Wyrosło mi „coś“ nad linią majtek. Po lewej stronie. Właściwie to można powiedzieć, że od pewnego czasu, zaczęło mi „to“ rosnąć, bo lekkie wybrzuszenie miałem odkąd pamiętam. Zawsze myślałem, że to żyła. Kolega miał coś podobnego na ręce, na nadgarstku. Było dość twarde, przesuwało się pod skórą i miało bardzo ekstrawagancką nazwę – ganglion. Kiedy wreszcie zdecydował się na usunięcie, lekarz, jeszcze przed nacięciem i wydłubaniem owej chrząstki, próbował mu ją zgnieść rękoma pod skórą, żeby niby rozkruszyć. Nie poszło, jednak ślady paznokci, na nadgarstku miał jeszcze z tydzień po zabiegu.
– Usuń to! – mówi do mnie żona, już któryś raz z rzędu zresztą.
– A ty w kółko, to samo… „usun to i usuń to“…
– Bo jakbyś usunął, to już bym ci nie marudziła.
– A mi to nie przeszkadza. Dermatolog zresztą powiedział, że to pewnie tłuszczak jest…
– A skierowanie do chirurga onkologa ci dał?
– No… dał…
– No widzisz. Czyli powinieneś iść…
– No dobra, pójdę…
– I co zarejestrowałeś się?
– No… jeszcze nie…
– To na co czekasz? Aż ci urośnie taki wielki, że sobie będziesz mógł go w kieszeń od portek schować?
– Dobra, dobra… zadzwonię jutro…
Zadzwoniłem i zarejestrowałem się. Nadszedł w końcu dzień upragnionej, oczywiście ze strony mojej żony, wizyty. Wchodzę do szpitala, a później do poczekalni. Ludzi w bród, że nawet ledwie jest gdzie stanąć po ścianą. Mam numerek dwudziesty dziewiąty, z sugerowaną godziną przyjęcia jedenastą trzydzieści, a jest dziesiąta. Lepiej być za wcześnie, niż za późno, bo przeoczenie swojego numerka, zawsze skutkuje ogólną dezaprobatą i zdaniem się na czyjąś łaskę. Zadaję „w powietrze“ to sakramentalne pytanie
– Przepraszam! Który wszedł numerek? – część ludzi patrzy na boki odwracając wzrok, część ani drgnęła, jakby w ogóle nic nie usłyszeli. Standard. W końcu jednak „pęka“ jakaś fajna, zresztą babka i odpowiada, że „piętnasty“. Brnę więc dalej, bo najważniejszą rzeczą w kolejce u doktora, żeby kontrolować sytuację, jest wiedzieć, kto ma numerek przed nami.
– A kto z Państwa ma numerek dwudziesty ósmy? Bo ja mam dwudziesty dziewiąty.
– Ja – wyrywa się pani siedząca na krześle, pod ścianą na przeciwko.
– To ja po pani – dodaję. Wiadomo, że wejdę po niej – przecież nie ma numerka dwudziestego ósmego i pół – ale taka deklaracja, wygłoszona na forum publicznym, daje innym do zrozumienia, że, jak już wspomniałem, kontroluję sytuację i mam baczenie, na wszyskich ewentualnych „wślizgiwaczy kolejkowych“ z wyższymi numerkami. Stanie taki pod ścianą i przy pomocy mikro – ruchów stopami, przemieści się pod drzwi, ża nawet nie zauważysz!Patrzy przy tym gdzieś w dal, rozgląda się na boki, jakby w ogóle nie był zainteresowany wejściem do gabinetu, a wsliźnie się jak mgiełka wyparowując, ni stąd ni zowąd poczekalni. Staję pod ścianą i czekam. Na dworze dziś gorąco, więc ubrany jestem jedynie w krótkie spodenki, sandały i koszulkę, a klimka w poczeklani działa, że hej! Wylot skierowany jest wprost na mnie i po chwili czuję, że robi mi się chłodno. Zresztą stres prezed wizytą potęguje to uczucie. Z gabinetu obok wychodzi starsza pani, ledwo trzymając się na nogach. Za rękę przytrzymuje ją młoda kobieta. Widać, że coś jej wypalali na twarzy, bo przytrzymuje sobie opatrunek. Wygląda nietęgo i na pytanie, jak się okazuje wnuczki
– Babciu, może chcesz sobie tutaj na chwilę usiąść – odpowiada zdecydowanie.
