Archiwum kategorii: Technicznie

Instrukcja wskakiwania do pociągu

Instrukcja wskakiwania do, bądź wyskakiwania z bany, czyli pociągu, w długim płaszczu z flauszu i wielkim, ciężkim futerałem zawierającym fagot, słowem poradnik wiarusa kolejowego.

Instrukcja wskakiwania, historia pierwsza: idę na banę, dajmy na to o 13,28 (dokładnie nie pamiętam, nie męczcie mnie), wchodzę na dworzec i co widzę? Mam szansę zdążyć na ten pośpiech (pociąg pospieszny… to dla ortodoksyjnych kierowców, przyrośniętych dupą do siedzenia i patrzących na „wiarusów kolejowych”, jak na ludzi z Marsa) o 13,17… bo jest dokładnie 13,17. No to biegnę, poprzez gęsto zaludnione perony i schody, w ubraniu, które jest wprost stworzone do takich eskapad: długi (przed kostki) płaszcz z flauszu w kolorze grafitowym i na dokładkę futerał zawierający fagot. Dla wyjaśnienia dodam, że futerał z fagotem jest tak poręczny jak garb u garbatego, słowem niby poręczny, ale swoje waży, szczególnie jak się biegnie na pociąg.
Wybiegam zziajany z przejścia podziemnego na peron, będąc dokładnie na środku wagonu, pociąg rusza, staję przed alternatywą: gonić drzwi od wagonu, które się oddalają, czy poczekać na „następne”. Zmęczenie wybrało za mnie… poczekałem, niestety, bo zanim się doczekałem, bana nabrała prędkości.
Ale nic to, puściłem się biegiem przez peron i zrównawszy się z nimi, jedną ręką otwierałem tę baaardzo poręczną klamkę – swoją drogą projektantem tej klamki był chyba gościu, który bardzo nie lubił pociągów oraz ludzi podróżujących pociągami, a w drugiej – lewej – dzierżyłem mocno i pewnie mój „garb”, czyli fagot.
Pociąg wciąż przyśpieszał, ja jednak po chwili manipulacji, poprzedzonej wieloletnią praktyką, otworzyłem drzwi. Co znaczy 20 lat doświadczenia w otwieraniu wagonowych drzwi… Właśnie przyszło mi do głowy, że gdybym zliczył czas, który poświęciłem na codzienne, dwu- lub czterokrotne otwieranie wagonowych drzwi to wyszłaby zapewne niezła „czasowa” sumka – ciekawe czy więcej czasu poświęciłem na „bzykanie”…? Tego nie wiem, ale wiem, że zapewne dłużej będę mógł otwierać wagonowe drzwi, niźli z równą wprawą i gracją wciąż pozostawać sprawny.

Nic to… Wracając do tematu:

Wciąż biegłem, a płaszcz z flauszu powiewał na boki i wyglądałem zapewne jak Neo w Matrixie, w scenach walki. Osiągnąwszy pełną prędkość, jaką jest w stanie osiągnąć osobnik w długim płaszczu i z ciężkim futerałem (zawierającym fagot), wrzuciłem energicznie instrument do pociągu, samemu starając się go dogonić. Stawało się to coraz trudniejsze ponieważ, nogi zaczynały mi mdleć, a bana wciąż przyśpieszała i przyśpieszała, nie bacząc na moje heroiczne wyczyny.
Kiedy wciąż biegnąc samotnie poprzez peron, dałem prawie za wygraną, a oczami wyobraźni widziałem już odjeżdżający samotnie, bez biletu, fagot, nadludzkim wysiłkiem dopadłem „otworu drzwiowego” i niby kozica, wskoczyłem do wagonu. W tym samym momencie, czy to z litości na widok mojej bladej twarzy, czy to z poczucia jakiegoś zagrożenia, pani w czerwonej czapeczce, która zapewne przyglądała się moim zmaganiom, podniosła lizak i dmąc w kolejowy gwizdek, zatrzymała pociąg.
Podbiegła do drzwi, z którego wyglądało me przerażone i białe lico, sypnęła kolejarską wiąchą, godną raczej panów kolejarzy, opukujących długimi młotkami koła pociągów, po czym jeszcze raz zadęła w kolejowy gwizdek, podniosła lizak i pociąg ruszył. Zatrzasnąłem drzwi, odwróciłem się, w korytarzu stały trzy, przypatrujące mi się intensywnie osoby, na ich twarzach malował się podziw dla mojej desperacji. Chciałem swoje zdenerwowanie ukryć pod jakimś luźnym tekstem w stylu – „o ku*wa”, albo „o ja pierd*lę”, otwarłem usta, coś zacharczało: hrrrrrr…. dałem se spokój i poszedłem szukać miejsca w przedziale, żeby ze spokojem usiąść i stracić przytomność.

