Archiwum kategorii: Technicznie

Ambroży część I

Część pierwsza.

Onanista i poeta Ambroży walił właśnie konia pisząc wiersz. Ta prosta i zwyczajna czynność dodawała mu weny, a wena podniecała go. Tworzył przeto tylko i wyłącznie w czasie kulania gruchy, a kulając ją pisał, lewą ręką. Musiał się tego nauczyć, bo Ambroży od zawsze walił konia ręką prawą. Próbował co prawda robić to lewą, żeby móc pisać prawą, jak jeszcze nie umiał lewą, ale naturalne wygięcie jego członka na prawą stronę, utrudniało onanizm leworęczny, a sprzyjało, jak łatwo się domyślić, praworęcznemu.

Był płodnym poetą i jurnym chłopem, jednak równie dobrze można by o nim powiedzieć, że był jurnym poetą i płodnym chłopem z racji wielokrotnego, acz przypadkowego ojcostwa z przypadkowymi kobietami i pisania prawie samych erotyków. Dochodziło przeto u Ambrożego do sprzężenia zwrotnego na linii walenie konia – pisanie wierszy. Jedno nakręcało drugie i na odwrót, a on ów biedny nieustannie pisał i gruszył, gruszył i pisał, i tak, mówiąc wulgarnie, acz obrazowo, do zaj*bania.

Stare przysłowie: ch*j nie mydło – nie wymydli się, znane było i Ambrożemu, jednak tak nieroztropne chlastanie fujarą na lewo i prawo, musiało mieć swoje konsekwencje, a mianowicie w myśl odwrotności zasady, że narządy nieużywane zanikają, jego początkowa fujareczka przeistoczyła się we fujarkę, by poprzez fujarę stać się docelowo wielką big fujarą, a nawet fagotem, sprawiając nielichy kłopot właścicielowi.

Nieszczęśnik grusząc, musiał przeto wykonywać wciąż bardziej zamaszyste i energiczne ruchy, a nie pomagało to w pisaniu, o nie! I tak pisanie lewą ręką, przysparzało problemów i nowy, „doktorski”, charakter pisma po prostu go denerwował, tym bardziej, że z kaligrafii w powszechniaku zawsze miał piątkę, a tu jeszcze, jak gwoźdź do trumny, doszły owe coraz to prężniejsze i „żywiołowsze” ruchy. Tego było już za wiele!

– Walenie gruchy i porno biznes albo poezja!!! – wykrzyknął Ambroży pewnego poranka, kiedy obudziła go erekcja tak potężna, że nieszczęśnik leżał przywalony na plecach swoją wielką big fujarą, próbując wstać. Wybrał walenie gruchy i porno biznes.

 

 

Ambroży część II

Pochwała dla piwa

1 maja 2010 roku po raz kolejny przekonałem się o wyższości piwa nad napojami wysokoprocentowymi. Przekonała się o tym także moja żona idąc mi z pomocą i przynosząc w okolice wezgłowia kubełek na pawia. Nie zrobiła tego z litości, co to to nie! Dla niej mógłbym wyrzygać nawet samego siebie, bo przecież sam sobie zgotowałem taki los, ale ze zwyczajnego pragmatyzmu i troski o czystość w domu. Paw lepszy jest w kubełku niźli na podłodze. Ta stara życiowa prawda od zawsze każe jej przynosić plastikowy kubełek kiedy wracam od kolegi z urodzin. Dodam, że od tego kolegi co to ma urodziny 1 maja, bo to właśnie wtedy mój żołądek bywa wystawiany na próby najcięższe.

Kolegi marzeniem było zapewne zostać chemikiem. Jego talent i przemożny pęd do wymyślania różnych mikstur godzien jest najwyższej pochwały. Cały czas coś kombinuje zastanawiając się „co to jeszcze można by ze sobą połączyć i wypić”. Tak więc testowaliśmy już u niego różnego rodzaju nalewki, drinki, likiery i inne raczej wysokoprocentowe napoje, wszystkie domowej produkcji, których nijak zakwalifikować nie można. No bo jak zakwalifikować jego ostatni wynalazek w postaci mikstury sporządzonej ze: spirytusu gorzelnianego wiadomego pochodzenia, cukru waniliowego, soku z cytryn i piwa? Drink, nalewka? Smakowało ciekawie. Nie powiem. Wręcz intrygująco. Czuć było moc, ale umiejętnie tonowaną przez posmak wanilii i soku z cytryn. Słodko, kwaśne słowem. Niestety, owy przepyszny, jak nam się zdawało napój, miał jedną wadę, a można by ją określić krótko: „zwalidupa”. Wanilia i cytrynka umiejętnie maskowały moc trunku. Nie jak w przypadku tej niemieckiej siedemdziesięciu procentowej berbeli Rasputin, co to po łyknięciu robi ci w gębie pianę ze śliny, tracisz dech, a oczy wychodzą z orbit. Wiem, wiem koledzy go chwalą. Zresztą czego oni nie chwalą? Byle procenty miało i sponiewierało. Ale mnie on nie smakuje i koniec. Co innego było z tym miksem spirytu z piwem i dodatkami. Wchodził jak ” ta lala”. Nawet popijać nie było trzeba za dużo, choć grzał w rurę zdrowo. Ale kiedy ujawnił swoje „drugie dno” było już za późno. „Film mi się urwał” i to by było na tyle.

