Oto beton. Beton z wielkopłytowca z zaklętymi w nim miłostkami, awanturami, libacjami alkoholowymi i zgonami. Małe dziureczki w szarej istocie, które widziały już niejedno, od walenia głową, cudzą czy swoją, do zlizywania dżemu, co to wylądował na ścianie wraz ze słoikiem, bo Kaziu zdążył się uchylić, przez owczarka niemieckiego. Trzydzieści siedem kwadratów, pięć osób, w tym jedna ciągle pijana i pies. Samotna sublokatorka i babcia z dziadkiem na emie. Małżeństwo z małym dzieckiem, a obok w kawalerce trzy studentki. Wielkopłytowce słowem. Tu działają. O tak! Beton! Dziewiąte piętro. Przykładają rąsię i kombinują co bardziej się nada; wiertarka z udarem, młotowiertarka, szlifierka kątowa, czy może zwykły pięciokilowy młot i majsel – jak za dawnych czasów.
Godzina 5:45
– Tutaj w łazieneczce młotowiertareczką popracujesz, płytek od ch*ja, aż do samego sufitu, wszystkie do wymiany, a ja skuję ten strop, będą zbrojenia jak nic, odpalimy gumówkę, nową tarczkę założyłem, szwedzka, super wytrzymała, karzeł odpali wiertarę z udarem – tylko dechą go dobrze zaprzyjcie o ścianę, żeby go nie rzuciło jak ostatnim razem, co to nam prawie przez okno balkonowe nie wyjechał, z siódmego, bo barierek nie było, a ty Zdzichu, ścianę w korytarzu skujesz, caluśką, do samego końca, ino na fazę uważaj, dzisiaj ładnie się pobawimy, punkt szósta odpalmy cały sprzęcior, do dwudziestej drugiej czasu w ku*we…
Słuchasz odgłosów zza betonu. Cisza. Wszyscy śpią. Ale już nie za długo…
Rano, godzina szósta zero, zero odpalamy z kumplami sprzęt: dwie młotowiertarki Hitaczi, udar i gumówka. Pełen synchron, jak w szwajcarskim zegarku. Pierwsze uderzenie: bek bachorów zza ściany. Drugie i trzecie: chmura pyłu i stukanie lasek o podłogę i sufit. Jakiś pies ujada, większejszy chyba, głos ma głęboki i dudniący. Procedura standardowa – podkręcamy ciut obrociki, żeby nas te wszystkie beki i stukania nie rozpraszały. Wszędzie wokoło mieszkają jakieś dziadki na emie albo małżeństwa z małymi dziećmi, a my, nie zważając na to, odkrywamy wciąż nowe zbrojenia, wgryzając się w nie Boszkami i wiertłami udarowymi. Huk, pył, pałer i udar. Oto nasze motto!
Do dwudziestej drugiej beton odsłoni swoją istotę, wibracje ogarną byt wewnątrz wielkopłytowca, a Jachowi wyleciała sztuczna szczena. Beznogi karzeł zaparty dechą o ścianę walczy ze stropem, a ja paląc fajkę patrzę na podskakującą po podłodze Hitaczi, o mocy tysiąca watt, piękna maszynka!
Borujemy już bez przerwy od kilku godzin. Kto żyw spier*ala z wielkopłytowca gdzie tylko może. Rybiki i faraonki też. Nawet stara babcia z balkonikiem wyszła na spacer, choć „ciągle pada… la la la la la la la la la la la la…”
Ja pier*olę, cóż za decybelszczywo! Nie gadamy ze sobą wcale bo i tak nic nie słyszymy. Kumpel skuł przez pomyłkę nie tę ścianę, a Zdzichu wjechał wiertłem w fazę. Ch*j im w du*ę i na pohybel. Karzeł przyciął sobie młotowiertarą wacka. Palę fajkę i patrzę jak leży na podłodze i skomli. Co za robota! Ja pier*olę! Miód, malina i ten saund! Chyba się wzruszyłem…
– W fazę żeś ku*wa Zdzichu wjechał, w fazę! i korki wyjeb*ły, a nie „jeb*na elektrownia, jeb*na elektrownia”. Łazi i marudzi – „jeb*na elektrownia, jeb*na elektrownia”, zamiast iść i sprawdzić. Weź no kawał gwoździa i zmostkuj, nie będę ci teraz po bezpiecznik napier*alał do „jeb*nej elektrowni”.
Ktoś dzwonił i dobijał się do drzwi, a może mi w uszach dzwoniło? Nie ważne. Nie moja broszka.