– Nie! Idźmy stąd jak najprędzej…
– Następny proszę! – w półotwartych drzwiach staje lekarz w gumowym fartuchu, wyglądający na rzeźnika – z krzesła podnosi się facet w średnim wieku i idzie pokornie, ze spuszczoną głową. Uuu – pomyślałem sobie – dobrze, że nie idę tam gdzie wypalają, a tutaj, gdzie wycinają, bo z mojego gabinetu ludzie wychodzą raczej uśmiechnięci i zadowoleni. Minęła godzinka i zrobiło mi się naprawdę zimno. Zorientowałem się, że do gabinetu można wejść poprzez dwa przedsionki, które są po lewej i prawej stronie. Przez ten czas, kiedy tylko drzwi, otwierają się choćby na moment, pielęgniarka atakowana jest tysiącami pytań, przez pacjentów. A to: „czy do zdjęcia szwów bez kolejki?“, a to: „do których drzwi, do zdjęcia szwów?“, „czy z wynikami, tylko na chwileczkę, żeby tylko pokazać, też trzeba czekać?”, i czy: „czy dziś przyjmuje doktor X czy doktor Y, bo ja byłam u doktora Y, a ponoć dziś jest doktor X?”. Próbowałem nawet poczytać książkę, ale rozgardiasz był taki, że nie mogłem się skupić, poza tym, z tego chłodu, zaczęły mi się trząść ręce. W trakcie zdawkowych rozmów w poczekalni, udało nam się ustalić, że czas przeznaczony na jednego pacjenta, wynosi dwanaście minut. Pani z numerkiem trzydziestym, miała napisaną, sugerowaną godzinę przyjęcia, jedenastą czterdzieści dwie, a pani przedemną jedenastą osiemnaście. W końcu jednak, nadeszła moja kolej i wszedłem do przedsionka, gdzie na przestrzeni metra kwadratowego oczekiwałem wezwania, do gabinetu głównego. Po minucie, drzwi otworzyła wyczerpana pielęgniarka, każąc mi wejść do środka.
– Dzień dobry! – przywitałem się. – Na obrotowym zydelku, siedział młody, rosły i łysy doktor i odwracając się w moją stronę zapytał
– Słucham pana?
– Tu mi coś wyszło – podniosłem koszulkę. Doktor chwilkę popatrzył, po czym ścisnął „to“ dość silnie, pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym i pociągnął tak mocno, że aż mi się skóra na pośladku napięła.
– Był pan może ostatnio w jakiś egzotycznych krajach? – zaprzeczyłem głową. – To pewnie tłuszczak… ciachnę go panu od razu – odpowiedział zupełnie naturalnie, bez emocji, jakby mowa była, o wyrwaniu włosa.
– Zgadza się pan?
– Ale tak od razu? Z marszu? W sumie nie byłem przygotowany? No dobra… – odparłem bez przekonania.
– To poproszę do zabiegowego, na kozetkę. Zabiegowy znajdował się za moimi plecami. Położyłem się na kozetce, podciągając wysoko tiszert.
– Zimno macie w tej poczekalni jak w prosektorium – powiedziałem.
– A nie mówiłam panie doktorze, że za mocno klima „chodzi“ – przytaknęła pielęgniarka. – Mi jest tutaj zimno.
– Niech pan się nie martwi, za chwilę zrobi się panu gorąco! – „pocieszył“ mnie lekarz stając nademną jak posąg.
– Siostro! Skalpel, nić dwójeczkę albo nie!… trójeczkę, gaziki, igłę i rękawice. Doktor stał po mojej lewej stronie, pielęgniarka po prawej, a ja leżąc na wznak czułem się nieswojo.
– Ale tę koszulkę i spodenki, niech pan lepiej ściągnie, bo możemy panu to wszystko krwią zachlapać – wtrąciła pielęgnirka. Wtedy już przestałem odczuwać chłód, a zrobiło mi się tak w sam raz. Podciągnąłem koszulkę, aż po samą szyję, krótkie spodenki spuściłem do kostek, a bokserki postanowiłem poświęcić, nie obnażając się przed pielęgniarką. Lekarz ubrał gumowe rękawiczki, popsikał skórę Oktaniseptem, przetarł wacikiem, wziął skalpel do rąk i kiedy się pochylił, a ręka przed cięciem, na chwilę zawisła w powietrzu, z drugiej strony odezwała się pielęgniarka, trzymając w rękach strzykawkę i robiąc wielki oczy.
– Panie doktorze! A znieczulenie?
– A faktycznie… byłbym zapomniał… zresztą przereklamowana sprawa z tym znaieczuleniem… Cholera! Za dużo tych zabiegów dzisiaj! Dziesięć minut na pacjenta to za mało. Zobaczy siostra, że kiedyś wytnę delikwentowi nie to, co trzeba! Boże uchowaj – i spojrzał wymownie w sufit. – Uff… no dobra, pani da tą strzykawkę – zrobiło mi się gorąco, a krople potu wystąpiły na czoło. Poczułem ukłucie i po chwili dziwne otępienie w tym miejscu. Lekarz wziął skalpel do ręki i „ciachnął“. Trochę zabolało więc zmarszczyłem brwi. Ścisnął mocno i naciągając skórę, wycisnął tłuszczaka, który wyskoczył, jak fasolka.
– Co? Trochę zabolało? – przytaknąłem głową. – Mówiłem, że znieczulenie to przereklamowana sprawa. Zresztą tak na dobre, zacznie działać za pół godziny, jak pan do domu zajedzie. Ale wie pan… dwanaście minut na osobę – pokazał na zegar wiszący na ścianie – dwanaście minut. Chce pan go zobaczyć? – zapytał zadowolony z siebie.