Rano… o Boże! Chciałbym wymazać ten dzień z mojej pamięci, bo równie okropnie nie czułem się nigdy. Dodatkowo jeszcze stało się coś mojej żonie, bo przestała mówić. Tak, tak! Drugiego maja w ciągu całego dnia nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Chciałem już nawet dzwonić na pogotowie laryngologiczne. Ale raz, że byłem na to za słaby, a dwa, że ona tę stratę mowy miała „wybiórczo”, bo tylko w stosunku do mnie.
Koniec, końców kac przeszedł, a poczułem się dopiero zdrów, jak „podcisnąłem” duże jasne z wieczora. Tak. Piwo. To jest to. Pijesz je ze smakiem. Chlapniesz sobie jedno, dwa, a nawet trzy, czy cztery z wieczora i jest git. Piwo nie ma „drugiego dna”, nie oszukuje cię i humor rośnie wprost proporcjonalnie do ilości wypitej cieczy. Pełna kontrola. Wypijesz dwa przed północą i z rana możesz spokojnie śmignąć sobie samochodem, bez strachu, że jakieś zabłąkane promile zostaną. Z trunkami mocnymi, a w szczególności ze wszelkiego gatunku wynalazkami tak nie jest, bo tak naprawdę to nie wiesz ile żeś wypił i jaki to miało procent. No bo ile miał ten miks spirytusu gorzelnianego wiadomego pochodzenia, piwa, soku z cytryn i cukru waniliowego? Według alkoholomierza: zero! Pływał sobie dziarsko na samym wierzchu i ani myślał się choć troszkę zanurzyć. Cukier. Cukier powoduje wzrost gęstości cieczy i zwykłym alkoholomierzem nic nie zmierzysz. To i nie zmierzyliśmy. Ale wypić, tośmy wypili wszystko. Do ostatniej kropelki. No i nas powymiatało z filcy, że hej! Wszystkich bez wyjątku, a najbardziej mnie, bo ja mam po prostu najsłabszą głowę. To znaczy w porównaniu do moich wspaniałych kolegów. Zawodowców. Dla nich nawet i „zero sewen” na twarz to mało!

Ale, ale bo miałem pisać na pochwałę piwa. Tak więc piwko pijesz sobie ze smakiem. Delektujesz się, a bąbelki przyjemnie łechtają cię z gardziołko. Nie myślę tutaj broń Bóg o piciu piwa wprost z lodówy. Co to, to nie. Jeśli gdzieś wyczytałeś, że piwo pije się schłodzone do plus pięciu, to nie prawda. Moje stoi zawsze w piwnicy, gdzie jest około dwunastu stopni i takie jest najlepsze. Chłodne, ale nie strzyka ci w krtani z zimna i czujesz jego smak. Piwo wyciągnięte z lodówki smakuje jak woda z bąbelkami,czyli nijak. Chłodne ale nie zimne oto klucz do sukcesu w delektowaniu się „mnisim” napojem.
Jeszcze kwestia z czego pić? Z butelki? Nie polecam, choć w sytuacjach kryzysowych dopuszczam. Po kilku browarkach z butelki jak sobie bekniesz to możesz na zawsze stracić narzeczoną albo szybę w oknie, bo wciągasz całe piwo wraz z zawartym w nim gazem, a gazu nasi producenci nie żałują. Jeśli przeto zależy ci na kobiecie i nie chcesz wydawać na szklarza przelej piwo do kufla według mojego sposobu.

Nie będę tutaj faworyzował kufli, czy pokali. To już twoja sprawa ale doradzę aby do piwa o pojemności pół litra (bo przecież o innych my faceci w ogóle nie rozmawiamy) użyć półlitrowego. Masz już chłodne (ale nie zimne) piwko (rozumie się półlitrowe) i półlitrowy kufel. Otwierasz butelkę i… ha… już pewnie widzisz ten cieniutki strumyczek wolniutko spływający z butelki po ściance kufla, żeby się nie spieniło. Nic z tych rzeczy! To amatorka. Też tak robiłem dopóki pewien piwosz z Bawarii nie nalał mi piwka profesjonalnie, przy ładnie zastawionym stole nie urągając nawet kropelki z pianką stojącą na dwa centymetry powyżej. Zrobił tak odwracając butelkę „centralnie” do góry nogami! I nic się nie wzburzyło, nie nastąpiła eksplozja piany na piękny obrus. Ale miał sposób: na początku pochylił wysoki kufel prawie do poziomu i włożył do niego niemal całą butelkę powolutku wlewając piwo. Gdy szyjka butelki dotknęła już leciutkiej pianki, która utworzyła się na dnie kufla, zaczął stopniowo „pionizować” kufel i butelkę, dbając jednak o to, by szyjka cały czas zanurzona była w miejscu na pograniczu piwa i piany. Kiedy odwrócił już kufel do całkowitego pionu, a butelka sterczała w nim z połową piwa, lekko ją unosząc, wlał resztę. W butelce zostało dość dużo piany, z której uformował piękną „czapeczkę”. Na dwa centymetry powyżej kufla. Piwo było nalane na „miękko”, czyli lekko odgazowane i z gęstą pianą. Sprawa dotyczyła piwa pszenicznego, co nie przeszkadza aby wlać tak każde inne.