Okna otwarte na oścież. Tumany kurzu i wykur*iasty hałas wypływają ogarniając całą okolicę, ba, całe osiedle. Nawet na placu zabaw jakby się wyludniło, a przestraszone bachory z bekiem poszły w miasto. Pies ujada już ze cztery godziny.
– He, he, ku*wa, he, he… jak to nie najlepsze? szwedzkie wiertła?!! co ty pierd*lisz?!! najlepsze są i ch*j! bankowo…, a młotowiertara ino Hitaczi! żadna inna! pięknie się w beton wgryza i do tego taki zajeb*aszczy saund ma. W bunkrach, jak wpadamy w sześciu, siedmiu to ino te się sprawdziły, inne wysiadały, ale nie Hitaczi! Ech bunkry… tam to się borowało…
Karzeł opatrzył sobie wacka papierem toaletowym i taśmą izolacyjną. Lubi tę robotę, a młotowiertarę kocha jak żonę. Ja wolę zwykły udar, ze szwedzkim wiertłem, ma się rozumieć. Punktowo napierdala, a dźwięk przenika przez stropy, aż na kilka pięter. Gumówka też jest dobra, ładnie świszczy i może nie niesie, tak jak udar, ale za to kurzawę robi taką, jak żaden inny sprzęcior, a ja lubię pył. Jak ładnie się pobawimy, to i na kilka metrów nic nie widać, zapylenie w kwadracie sięga, jak to się mówi, zenitu.
– Zocha obstrzygła wczoraj swoje pazury u nóg… i dobrze, haczyła już wykładzinę dywanopodobną, którą zakupiłem w Liroju razem ze szwedzkimi wiertłami do betonu i tarczką do gumówki. Promocja była. Nawet wiersz na ten temat napisałem…
– Co? Wiersz napisałeś? Co ty pierdolisz? Tej, wiara! Majster wiersze pisze! – obruszył się Zdzichu.
– A co ku*wa, nie wolno mi?! a ty, na ryby jeździsz! i co? siedzisz tam nad tą wodą i patrzysz na nieruchomy spławik! A Zochę to rajcuje i mówi wtedy do mnie: „ty mój jeb*ny poeto, choć zrobię ci laskę” I o to chodzi!
– No dobra majster – dawaj ten wiersz…
– Dobra… ino mi się ku*wa nie śmiać!:
Masz takie ładne stopy,
szczególnie kiedy je wypumeksujesz i obstrzyżesz paznokcie, tymi wielkimi nożyczkami do papieru, co to leżą zawsze na kredensie, koło fajek,
kąsam je wtedy lubieżnie i wkładam do ust,
głęboko, najgłębiej jak tylko się da (bo kiedy ich nie obstrzyżesz to ranią mi gardło),
Nogi też masz ładne –
takie silne i nabite, szczególnie łydki,
lubię jak je zaciskasz na mej szyi i dusisz, aż mi gały wyłażą na wierzch!
Lubię też twoją pupę –
jest taka wielka, twarda i parchata jak pyra i też nabita, jak łydki!
I kiedy wkładam twarz między te pośladki, i nabieram powietrza, i robię „brrrrrrrrr”, to one tak fajnie falują i pierdzą, a ty się śmiejesz „hi, hi, hi”.
Ale najbardziej lubię –
odbywać z tobą stosunek płciowy, nieprzerywany, kiedy mogę zlać się do końca w twoją ci-pę!
– O! i ch*j!
– O ku*wa majster! toż to czysta poezja jest! normalnie Szekspir, albo nawet ten… no ku*wa… ten na „m”… eee… jak mu tam???… Małysz! Małysz! teraz se przypomniałem – powiedział Zdzichu – Małysz! – triumfował dalej radośnie.
– Miłosz! ty kiepie! Miłosz! Małysz to se skacze na mamuciej, a to o Miłosza się rozchodzi! To ten od „Litwo, ojczyzno ty moja…”, bo on z Litwy pochodzi i mu tęskno do niej, bo mieszka gdzie indziej – odparował Jachu, klepiąc się ręką po czole, w której dzierżył swoje dolne uzębienie będące w trakcie toalety przy pomocy kawałka drewienka od futryny.
– No dobra niech będzie, że Miłosz, ale w każdym razie szefie, bardzo mnie się, ta cała poezja, podoba, a najbardziej zakończenie, czysta prawda, takie życiowe – zlać się w ci-pę i ch*j! i o to chodzi! A ty co o tym myślisz karzeł?
– Ładnie szefuńcio, ładnie… ale jest kilka błędów.
– Jakich ku*wa błędów? co ty pierdolisz, karzeł? – zadziwił się autor.