Jak wybić facetowi z głowy inną babę?

Młotkiem…

Breszką…

Korbą od Stara…

Młoto-wiertarką…

Sztachetą…

Taboretem…

Żelazkiem…

Tłuczkiem do mięsa, bądź wałkiem do ciasta jeśli chłop kucharz…

Z tej otwartej listy, wybierz coś w zależności od nastroju, bądź po prostu, co będzie na podorędziu. Obstawiam (nie narzucam) żelazko nastawione na len – chodzi o wysoką temperaturę. Jeśli się na nie zdecydujesz, to chwyć nie tak jak do prasowania, ale kciukiem skierowanym w odwrotną stronę, będziesz mogła wykonać swobodny zamach i uderzyć „od góry” a’la kafar, jeśli jednak chwycisz tak jak do prasowania, to walnij „od dołu”, znaczy uderz „hakiem” lub z boku, czyli „sierpem”.

Z taboretem sprawa jest prosta, bylebyś tylko chwyciła obojętnie za jaką nogę, dodam jeszcze, że najlepszy byłby dębowy lub z jakiegoś twardego egzotycznego drewna, co w przypadku ewentualnego procesu sądowego, będzie ładnie brzmiało na sali sądowej: „Tak Wysoki Sądzie, padł jak kawka po uderzeniu Cocobolowym taboretem, który nabyliśmy w czasie podróży poślubnej w Afryce.”

Z młotkiem sprawa jest na tyle prosta, że nawet byle półgłówek wie, gdzie jest trzonek, a gdzie „młotek właściwy”. Pozostaje jeszcze dość trudna kwestia rozmiaru, a właściwie wagi młotka. I tu mamy problem, bo powinnaś dobrać ciężar młotka do wytrzymałości głowy delikwenta, a bez pomiarów tomograficznych sprawa jest trudna. Za duży zabije, za mały „nie wybije”. Wybór na rynku w sklepach narzędziowych jest naprawdę imponujący. Z doświadczenia odradzam wszystkie powyżej 5 kg oraz wszystkie poniżej jednego kilograma. Idąc na kompromis, czyli „żydowskim targiem”, kup dwukilowy, ale weź mocniejszy zamach… powinno pomóc, znaczy padnie jak „betka”.

Aha… coś mi przyszło do głowy, mianowicie wracając do taboretu, możesz go wykorzystać na bardziej wykwintny, czy też „wyuzdany” sposób. Postaw go na stole i każ wejść na niego pod byle jakim pretekstem: sprzątanie pawlacza czy jakiś pająk w kącie sufitu itd… Kiedy wejdzie, to najzwyklej na świecie zrzuć go z niego, gdy dojdzie do siebie i tak nic nie będzie pamiętał.

Co do breszki, czyli brechy, czyli kawałka mocnego drewna lub metalu, młoto-wiertarki, czyli młota udarowego, sztachety czy korby od stara, to użycie przedstawia się jak wyżej z tą różnicą, że używając młoto-wiertarki musisz posiadać stałe dojście do prądu (czytaj: długi kabel w przypadku pogoni za chłopem), co nie było, aż tak konieczne w przypadku żelazka…

BOG cz.I – wersja turbo

Była ciepła, majowa sobota. Bąkosława kończyła właśnie przygotowywać obiad. Ostatnio tak rzadko mieli okazję jadać razem, dzisiaj więc były same specjały: grochówka z kiszoną kapustą, fasolka po bretońsku zapiekana z otrębami, do popicia świńska śruta z Cehave na rzadko, a na deser kminkowe ciasteczka. Mąż Bąkosławy, Wielki Pierd, siedział na kanapie w dużym pokoju i znudzony oglądał wiadomości – poddenerwowany gościu, trzymając się obiema rękoma za poślady, mówił podniesionym głosem:

– No, ku*wa, normalnie zapchało mi ten jeb*ny BOG i rozerwało mi kichę stolcową na trasie! Dobrze, że kumpel tapicer, miał igłę i kawał dratwy, tośmy jakoś dojechali…

Ech – pomyślał – „bad news is good news”, że też nie mogą czasami jakiś dobrych wiadomości pokazać. Nic tylko same wypadki, katastrofy, porwania – poszukam czegoś spokojniejszego…

Nagle mury zatrzęsły się, szkło w barku zadźwięczało, a lampa na suficie zaczęła się kiwać. Do uszu Wielkiego Pierda dotarł niski, tubalny grzmot:

– Słyszałaś kochanie? Chyba idzie burza? – spytał.