Piwko zaserwowane w ten sposób, rzekłbym, wślizguje się do gardła samoczynnie, zostawiając przyjemny posmaczek słodu na języku. Bąbelki nie drażnią, a raczej delikatnie łechtają przełyk i człowiek nie ma problemów z wyrażeniem swoich myśli – jak w przypadku piwa pitego wprost z butelki, w przerwach między upuszczaniem gazów. Możemy tedy w pełni oddać się delektowaniu tego przepysznego napoju oraz biesiadowaniu z przyjaciółmi.

 

 

Presto, presto, prestissimo

Żyjemy w czasach gdzie jakość życia, wycofując się na z góry upatrzone pozycje, ustąpiła miejsca tempu.

Kawy nie ma już czasu mielić i zaparzać, a o mieleniu przy pomocy młynka ręcznego nie wspomnę. Teraz wsypuje się ekstrakt do plastikowego, brązowego kubeczka i zalewa prawie wrzątkiem z tego dziwnego urządzenia, co to stoi na korytarzu, każdej firmy, z odwróconą, wielką, butlą plastikowej wody… eee… to znaczy, plastikową butlą „źródlanej” wody z kranu.

Można napić się z niej ukropu lub prawie gęstej cieczy, zbliżonej temperaturą do wód spływających z topniejącego lodowca na Antarktydzie. Jeśli boli cię gardło i chciałbyś czegoś do picia o temperaturze pokojowej, musisz dokonać miksu ukropu z zimną, orzeźwiającą wodą.

Bo w ogóle słowo mix vel miks jest teraz na równi popularne jak wyżej wymienione urządzenie. Miksuje się wszystko, a i wszyscy: taryfy telefonów, telefony z aparatami fotograficznymi, aparaty fotograficzne z kamerami, kamery z pakamerami, gdzie swingujące parki miksują się ze sobą, bez względu na wiek, pochodzenie i poglądy polityczne, czasami jednak, smutny głos, czterdziestopięcioletniego mężczyzny: panie i panowie, ustalmy jakieś zasady, bo robię już komuś trzeciego loda uzmysławia nam, że nawet i muzyczny miks, bardziej wartościowy od powyższych i tak jest mniej wartościowy, niż miks jajek z cukrem i mąką – na babkę z formy, ze stulejką… ech… formy z tulejką.

Ale wracając do kawy

W biurze, gdzie szef liczy czas pracy, obserwując kątem oka twoje odbicie w niklowanej klamce od szafki na dokumenty, nie ma szansy na bezstresowe zapalenie papieroska i wypicie kawki. Trzeba wiedzieć, kiedy wyjść aby nie narazić się lodowate spojrzenia przełożonego, a najlepiej, kiedy i go nie ma. Tak przed dziesiątą jednak i on ulega nieodpartemu pędowi do wypicia czegoś ciepłego, a „my” przecież wiemy, znając lepiej niż lekarz rodzinny, jego perystaltykę jelit, że wtedy właśnie następuje odliczanie – odliczanie wyjścia do klopa, bo szef będzie miał parcie. Ukradkowy monitoring mowy ciała szefa, zostaje teraz w pełni uskuteczniony i tylko SMS – y zdradzają podniosłość nadciągającej chwili.

– Widzisz ten grymas?

– No. Za chwilę chyba pójdzie się wysrać. Masz już zasypaną 3 w 1?

– O Jezu! Zapomniałem! Dobrze, że mi przypomniałeś.

I po chwili.

– Wstaje! idzie do kibla. Jak zamknie drzwi, to robimy kawę i szybko do palarni.

Drzwi zamykają się. Plastikowe kubeczki z zasypaną kawą 3 w 1, zostają wyciągnięte z szuflad i zalane w trzech czwartych ukropem, a w jednej trzeciej zimną wodą, żeby nie poparzyć się w czasie „delektowania” duszkiem. Następuje wyjście do palarni, gdzie mach za machem, papierosy zostają wchłonięte wraz z kawą w pięć minut, bo szef wypróżnia się w dziesięć. Na rozmowy nie ma czasu – te będą po przyjściu do biura w formie SMS – ów.

– Ale dobra kawka, od rana za mną chodziła.

– No. I ćmiczek też dobry.

I na tym koniec. Po sprawie. Degustacja zakończona.

Dawne smakowanie kawy, połączone z upajaniem się dymem tytoniowym, w wielkim skórzanym fotelu, w gabinecie przegrało w konfrontacji z plastikowym kubeczkiem wypełnionym „trzy w jednym” i mentolowym ćmikiem grubości zapałki. Teraz liczy się tempo przyrządzenia potrawy. Kiedyś błyskawiczny żurek gotowało się w trzy minuty; „zawartość opakowania wsypać do zimnej wody, zagotować, odstawić – gotowe do spożycia!” Teraz to już nie wystarcza.

– Co?! Trzy minuty?! Za długo?! Nie zdążę obiadu przygotować… – bo przecież o gotowaniu nikt nie mówi. Dlatego wymyślono, zupy gotowe do spożycia po zalaniu gotującą, ale nie wrzącą wodą; „zalać gotującą ale nie wrzącą wodą – gotowe do spożycia.”

Przechodząc do sedna, bo zacząłem od kawy, by poprzez miksy przejść do żurku błyskawicznego, a chodziło mi o seks, w sensie intymne zbliżenie między dwojgiem ludzi odmiennej płci… no niech będzie między dwojgiem ludzi i kropka.