– No błędów. Powtórzeń i tak dalej… na przykład; szef powtarza kilka razy słowo „lubię” i zwrot „silne i nabite” i na dodatek pisze wprost, że chodzi o „ci-pę”…
– A jak ku*wa mam napisać?!! pi-pa? dziura? otwór płciowy?, a może piz-da? albo piz-deczka? co?
– No to szef musi widzieć jak, ale nie można tak wprost pisać, że chodzi o „ci-pę” lepiej to jakoś zawoalować…
– Za… ku*wa… co mam zrobić??? A może byś tak w ryja chciał?!! hę??? Mi chodzi o ci-pę, to i o ci-pie będę pisał i ch*j, ku*wa, i ch*j! Ja nie pomyliłem po pijoku, cyrkowego barakowozu z klatką z lwami, he, he, ku*wa, he, he… mądrala, patrzcie go, miał metr dwadzieścia, a jak mu „król lew” giry wyfiletował, że ino same gnaty zostały, to się wzrostowo z lekka zdeklasowało? hę?
– Dobra, dobra szefie – powiedział pojednawczo karzeł – niech szef napisze rozklapiocha i będzie dobrze, humornie i w stylu szefa. O! Stylowo!
– U la la… to mnie się podoba karzeł, dobre to, dobre… roz – kla – pio – cha… roz – kla – pio – cha… – cedził wolno każdą sylabę, zastanawiając się, czy nowe słowo będzie pasować do całości utworu, w końcu uradowany wykrzyknął – rozklapiocha! – może być – i zacytował ostatni wers: Ale najbardziej lubię odbywać z tobą stosunek płciowy, nieprzerywany, kiedy mogę zlać się do końca w twoją rozklapiochę!
– Orzesz w mordę! szefie! Taa… teraz pasi! Rozklapiocha pany! Tego brakowało – rozklapiochy – Jachu ze Zdzichem wspólnie zachwycali się nad nowym słowem i nową wersją poetyckich doznań szefa z żoną.
– Teraz to Zocha będzie, pewnikiem, wniebowzięta, jak jej szef ten wiersz opowie?
– No musowo, ma się rozumieć. Teściówki nie ma, to będę mógł ją troszkę poganiać, po kwadracie, na golasa…
– A co to szefie? Mamuśka do kurortu wyjechała, czy jak?
– O nie nie! Mamuśka to mi przedwczoraj taki prezent zrobiła, jak nigdy…
– Jaki szefie! Jaki?
– A umarła se… tak jakoś z wieczora pewnikiem, bo z rana, to już zimniutka była – jak browarek, co to se od razu otwarłem, dla uczczenia…
– Orzesz ty w mordę, szefie! Co za kobieta! Cud! Cud! No taki suwenir szefie! – Jachu nie mógł się nadziwić – Zdzichu no pomyśl… żeby aż taki prezent sprawić…
– Ale żeby tak od razu umarła? – zastanawiał się karzeł – przecież jeszcze całkiem młoda była, raz, to ją nawet szef chyba z Zochą pomylił, jak gdzieś wyjechała?
– Musisz mi to przypominać?!! Rano się dopiero skapowałem, a co w nocy z nią robiłem – nie pamiętam… może i lepiej, ale jakoś dziwnie na mnie na drugi dzień patrzyła… uuu… fuj… obudzić się z mamuśką, rano, pod jedną kołdrą… uuu… fuj…
– To może ją szef na śmierć zar-uchał?!! He, he… – drwił sobie Zdzichu – stara nie wytrzymała presji ch*ja i umarła? A może z tęsknoty właśnie za szefa wackiem umarła? Co szefie?
– Prędzej z rozdwojenia jaźni – Jachu też nie pozostawał dłużny – no bo tak; raz to se szefa niby tam przygruchała, wiadomo, w rodzinie zostało, a drugi raz, to ją szef z majslem i młotkiem ganiał po kwadracie… to może ona już nie widziała, czy to miłość, czy nienawiść jest?
– Miłość i nienawiść to bardzo bliskie uczucia są – wtrącił karzeł – stara mogła zgłupieć.
– Że ją z majslem ganiałem, to twoja wina była Jachu! Boś mi ten kawał o teściowej opowiedział, co to powinna ino dwa zęby mieć… no to se go przypomniałem, po powrocie do domu, a że robota skończona była dokumentnie, a i zapłacona, to popilim wtedy tej berbeli gorzelnianej. I po niej to kukły dostałem, no i ją poganiałem trochę, żeby też ino dwa zęby miała… jak w kawale…
– A reszta do wyburzenia, he, he – zaśmiał się Zdzichu – ale żeby od razu z majslem? Nie lepiej było jej po prostu w ryja dać?