– A… nie… Mój Pryczku – tak Bąkosława nazywała pieszczotliwie swojego męża – to tylko ja sobie tak pierdłam… dla lepszego humoru.

– Nie! Ależ kochanie! Wiesz, że musimy oszczędzać. Dom zastawiony pod pierdziotekę, gazowóz jeszcze nie spłacony, a ty sobie tak po prostu pierdzisz?! Na tym pierdzie dojechalibyśmy do centrum i z powrotem! Lekko!

– Nie gniewaj się Pryczku, ale ja chciałam tak jak za dawnych lat, nie w BOG-a ale normalnie w powietrze. I jeszcze z przytupem. I żeby może jakiś kleks się przytrafił… O!… O!… Widzisz kochanie – jest i kleks!!! – ucieszyła się bardzo Bąkosława spoglądając na swoje osrane gacie.

– No dobra, dobra – powiedział pojednawczo. Hm… ale mam na ciebie teraz ochotę, moja ty Wielka Kicho – tak Wielki Pierd nazywał pieszczotliwie swoją żonę, szczególnie w chwilach uniesień, kiedy dostawał „maślane” oczy – może jakieś chrum, chrum?

– Ej tam – zaczerwieniła się – z ciebie to ale świntuch i żartowniś, i pener, i świniopas – komplemenciła mężowi. A pamiętasz jak pojechaliśmy kiedyś jako studenci na weekend do świniarni? Spaliśmy na słomie, jedliśmy śrutę wprost z koryta, i jak ten wielki knur krył lochę? Było tak romantycznie. Rozmarzyliśmy się wtedy, a ty wyznałeś mi miłość i powiedziałeś: „Moja dupa pierdzieć będzie tylko dla ciebie.”

– Pamiętam, pamiętam… to też i pierdzi. O! Zoba! A co mi tam. Speszyl for ju – zablichtrował po angielsku – i ściągnąwszy spodnie wypiął dupsko w stronę drugiego pokoju, na chwilę się zamyślił… i w końcu nadymał, że aż mu oczy poczerwieniały. I stało się: atomowe pierdnięcie zatrzęsło całą kamienicą, wyleciały szyby w oknach, trzydrzwiową szafę w drugim pokoju przesunęło o cały metr, a Pierda wraz z całą kanapą rzuciło na ścianę. Po chwili usłyszeli z dołu podniesiony głos sąsiadki – ponad stuletniej babcinki: „Ło matko przenajświętsza – wojna, chyba znowu Ruskie idą!!!”

– Och! Och! – Bąkosława podskakiwała z wrażenia klaszcząc w dłonie – Och! Och! Chyba przeżyłam orgazm! Weź mnie, tu i teraz! Weź mnie! Weź mnie! – jednym, wprawnym ruchem ściągnęła spódnicę razem z gaciami, swetrem i stanikiem przez głowę.

– Aaa!!! Aaa!!! – Wielki Pierd biegł już do niej popierdując sobie dla animuszu – Aaa!!! Aaa!!! Bój się! Chrum, chrum! Bój się!

– Byłam niegrzeczna. Byłam naprawdę bardzo niegrzeczna… – spuściła wzrok spoglądając na niego zalotnie zapraszająco.

– Chrum, chrum! Chrum, chrum! Wielki Knur nadchodzi! Chrum, chrum!

– Kwiii! Kwiii!

Dopadł ją. Obalił przodem do podłogi i wszedł od tyłu, bez zbędnych ceremonii. Pokój wypełnił się miarowymi plaśnięciami bioder Pierda o pupę Bąkosławy w tempie prestissimo, raz po raz przerywanych wolniejszymi ale mocniejszymi klapsami.

– Kwiii! Kwiii! – zawodziła żałośnie przy każdym klapsie, a skóra na pośladkach przybrała już różowy, świński kolor – tam jest garnek ze śrutą, oblej mnie całą! Oblej!

Sięgnął ręką do stołu i wylał na nią całe pięć litrów płynu, który mieli do popicia na obiad. Cała Bąkosława była teraz utytłana w świńskiej śrucie – plecy, biodra, ramiona i włosy – wszystko to oblepiała szara maź, którą Wielki Pierd zaczął zlizywać swoim wielkim, długim jęzorem wciąż nieustannie pochrumkując i wymierzając siarczyste klapsy.

– Chrum!

Klaps.

– Kwiii!

– Chrum.

Klaps.

– Kwiii!