Ongiś człek zabiegał o względy białogłowy dniami, tygodniami i miesiącami śpiewając ckliwe serenady pod jej balkonem – nie mylić z balkonikiem. Były muśnięcia dłoni, pocałunki w policzek, otarcia o włosy, spadające chusteczki i spojrzenia w oczy i tak dalej, a wszystko to powodowało, że energia nagromadzona w… no gdzieś w okolicach lędźwi, kiedy już eksplodowała – to na serio, powodując sztywność z jednej, a właściwie u jednej ze stron, a wilgotność u drugiej. Tak było. Naprawdę. Uwierzcie mi, bo tak urządziła to matka natura.

Ale teraz jest zgoła inaczej. Inaczej, bo zdarza się, że strony zainteresowane nie czują do siebie nic, absolutnie nic, a co za tym idzie, naturalna chemia (czytaj: chuć) nie zadziała. A jak nie zadziała, to nie będzie sztywności, ani wilgotności, tylko wiotkość i suchość. Ale przecież od czego mamy chemików, biochemików, biobiochemików i biobiobiochemików. No od czego? Od wymyślania nowych wzorków chemicznych i żelików intymnych, bo o to mnie się rozchodzi.

Po co trudzić się wyśpiewywaniem serenad pod balkonikiem, o sorki, pod balkonem ukochanej, lepiej przecież iść do apteki, czy nawet, już teraz, do monopolu i kupić żelik intymny.

– Trzy zero – sewen, poproszę, coś do pipity i paczkę fajek…

– Weź jeszcze ten żelik, laski przyjdą… może się przyda?

– No dobra – to do tej gorzały, popity i fajek, dołoży pani jeszcze ten żelik, co to stoi na półce obok podpałki do grilla…

– A który panu podać?

– Tej, a który wziąć? bo są jakieś trzy rodzaje – może ten czerwony?

– Chyba zwariowałeś! Ostatnio jak brykałem sobie z Bachą i posmarowała mnie tym czerwonym, to myślałem, że mi się chuj spali! Żywy ogień! Przez pięć minut lałem sobie na jaja zimną wodę z prysznica. Weź ten niebieski, bo z kolei ten zielony, to jakiś chłodzący jest i kicham po nim…

– A co ty nos sobie nim smarujesz, czy co? He, he… powiedz lepiej, gdzie ty tą kichawę wkładasz?

– Nie kichawę, ino tam gdzie trzeba smaruję! Ale po nim, to ziąb mnie taki obleciał, że aż kichać zacząłem, i z seksu nici, bo Bacha śmiała się jak głupi do sera.

– Chyba do sopelka lodu!

– Dobra już, dobra… bierz ten neutralny, niebieski – szkoda czasu.

I tak to obecnie, niestety bywa.

Żeliki nie mogą ci zagwarantować namiętnego i szalonego seksu, za to odpowiednie składniki chemiczne przemieniają twojego fallusa w ognisty miecz dżedaj i po tym wszystkim, ogień w portkach wciska ci kit, że było wspaniale. Ale jak w przypadku zupki błyskawicznej i 3 w 1, oszczędzając czas, uzyskujemy efekt szybko, ale też na porównywalnym poziomie. Ciekaw jestem tylko, czy wielkość butelki jest celowo przemyślana, aby w wypadku ewentualnego niepowodzenia użyć jej jako zamiennika?

 

Młotowiertarka

Oto beton. Beton z wielkopłytowca z zaklętymi w nim miłostkami, awanturami, libacjami alkoholowymi i zgonami. Małe dziureczki w szarej istocie, które widziały już niejedno, od walenia głową, cudzą czy swoją, do zlizywania dżemu, co to wylądował na ścianie wraz ze słoikiem, bo Kaziu zdążył się uchylić, przez owczarka niemieckiego. Trzydzieści siedem kwadratów, pięć osób, w tym jedna ciągle pijana i pies. Samotna sublokatorka i babcia z dziadkiem na emie. Małżeństwo z małym dzieckiem, a obok w kawalerce trzy studentki. Wielkopłytowce słowem. Tu działają. O tak! Beton! Dziewiąte piętro. Przykładają rąsię i kombinują co bardziej się nada; wiertarka z udarem, młotowiertarka, szlifierka kątowa, czy może zwykły pięciokilowy młot i majsel – jak za dawnych czasów.

Godzina 5:45

– Tutaj w łazieneczce młotowiertareczką popracujesz, płytek od ch*ja, aż do samego sufitu, wszystkie do wymiany, a ja skuję ten strop, będą zbrojenia jak nic, odpalimy gumówkę, nową tarczkę założyłem, szwedzka, super wytrzymała, karzeł odpali wiertarę z udarem – tylko dechą go dobrze zaprzyjcie o ścianę, żeby go nie rzuciło jak ostatnim razem, co to nam prawie przez okno balkonowe nie wyjechał, z siódmego, bo barierek nie było, a ty Zdzichu, ścianę w korytarzu skujesz, caluśką, do samego końca, ino na fazę uważaj, dzisiaj ładnie się pobawimy, punkt szósta odpalmy cały sprzęcior, do dwudziestej drugiej czasu w ku*we…

Słuchasz odgłosów zza betonu. Cisza. Wszyscy śpią. Ale już nie za długo…

młotowiertarka 1Rano, godzina szósta zero, zero odpalamy z kumplami sprzęt: dwie młotowiertarki Hitaczi, udar i gumówka. Pełen synchron, jak w szwajcarskim zegarku. Pierwsze uderzenie: bek bachorów zza ściany. Drugie i trzecie: chmura pyłu i stukanie lasek o podłogę i sufit. Jakiś pies ujada, większejszy chyba, głos ma głęboki i dudniący. Procedura standardowa – podkręcamy ciut obrociki, żeby nas te wszystkie beki i stukania nie rozpraszały. Wszędzie wokoło mieszkają jakieś dziadki na emie albo małżeństwa z małymi dziećmi, a my, nie zważając na to, odkrywamy wciąż nowe zbrojenia, wgryzając się w nie Boszkami i wiertłami udarowymi. Huk, pył, pałer i udar. Oto nasze motto!