– Coś ty?!! – zbulwersował się szef – kobiety nie uderzę, nie ma takiej możliwości, nawet teściowej, a z majslem to wypadek przy pracy był, Jachu winien.
– A co to za kawał, był powodem tego całego zamieszania między teściową, młotkiem i majslem? – zaciekawił się karzeł.
– Ano zagadka właściwie; dlaczego teściowa powinna mieć ino dwa zęby? – dumnie odpowiedział Jachu.
– Ano dlaczego?
– Ano dlatego, że jeden ząb powinien być, żeby było o co piwko otworzyć…
– No… a drugi…?
– A drugi, żeby ją non stoper napierd*lał! He, he… ku*wa he, he… – i zaczęli wszyscy we czworo ryczeć i pokładać się ze śmiechu.
– Ja nie mogę – pękał ze śmiechu karzeł – i co szefie, nie udało się? a gdzie to mamuśka czmychnęła, że jej szef tej zacnej przebudowy, przy pomocy młotka i majsla, nie wykonał?
– A do pawlacza mi się schowała… aż do samego rana nie zlazła na dół!
– Ale jaja, szefie! Bo się posikam!
– To trzeba było od razu starą tam przeprowadzić! Pokój w kwadracie by się zwolnił, a pawlaczyk w sam raz, a i bezpieczny… – Jachu i Zdzichu wciąż nie poprzestawali na złośliwych docinkach.
– Dobra, dobra obiboki! My tu gadu, gadu, beton czeka, a za gadanie nam nie płacą – uciął dalsze dyskusje, zaganiając, leniwe już towarzystwo do roboty – dalej, odpalamy maszynki i jedziemy! Zdzichu – boszka, Jachu – udar i strop, karzeł – młotowiertara, tylko se wacka nie przyskrzyń! żebyś mi znowu nie wył, jak ten pies z dołu, he, he… o, jakoś ton głosu mu się zmienił?
– Dawaj Jachu! dawaj! nie pękaj! – Jachu wjechał udarem w zbrojenie, zrobiliśmy zakład, czy da radę, bez gumówki, samą wiertarą się przebić? Łapy już mu powoli mdleją, ale zacięty skur*ysyn jest, może dać radę. Od tych wibracji drugi raz szuflada mu z gęby wyleciała. Ale głośno jest! chyba ktoś płacze pod nami, jakaś babcia ponoć, już nie wyrabia – obłożnie chora leży, nie da rady spierd*lić.
– Dawaj, ku*wa, Jachu! dawaj! ch*j z tym wiertłem, najwyżej jeb*ie!
Prąd nam ch*je wyłączyli. Jeb*na elektrownia. Dziwnie jakoś; pył opadł i w uszach piszczy. Zdzichu coś do mnie gada, ni ch*ja nic nie słyszę.
– Ni ch*ja nic nie słyszę! co! aha!
– Jachu wyciągaj młotki i majsle, jedziemy ręcznie!
Napier*alamy we czwórkę młotami i majslami. Pękła szyba w oknie. Erka przyjechała zabrać babcię z dołu. Znowu ktoś wali do drzwi. Karzeł czołga się po podłodze po fajkę, a ja cisnę klocka do szarego, od betonowego pyłu sedesu. Ale się skefiłem, to po tych bronksach z Biedronki. Pies wciąż ujada, chyba zachrypł, bo mu się szczek czasami urywa.
Chwytam witą majsel, przykładam do betonowej ściany, a w drugą biorę pięciokilowy młot, chwilę myślę, gdzie najlepiej przypierdolić – jakiś punkt zaczepienia, żeby żelazo miało się czego chwycić – tłuc bezsensu, gdzie popadnie, każdy potrafi, ale nie my… widzę mały wyłom w szarej strukturze, tak, to tutaj, naprowadzam majsel, napinam mięśnie, biorę zamach młotem mrużąc oczy. Jeb! jeb! jeb! mam wrażenie, że cała ściana drży, aż po same fundamenty. Jeb! jeb! jeb! ostre kawałki odskakują na bok, iskry to pękające, małe kamyczki uwięzione w murze, daję im wolność…
Włączyli prąd. Do dwudziestej drugiej jeszcze ze trzy godziny. Pora kolacji. Odpalamy cały sprzęcior. Metaliczny ryk wierteł na powrót wypełnia cały kwadrat. Jachu wydudlał już ze trzy wina i zgubił, na amen, sztuczną szczenę. Pies przestał szczekać. Zdzichu zapiera karła, dechą o ścianę. Kocham tę robotę…