Po chwili wyprężył się jak struna. Spoglądnął jeszcze w dal, przez okno, z którego chwilę temu wyleciały wszystkie szyby i powiedział.

– Chrum… – które to zakończyło całe te kwiki, klapsy i chrumkania.

Usłyszeli drobne kroczki dzieci wbiegających po schodach. W pośpiechu ubrali to co było pod ręką, byle szybciej, byle zakryć to i owo. Po chwili w drzwiach stanęli Wypierdek i Gazomiła.

– Mamusiu… a czemu jesteś cała mokra? – spytał Wypierdek.

– Tatusiu… a czemu masz na sobie spódniczkę? – spytała Gazomiła.

Mamusiu… a czemu przemeblowaliście mieszkanie? Tatusiu… a czemu nie ma szyb w oknach? Mamusiu… a czemu jesteś w taty spodniach? Tatusiu… a czemu masz stanik i kapcie na rękach? Pytania zdawały się nie mieć końca, a oni siedząc teraz na kanapie próbowali złapać oddech. Pierwszy odezwał się Wielki Pierd.

– Chrum…

Ale zaraz Bąkosława stanęła w jego obronie.

– Kwiii…

BOG wstęp

Kończył się XXI wiek. Wania Siemionow, szeregowy pracownik Gazonu, potentata gazowo – paliwowego obudzony został po całonocnej libacji alkoholowej przez telefon gazowej, czerwonej linii. Usłyszał głos prezydenta: „Wania… dawaj!!!”. Podszedł do kurka i zakręcił go. Rurociągi wyschły jak gardziel po secie spirytu bez popity. Tak rozpoczęła się nowa era. Era gazowozów.

Przypomniano sobie o pewnym wynalazku polskiego inżyniera Ludwika Mękarskiego z końca XIX wieku – silniku napędzanym sprężonym powietrzem. Europa już pod koniec XX wieku rozpoczęła, zakrojone na szeroką skalę badania nad wykorzystaniem tychże silników do napędu samochodów. Sprężanie powietrza wymagało jednak nakładu energii pozyskiwanej także z gazu ziemnego i ropy naftowej, a restrykcyjne przepisy ekologiczne doprowadziły do całkowitego wyeliminowania z użycia energii atomowej. Wymyślono BOG. Czyli Bolec Odbioru Gazów. Był to wystający z siedziska bolec, na który kierowca (później również i pasażerowie) nabijał się niczym Azja Tuchajbejowicz na pal. Odpowiednia dieta bogata w groch, fasolę oraz śrutę do tuczu świń zwiększała efektywność wydzielania gazów, czyli po prostu pierdów. Każdy samochód nowej generacji był zaopatrzony w BOG, który zwiększał efektywność silnika na sprężone powietrze. Bo przecież nieustające pierdnięcie było wtedy jeszcze w fazie marzeń naukowców. Dopiero po około trzydziestu latach od wprowadzenia gazowozów z BOGami, naukowcom udało się, w wyniku manipulacji genetycznych, stworzyć pierwszą dupę o ciągłym i nieustającym pierdzie. Pojawiły się też w późniejszej fazie rozwoju gazowozów implanty i przeszczepy dup. To dla tych niefrasobliwych kierowców i pasażerów, którzy nie zapiąwszy pasów bezpieczeństwa wlecieli przez przednią szybę zostawiając nabite poślady na siedziskach.

Najnowszej generacji BOGi były zaopatrzone w filtry cząstek płynnych i stałych, na wypadek „kleksów”, a uzyskany w ten sposób materiał organiczny przetwarzany był na komponenty do produkcji tapicerki samochodowej.

Jeden z poważniejszych problemów pojawił się w krajach Europy Północnej, gdzie temperatury zimą schodziły nawet poniżej minus 30 stopni. W mroźne, poranki tysiące osób z dziwnym grymasem na twarzy, nabijało się na lodowato zimne bolce wygrzanymi w wyrkach dupskami. Zanotowano nawet przypadki przymarznięcia do BOGa, a owych nieszczęśników musiano transportować na lawecie z całym gazowozem, do specjalnych ogrzewanych garaży, gdzie serwowano im ciepłe napoje zanim odtajali.

Producenci zaczęli stopniowo wprowadzać podgrzewane BOGi. Najpierw w samochodach wyższych klas, a po kilku latach prawie w większości. Rozwiązało to problem nabijania się na nie w mroźne poranki. Jednak w jednej z wiodących firm motoryzacyjnych, doszło w połowie XXI wieku do kilkunastu tragicznych wypadków. Wadliwe okazały się termostaty sterujące wewnętrzną grzałką i temperatura mogła podskoczyć nawet do +350 st. Celsjusza. Firma zmuszona była do wypłaty milionowych odszkodowań z racji spalonych odbytnic.