Do dwudziestej drugiej beton odsłoni swoją istotę, wibracje ogarną byt wewnątrz wielkopłytowca, a Jachowi wyleciała sztuczna szczena. Beznogi karzeł zaparty dechą o ścianę walczy ze stropem, a ja paląc fajkę patrzę na podskakującą po podłodze Hitaczi, o mocy tysiąca watt, piękna maszynka!

Borujemy już bez przerwy od kilku godzin. Kto żyw spier*ala z wielkopłytowca gdzie tylko może. Rybiki i faraonki też. Nawet stara babcia z balkonikiem wyszła na spacer, choć „ciągle pada… la la la la la la la la la la la la…”

Ja pier*olę, cóż za decybelszczywo! Nie gadamy ze sobą wcale bo i tak nic nie słyszymy. Kumpel skuł przez pomyłkę nie tę ścianę, a Zdzichu wjechał wiertłem w fazę. Ch*j im w du*ę i na pohybel. Karzeł przyciął sobie młotowiertarą wacka. Palę fajkę i patrzę jak leży na podłodze i skomli. Co za robota! Ja pier*olę! Miód, malina i ten saund! Chyba się wzruszyłem…

– W fazę żeś ku*wa Zdzichu wjechał, w fazę! i korki wyjeb*ły, a nie „jeb*na elektrownia, jeb*na elektrownia”. Łazi i marudzi – „jeb*na elektrownia, jeb*na elektrownia”, zamiast iść i sprawdzić. Weź no kawał gwoździa i zmostkuj, nie będę ci teraz po bezpiecznik napier*alał do „jeb*nej elektrowni”.

Ktoś dzwonił i dobijał się do drzwi, a może mi w uszach dzwoniło? Nie ważne. Nie moja broszka.

Okna otwarte na oścież. Tumany kurzu i wykur*iasty hałas wypływają ogarniając całą okolicę, ba, całe osiedle. Nawet na placu zabaw jakby się wyludniło, a przestraszone bachory z bekiem poszły w miasto. Pies ujada już ze cztery godziny.

– He, he, ku*wa, he, he… jak to nie najlepsze? szwedzkie wiertła?!! co ty pierd*lisz?!! najlepsze są i ch*j! bankowo…, a młotowiertara ino Hitaczi! żadna inna! pięknie się w beton wgryza i do tego taki zajeb*aszczy saund ma. W bunkrach, jak wpadamy w sześciu, siedmiu to ino te się sprawdziły, inne wysiadały, ale nie Hitaczi! Ech bunkry… tam to się borowało…

gumówka 1Karzeł opatrzył sobie wacka papierem toaletowym i taśmą izolacyjną. Lubi tę robotę, a młotowiertarę kocha jak żonę. Ja wolę zwykły udar, ze szwedzkim wiertłem, ma się rozumieć. Punktowo napierdala, a dźwięk przenika przez stropy, aż na kilka pięter. Gumówka też jest dobra, ładnie świszczy i może nie niesie, tak jak udar, ale za to kurzawę robi taką, jak żaden inny sprzęcior, a ja lubię pył. Jak ładnie się pobawimy, to i na kilka metrów nic nie widać, zapylenie w kwadracie sięga, jak to się mówi, zenitu.

– Zocha obstrzygła wczoraj swoje pazury u nóg… i dobrze, haczyła już wykładzinę dywanopodobną, którą zakupiłem w Liroju razem ze szwedzkimi wiertłami do betonu i tarczką do gumówki. Promocja była. Nawet wiersz na ten temat napisałem…
– Co? Wiersz napisałeś? Co ty pierdolisz? Tej, wiara! Majster wiersze pisze! – obruszył się Zdzichu.
– A co ku*wa, nie wolno mi?! a ty, na ryby jeździsz! i co? siedzisz tam nad tą wodą i patrzysz na nieruchomy spławik! A Zochę to rajcuje i mówi wtedy do mnie: „ty mój jeb*ny poeto, choć zrobię ci laskę” I o to chodzi!
– No dobra majster – dawaj ten wiersz…
– Dobra… ino mi się ku*wa nie śmiać!:

Masz takie ładne stopy,
szczególnie kiedy je wypumeksujesz i obstrzyżesz paznokcie, tymi wielkimi nożyczkami do papieru, co to leżą zawsze na kredensie, koło fajek,
kąsam je wtedy lubieżnie i wkładam do ust,
głęboko, najgłębiej jak tylko się da (bo kiedy ich nie obstrzyżesz to ranią mi gardło),
Nogi też masz ładne –
takie silne i nabite, szczególnie łydki,
lubię jak je zaciskasz na mej szyi i dusisz, aż mi gały wyłażą na wierzch!
Lubię też twoją pupę –
jest taka wielka, twarda i parchata jak pyra i też nabita, jak łydki!
I kiedy wkładam twarz między te pośladki, i nabieram powietrza, i robię „brrrrrrrrr”, to one tak fajnie falują i pierdzą, a ty się śmiejesz „hi, hi, hi”.
Ale najbardziej lubię –
odbywać z tobą stosunek płciowy, nieprzerywany, kiedy mogę zlać się do końca w twoją ci-pę!