– Może za chwilkę, jak się spionizuję, bo jeszcze wam tu zemdleję – odparłem. Lekarz wziął w ręce igłę i nić i wprawnymi i zamaszystymi ruchami, zabrał się za szycie. Po chwili szarpiąc mocno, zakończył pętelką. Pielęgniarka popsikała jeszcze raz Octaniseptem, osuszyła i zalepiła solidnym kawałkiem plastra. Wstałem z kozetki.
– O widzi pan! Tak to wygląda – w małym szklanym pojemniczku, było coś, co wyglądało jak biało – czerwony glut wielkości pędraka. – Damy to teraz do analizy, a jak pan przyjdzie za dwa tygodnie, do wyjęcia szwów, to wyniki już powinny być. Przeszliśmy z powrotem do gabinetu. Lekarz patrząc w ekran komputera, zaczął dyktować drugiej pielęgniarce, też siedzącej przez komputerem, jakieś fachowe określenia, zabiegu usunięcia tłuszczaka. Pomyśłałem sobie, że wspiera się mediami, ale kiedy kuknąłem mu przez ramię, zauważyłem, że był na stronie, jakiegoś biura podróży i przeglądał wycieczki do Indii. To pewnie stąd to podejrzenie o podskórną larwę, jakiegoś pasożyta. – No to, jak już wspomniałem, widzimy się za dwa tygodnie. Niech pan idzie się już teraz zarejestrować, a jak pan przyjdzie do wyjęcia szwów, to „wchodzimy bez kolejki“ – wyszedłem zadowolony, że następnym razem, nie spędzę w zimnej poczekalni prawie dwóch godzin. W miejscu nacięcia czułem lekki ból, ale w czasie drogi przez miasto, zaczął powoli ustępować. Aha! Znieczulenie zaczęło działać… Minęły dwa tygodnie. Pierwszy, założony przez pielęgniarkę opatrunek, okazał się tak wspaniale przymocowany, że nawet mocząc go pod prysznicem, oderwałem wraz z kawałkami naskórka. Przez ten czas, młodsza córka, codziennie i z poważną miną, oglądała moje szwy i pokazując paluszkiem mówiła – ałka. Starsza wtedy uciekała i krzycząc – ble – zamykała oczy. Udałem się do lekarza. W poczekalni jak zwykle tłumy i prawo dżungli, bo obowiązują niby numerki, ale jak nie przypilnujesz, to nadwyraz żwawo, wkręci ci się w kolejkę jakaś babcinka. Idę na pewniaka, bo do wyjęcia szwów numerki nie obowiązują. Przeciskam się do samego przodu, aż po same drzwi. Wrogie spojrzenia już mnie bacznie lustrują „co to za gość?“, „jak on śmie?“. Aha! Już jakiś emeryt, wyglądający na byłego działacza ORMO, nie wytrzymuje i zadaje pytanie
– A pan co się tak do przodu rozpycha? Kolejność obowiązuje i numerki! – ha! Tylko na to czekałem! Tu cię mam! Odpowiadam więc spokojnie, tak od niechcenia.
– Ja do wyjęcia szwów – robię małą pauzę, żeby przetrawił. – A do wyjęcia szwów bez kolejki… – okazuje się, że takich do wyjęcia szwów jest więcej, ale stłamszeni przez tłum, czekali pokornie jak baranki w normalnej kolejce. „Ja też do wyjęcia“, „ I ja też“, „I ja“ – zdaje się słyszeć z najdalszych kątów poczekalni, gdzie ów biedacy, niczego nieświadomi, siedzieli sobie grzecznie. Wszyscy teraz przeciskają się w moją stronę, a kolejkowa ciżba zazdrośnie łypie na nich oczami.
– Ja też mogę powiedzieć, że do wyjęcia szwów – marudzi pod nosem ormowiec.
– Powiedzieć pan może, ale ja mogę pokazać – zadzieram w górę tiszert, pokazując publicznie, wystające z ciała, zielonkawe kawałki żyłki. – O widzi pan! – prezentacja zrobiła należyte wrażenie i zakończyła całą sprawę. Jednak osób do wyjęcia szwów, też okazało się całkiem sporo i w poczekalni wytworzyła się alternatywna kolejka, do lewego przedsionka gabinetu. Ja, z racji nieswiadomości innych uprzywilejowanych, byłem w niej na pierwszym miejscu i oczekiwałem wezwania przez pielęgniarkę. Z gabinetu obok, wyszła jakaś młoda, wymęczona dziewczyna, a lekarz wyglądający na oprawcę, rzucił od niechcenia: „Następna osoba proszę“. Facet stojący obok mnie zapytał.
– A może my też tam?
– Nie, nie – odparłem ze spokojem – tam wypalają… żywym ogniem! – dodałem po któtkiej pauzie robiąc poważną minę. Facet wziął głęboki oddech i wybałuszył oczy.
– To może lepiej tutaj – pokazał głową na nasz lewy przedsionek.
– Tak, zdecydowanie tak – potwierdziłem.
Bass, jak ty to robisz, że twoje opowiadania się tak fajnie czyta?