Nie zahamowało to jednak prac nad rozwojem BOGów i nowszych udoskonaleń, włącznie z funkcją masażu prostaty oraz wewnętrznymi wibratorami wdrażano do produkcji. Pojawiły się też „stjuningowane” bolce, dostępne na internetowych aukcjach, wykonane z zasiarczonej stali i ostrych nieoszlifowanych krawędziach dla wymagającej klienteli sado – masso.

Ruszyła ogólnoeuropejska kampania propagująca pierdopędną dietę, a rolnicy uprawiający groch i fasolę otrzymywali pokaźne dotacje z UE. Pierdzenie było cnotą, ale za pierd na świeżym powietrzu groził mandat z powodu gazowej niegospodarności.

Jest rzeczą oczywistą, że gazowozy, ich zasięg i prędkość były uzależnione od jakości pierdów kierowcy oraz pasażerów, przeto osobnicy produkujący duże ilości gazów prze ewoluowali w nowych królów szos, rozwijających wcale pokaźne szybkości – czasami na granicy prawa.

Higiena oraz dbałość o odbyt stały się rutyną, a pękające w czasie jazdy hemoroidy – rzadkością. Oczywiście dochodziło do pewnych niedoskonałości jak na przykład wysuwający się na wybojach bolec, powodujący chwilowe zatrzymanie pojazdu oraz osobnicy, którzy notorycznie mylili BOG z dźwignią hamulca ręcznego.

W ogłoszeniach matrymonialnych, kobiety, aby zwiększyć swoją atrakcyjność wśród przyszłych mężów, podawały dzienną produkcję pierdów, ich długość oraz maksymalne ciśnienie, co miało decydujące przełożenie na dynamikę gazowozu oraz sprawniejsze wyprzedzanie na drodze. W czasie wyprzedzania najważniejsza, bowiem była jego ciągłość i intensywność. Kierowcy wraz z pasażerami, na chwilę przed tym newralgicznym manewrem, brali głęboki wdech, po czym napierali przeponą „ile fabryka dała” na kichę stolcową, aby ogólny pierd, nie daj Boże, nie urwał się np. w połowie wyprzedzania TIRa.

Jak ongiś słowiańskie imiona znaczyły: sławiący pokój, chwalący Boga, tak w nowej rzeczywistości pojawiły się nowe, a najbardziej popularne były Gazomił i Gazomiła oraz Pierd i Pierdzimączka…

 

 

BOG cz.I – wersja turbo

Poradnik kierowcy

Jak uniknąć wypadku drogowego, czyli poradnik ostrożnego kierowcy.

A więc lepiej nie jeździć samochodem:

– w piątki,

– jak pada śnieg,

– jak pada deszcz,

– jak w ogóle coś pada,

– jak jest dużo samochodów na drodze,

– przez większe miasta,

– przez mniejsze miasta,

– przez centra, bardzo małych miast,

– przez ruchliwe wioski,

– w okresie nasilenia prac polowych ( sianokosy, wykopki, żniwa),

– w niedzielne przedpołudnia, kiedy tłumy samochodowych chrześcijan wracają z sumy,

– w „białe” niedziele przedświąteczne,

– w okresie przemarszów pielgrzymów w kierunku Częstochowy,

– w czasie przepędzania, przez drogi utwardzone bydła rogatego ( rogacizny) na letnie wypasy pastwiskowe,

– z żoną,

– z teściową,

– z mamą,

– w ogóle z innymi kobietami powyżej czterdziestego roku życia,

– wiosną, kiedy to lochy z prosiakami po zimowych amorach, ni stąd, ni zowąd przebiegają przez leśne przecinki, gotowe w każdej chwili zaatakować nawet czołg,

– w okresie rui zajęcy, które jak szalone, w miłosnym zapomnieniu, mkną przed pojazdem wzdłuż drogi,

– w czasie wakacyjno – urlopowym, kiedy domorośli cykliści z nowiutkim, markowym sprzętem i nadwagą, urządzając sobie wycieczki rowerowe i stękając z bólu już po pięciu kilometrach, narzekają na źle wyprofilowane siodełka,

– po festynach, gdy z wieczora tłumy wiejskich chłopaków, dziarsko maszerują do domów, nieoświetlonymi poboczami dróg,

Stosowanie się do tych kilku prostych, acz mądrych zasad z pewnością wyeliminuje ryzyko jakiegokolwiek wypadku na drodze…