– O! i ch*j!

– O ku*wa majster! toż to czysta poezja jest! normalnie Szekspir, albo nawet ten… no ku*wa… ten na „m”… eee… jak mu tam???… Małysz! Małysz! teraz se przypomniałem – powiedział Zdzichu – Małysz! – triumfował dalej radośnie.
– Miłosz! ty kiepie! Miłosz! Małysz to se skacze na mamuciej, a to o Miłosza się rozchodzi! To ten od „Litwo, ojczyzno ty moja…”, bo on z Litwy pochodzi i mu tęskno do niej, bo mieszka gdzie indziej – odparował Jachu, klepiąc się ręką po czole, w której dzierżył swoje dolne uzębienie będące w trakcie toalety przy pomocy kawałka drewienka od futryny.
– No dobra niech będzie, że Miłosz, ale w każdym razie szefie, bardzo mnie się, ta cała poezja, podoba, a najbardziej zakończenie, czysta prawda, takie życiowe – zlać się w ci-pę i ch*j! i o to chodzi! A ty co o tym myślisz karzeł?
– Ładnie szefuńcio, ładnie… ale jest kilka błędów.
– Jakich ku*wa błędów? co ty pierdolisz, karzeł? – zadziwił się autor.
– No błędów. Powtórzeń i tak dalej… na przykład; szef powtarza kilka razy słowo „lubię” i zwrot „silne i nabite” i na dodatek pisze wprost, że chodzi o „ci-pę”…
– A jak ku*wa mam napisać?!! pi-pa? dziura? otwór płciowy?, a może piz-da? albo piz-deczka? co?
– No to szef musi widzieć jak, ale nie można tak wprost pisać, że chodzi o „ci-pę” lepiej to jakoś zawoalować…
– Za… ku*wa… co mam zrobić??? A może byś tak w ryja chciał?!! hę??? Mi chodzi o ci-pę, to i o ci-pie będę pisał i ch*j, ku*wa, i ch*j! Ja nie pomyliłem po pijoku, cyrkowego barakowozu z klatką z lwami, he, he, ku*wa, he, he… mądrala, patrzcie go, miał metr dwadzieścia, a jak mu „król lew” giry wyfiletował, że ino same gnaty zostały, to się wzrostowo z lekka zdeklasowało? hę?
– Dobra, dobra szefie – powiedział pojednawczo karzeł – niech szef napisze rozklapiocha i będzie dobrze, humornie i w stylu szefa. O! Stylowo!
– U la la… to mnie się podoba karzeł, dobre to, dobre… roz – kla – pio – cha… roz – kla – pio – cha… – cedził wolno każdą sylabę, zastanawiając się, czy nowe słowo będzie pasować do całości utworu, w końcu uradowany wykrzyknął – rozklapiocha! – może być – i zacytował ostatni wers: Ale najbardziej lubię odbywać z tobą stosunek płciowy, nieprzerywany, kiedy mogę zlać się do końca w twoją rozklapiochę!
– Orzesz w mordę! szefie! Taa… teraz pasi! Rozklapiocha pany! Tego brakowało – rozklapiochy – Jachu ze Zdzichem wspólnie zachwycali się nad nowym słowem i nową wersją poetyckich doznań szefa z żoną.

