Byłem tam w 1986 roku i to co bym napisał, i tak nie będzie miarodajne, no może poza przepięknymi piaszczystymi plażami i największą, przypłaconą prawie życiem sraczką…
A było to tak… pokrótce:
Jedzenie, z którym spotkał się podówczas mój żołądek było tak obce, jak i obca była ta kraina. Olej używany do pieczenia czegokolwiek wyciskany był chyba małpie z pod pachy, w efekcie produkt finalny smażenia – idąc dalej tym tropem – śmierdział jakby go małpa pod pachą przyniosła. A że goszczony ma swoje prawa i obowiązki logicznym jest, że dania te musiałem choć w jakiejś części skonsumować, chwaląc jednocześnie gospodynię. Do tego obowiązkowo z rana szklana słodkiego, mocnego wina, plus kwas chlebowy. Na efekty nie musiałem długo czekać. Trawienie, a właściwie coś na kształt trawienia, odbywało się szybciej niż konsumowanie. Jeszcze zanim kończyłem jedzenie, musiałem wstawać od stołu i udawać się do wygódki, gdzie z reguły nie przebywałem zbyt długo. Mniej więcej tyle ile czasu zajmuje trzykrotne wstrząśnięcie butelką Coca Coli i odkręcenie jej do góry dnem.
Powziąłem pewne środki zaradcze, które miały uratować mój żołądek, a mianowicie:
– zero kwasu chlebowego
– zero słodkiego wina
– zero smażonych potraw
Do tego dieta składająca się z chleba, ziemniaków, gotowanych jajek i gorzkiej herbaty. Na efekty nie musiałem zbyt długo czekać, po prostu do wygódki przestałem uczęszczać w ogóle…
Ale przecież organizm ma swoje prawa i to co wleci, kiedyś wylecieć musi. A musiało (o ja nieszczęsny!), gdyż ostatniego dnia skusiłem się na szklaneczkę kwasu chlebowego. Pięciodniowe pokłady tego co „wleciało”, niczym jakiś obcy ósmy pasażer Nostromo, dały o sobie znać w drodze na dworzec kolejowy w Kijowie – niestety poza zasięgiem mojej, jakże dobrze mi znanej, choć przez ostatnie dni nie odwiedzanej… wygódki.
Jechaliśmy Ładą przez Kijów. Ja na tylnym siedzeniu byłem już na etapie mówienia trzeciej dziesiątki różańca i wcale nie bałem się, że odkręci się korek od Coli (a byłem – o zgrozo – w krótkich spodenkach) tylko, że coś pęknie wewnątrz, nastąpi implozja i umrę… Droga na dworzec przypominała drogę krzyżową, a stacjami były różne zabytki, które to znajomi chcieli mi z samochodu koniecznie pokazać.
Uratowała mnie nadzieja.
Znacie zapewne to doświadczenie ze szczurami i akwarium. Oba pływały bez możliwości odpoczynku i jednemu dano na chwilę patyczek, po czym mu go zabrano. Wytrzymał jeszcze ponad dwie godziny zanim się utopił, drugi wytrzymał tylko 20 minut. On miał nadzieję, tak jak ja, a moim „patyczkiem” była wygódka na dworcu kolejowym, na który w końcu musieliśmy dojechać.
Kiedy wreszcie dojechaliśmy, udałem się na poszukiwania mojego „patyczka” czyli wygódki. Możecie mi wierzyć łatwiej było znaleźć posągi Lenina niźli wygódkę. Nie znalazłem… ale pociąg, na który czekałem miał wjechać za 15 minut. Poszedłem na peron, ukucnąłem wbijając piętę między pośladki i tak nieszczęsny czekałem. Nie przestawałem mówić różańca, a ruchy wewnątrz mojego brzucha stały się gwałtowniejsze. Pot ściekał mi z czoła na nos i kapał na peron, a na dodatek zaczęło mi się robić zimno, choć żar lał się z nieba…
Czarę goryczy dopełnił komunikat, który słyszałem już jakby z oddali, że pociąg zwiększył opóźnienie. Byłem na tyle zdesperowany, że rozważałem całkiem serio możliwość wypróżnienia się na peronie wśród czekających ludzi.
Nie wiem jak to wytrzymałem, myślę, że wpadłem w jakiś rodzaj transu i czas upłynął jak we śnie.
Kiedy na peron wjechał pociąg, byłem pierwszy przy drzwiach, pierwszy w przedziale i pierwszy – choć pociąg jeszcze stał – w toalecie.
Po prostu usiadłem i nastąpił wystrzał armatni, krótki acz treściwy.
Niepokój kazał mi jeszcze sprawdzić czy to tylko to, co „wleciało i wyleciało”, czy może jeszcze jakaś cząstka „mnie”. Wszystko było ok.
Ponieważ nie mogłem spłukać tego monstrum, bo i nie było wody, a i pociąg stał jeszcze na stacji, to tylko przykryłem papierem i wyszedłem.
Kiedy wychodziłem, wyjechała na mnie z pyskiem pani konduktor i krzyczała, że na postoju „nielzja!!!”. Ja zrobiłem niewinny uśmiech i pokazując ręce powiedziałem „ja tolka ruki…”, a ciągnący się za mną zapachowy welon mówił sam za siebie.
Słowem przepiękny kraj…