– Teraz to Zocha będzie, pewnikiem, wniebowzięta, jak jej szef ten wiersz opowie?
– No musowo, ma się rozumieć. Teściówki nie ma, to będę mógł ją troszkę poganiać, po kwadracie, na golasa…
– A co to szefie? Mamuśka do kurortu wyjechała, czy jak?
– O nie nie! Mamuśka to mi przedwczoraj taki prezent zrobiła, jak nigdy…
– Jaki szefie! Jaki?
– A umarła se… tak jakoś z wieczora pewnikiem, bo z rana, to już zimniutka była – jak browarek, co to se od razu otwarłem, dla uczczenia…
– Orzesz ty w mordę, szefie! Co za kobieta! Cud! Cud! No taki suwenir szefie! – Jachu nie mógł się nadziwić – Zdzichu no pomyśl… żeby aż taki prezent sprawić…
– Ale żeby tak od razu umarła? – zastanawiał się karzeł – przecież jeszcze całkiem młoda była, raz, to ją nawet szef chyba z Zochą pomylił, jak gdzieś wyjechała?
– Musisz mi to przypominać?!! Rano się dopiero skapowałem, a co w nocy z nią robiłem – nie pamiętam… może i lepiej, ale jakoś dziwnie na mnie na drugi dzień patrzyła… uuu… fuj… obudzić się z mamuśką, rano, pod jedną kołdrą… uuu… fuj…
– To może ją szef na śmierć zar-uchał?!! He, he… – drwił sobie Zdzichu – stara nie wytrzymała presji ch*ja i umarła? A może z tęsknoty właśnie za szefa wackiem umarła? Co szefie?
– Prędzej z rozdwojenia jaźni – Jachu też nie pozostawał dłużny – no bo tak; raz to se szefa niby tam przygruchała, wiadomo, w rodzinie zostało, a drugi raz, to ją szef z majslem i młotkiem ganiał po kwadracie… to może ona już nie widziała, czy to miłość, czy nienawiść jest?
– Miłość i nienawiść to bardzo bliskie uczucia są – wtrącił karzeł – stara mogła zgłupieć.
– Że ją z majslem ganiałem, to twoja wina była Jachu! Boś mi ten kawał o teściowej opowiedział, co to powinna ino dwa zęby mieć… no to se go przypomniałem, po powrocie do domu, a że robota skończona była dokumentnie, a i zapłacona, to popilim wtedy tej berbeli gorzelnianej. I po niej to kukły dostałem, no i ją poganiałem trochę, żeby też ino dwa zęby miała… jak w kawale…
– A reszta do wyburzenia, he, he – zaśmiał się Zdzichu – ale żeby od razu z majslem? Nie lepiej było jej po prostu w ryja dać?
– Coś ty?!! – zbulwersował się szef – kobiety nie uderzę, nie ma takiej możliwości, nawet teściowej, a z majslem to wypadek przy pracy był, Jachu winien.
– A co to za kawał, był powodem tego całego zamieszania między teściową, młotkiem i majslem? – zaciekawił się karzeł.
– Ano zagadka właściwie; dlaczego teściowa powinna mieć ino dwa zęby? – dumnie odpowiedział Jachu.
– Ano dlaczego?
– Ano dlatego, że jeden ząb powinien być, żeby było o co piwko otworzyć…
– No… a drugi…?
– A drugi, żeby ją non stoper napierd*lał! He, he… ku*wa he, he… – i zaczęli wszyscy we czworo ryczeć i pokładać się ze śmiechu.
– Ja nie mogę – pękał ze śmiechu karzeł – i co szefie, nie udało się? a gdzie to mamuśka czmychnęła, że jej szef tej zacnej przebudowy, przy pomocy młotka i majsla, nie wykonał?
– A do pawlacza mi się schowała… aż do samego rana nie zlazła na dół!
– Ale jaja, szefie! Bo się posikam!
– To trzeba było od razu starą tam przeprowadzić! Pokój w kwadracie by się zwolnił, a pawlaczyk w sam raz, a i bezpieczny… – Jachu i Zdzichu wciąż nie poprzestawali na złośliwych docinkach.
– Dobra, dobra obiboki! My tu gadu, gadu, beton czeka, a za gadanie nam nie płacą – uciął dalsze dyskusje, zaganiając, leniwe już towarzystwo do roboty – dalej, odpalamy maszynki i jedziemy! Zdzichu – boszka, Jachu – udar i strop, karzeł – młotowiertara, tylko se wacka nie przyskrzyń! żebyś mi znowu nie wył, jak ten pies z dołu, he, he… o, jakoś ton głosu mu się zmienił?

– Dawaj Jachu! dawaj! nie pękaj! – Jachu wjechał udarem w zbrojenie, zrobiliśmy zakład, czy da radę, bez gumówki, samą wiertarą się przebić? Łapy już mu powoli mdleją, ale zacięty skur*ysyn jest, może dać radę. Od tych wibracji drugi raz szuflada mu z gęby wyleciała. Ale głośno jest! chyba ktoś płacze pod nami, jakaś babcia ponoć, już nie wyrabia – obłożnie chora leży, nie da rady spierd*lić.
– Dawaj, ku*wa, Jachu! dawaj! ch*j z tym wiertłem, najwyżej jeb*ie!

Prąd nam ch*je wyłączyli. Jeb*na elektrownia. Dziwnie jakoś; pył opadł i w uszach piszczy. Zdzichu coś do mnie gada, ni ch*ja nic nie słyszę.
– Ni ch*ja nic nie słyszę! co! aha!
– Jachu wyciągaj młotki i majsle, jedziemy ręcznie!

Napier*alamy we czwórkę młotami i majslami. Pękła szyba w oknie. Erka przyjechała zabrać babcię z dołu. Znowu ktoś wali do drzwi. Karzeł czołga się po podłodze po fajkę, a ja cisnę klocka do szarego, od betonowego pyłu sedesu. Ale się skefiłem, to po tych bronksach z Biedronki. Pies wciąż ujada, chyba zachrypł, bo mu się szczek czasami urywa.

Chwytam witą majsel, przykładam do betonowej ściany, a w drugą biorę pięciokilowy młot, chwilę myślę, gdzie najlepiej przypierdolić – jakiś punkt zaczepienia, żeby żelazo miało się czego chwycić – tłuc bezsensu, gdzie popadnie, każdy potrafi, ale nie my… widzę mały wyłom w szarej strukturze, tak, to tutaj, naprowadzam majsel, napinam mięśnie, biorę zamach młotem mrużąc oczy. Jeb! jeb! jeb! mam wrażenie, że cała ściana drży, aż po same fundamenty. Jeb! jeb! jeb! ostre kawałki odskakują na bok, iskry to pękające, małe kamyczki uwięzione w murze, daję im wolność…

Włączyli prąd. Do dwudziestej drugiej jeszcze ze trzy godziny. Pora kolacji. Odpalamy cały sprzęcior. Metaliczny ryk wierteł na powrót wypełnia cały kwadrat. Jachu wydudlał już ze trzy wina i zgubił, na amen, sztuczną szczenę. Pies przestał szczekać. Zdzichu zapiera karła, dechą o ścianę. Kocham tę robotę…

Chłopcy BOR – owcy czyli część I

Gumówka czyli część III

O penisie, który leczył

Heniek odkrył, a właściwie jego kochanki, że jest w posiadaniu „penisa, który leczy”. Sprawa wyszła przypadkowo, kiedy, w ramach erotycznych zabaw, wyleczył od permanentnej migreny Zytę, okładając ją nim po głowie. Niby tam krzyczała – ała, ała! – ale to nawet bardziej, żeby sprawić Heńkowi przyjemność, że niby taki maczo jest i w ogóle, jednak bólu zbytniego jej nie zadał. Choć trzeba przyznać – że kiedy ścisnął go u nasady, a krew buzowała w nim niczym w szybkowarze, to wyglądał jak kawał wcale słusznej maczugi zakończonej kulą wielkości kiwi. Zyta od tej pory nie była już cierpiąca, wieloletnie migreny minęły bezpowrotnie, a Heniek wziął się za Kasię.
– Trzeba wyciąć… wszystkie trzy – ropne są. Na kasę, czy prywatnie? – taki werdykt usłyszała Kasia po wizycie w laryngologa. Miała już dość angin, antybiotyków i kiepskiej cery nawet za cenę niezbyt przyjemnego zabiegu. Ustaliła termin w prywatnej klinice. No i pewnej sobotniej nocy napatoczył się Heniek na „dance florze”.
Wyglądała atrakcyjnie – gruba tapeta, stroboskopy i guma do żucia maskowały jej kłopoty z pryszczami oraz niezdrowy oddech, a białe kozaczki i miniówa podkreślały nawet zgrabne podwozie. Heńka, kilka browarów zakupionych przy kontuarze z dolanym, pod kontuarem, „prądem”, powymiatało z ostatków zdrowego rozsądku, tak, że „jechał już na rdzeniu” (jak to się mówi w pewnych środowiskach) i jednymi rzeczami jakie mogły dojść do jego świadomości były: siku, kupa, paw i kobieta. Trochę się tam powyginał, poprzytulał, coś tam nawet usiłował zabajerzyć, że niby „ładna jesteś”, ale i tak nie musiał jej długo namawiać. Przyssała się do niego w pomieszczeniu gospodarczym, pomiędzy mopami, szmatkami i wiadrami. Heniek, dłuższą chwilę, wahał się jednak, czy trysnąć pawiem, czy też swoim „penisem, który leczy” trysnął więc i tym i tym równocześnie, opuszczając swoją oblubienicę z kilkoma piwami z prądem, hamburgerem z mikrofali i petem na głowie, ale za to bez bólu gardła, zdrowymi, jak truskawki migdałkami i świeżym, jak u noworodka, oddechem. Kaśka ozdrowiała, a laryngolog zdębiał, bo zdrowych, to nawet on – zdeprawowany do cna przez „wałki” na kasie chorych, nie miał sumienia wycinać.
Później Heniek „pacnął” jeszcze Kulawą Kryśkę z pracy, po godzinach, która to oczywiście cudownie „odchromiała”, a na dokładkę Głuchego Zdzicha, kiedy to uraczywszy się jugosłowiańskim spirytusem do mycia maszyn w przemyśle spożywczym dostali „kukły” i Heńkowi zdało się, że Zdzichu to Zdzisia z pekaesu. Zdzichu „odgłuchł”, wieść rozniosła się szybko i Heniek otworzył praktykę.
„Penis, który leczy” – taki szyld sobie za pierwsze zarobione pieniądze zafundował i ochoczo wziął się do roboty. Przyjmował po kilka osób naraz. Biegał dziarsko ze stojącym fallusem po izbie i, a to poklepywał, wkładał, wyjmował, biczował, głaskał, policzkował, kuł, masował i znowu włożył i wyjął, i pomasował, i poklepał, i tak bez końca, a właściwie, aż wszystkich klientów nie obsłużył.
Stare przysłowie: „ch*j nie mydło – nie wymydli się” znane było i Heńkowi, dlatego też chłop nie oszczędzał się i pracował w pocie czoła, a właściwie w pocie penisa. Poczuł jednak razu pewnego, że mu się ciut więcej miejsca w nogawce zrobiło.
– Pewnie spodnie mi się rozbiegły – pomyślał, ale wtedy było już za późno. Nowy dom z basenem i innymi bajerami był już na ukończeniu, a całą budowę Heniek ciągnął z hipoteki. Jeszcze się kryzys ogólnoświatowy przytrafił, bank podniósł mu kwotę spłaty kredytu i chłopak musiał dwoić się i troić. Kuśka ledwo mu tam wystawała z okolic pachwiny, czym wzbudzał ogólny śmiech na sali, kiedy tak wypadał zza parawanu poklepując nią, głaskając, kując, wkładając i wyjmując. Aż w końcu któregoś dnia Heniek wypadł, a tam nie było już nic, no może jakiś króciutki kawałek „sznurowadła”, wiszący bezwładnie. Tak został pierwszym na świecie delikwentem, któremu się „ch*j wymydlił”.
Tak więc droga młodzieży – młodsza i starsza, a i wszelkiej maści napaleńcy, erotomani oraz zwykli onaniści: szanujcie swoje przyrodzenia i nie chlastajcie nimi na lewo i prawo, bo ch*j niby nie mydło, ale jednak czasami wymydlić się może.