Rzeźnia nr 5, czyli jak trafiłem do szpitala, czyli o wyższości znieczulenia podpajęczynówkowego nad ogólnym cz.I

 

Idę do szpitala!

 

 

Nadszedł w końcu dzień zaplanowanej operacji. Dzisiaj usuną mi żyłę, na której z jakiś powodów utworzył się żylak. Nieduży, prawie niewidoczny ale kolega już mnie zdążył odpowiednio „pocieszyć”, że „ jeden żylak rodzi dziesięć następnych!”, więc się zdecydowałem. Idę do szpitala jak na szafot, choć między tymi dwoma rzeczami różnica jest zasadnicza: pierwsza ratuje życie, druga nie za bardzo…

Do plecaka żonka zapakowała mi pidżamę, ręcznik, mydło, szczoteczkę i pastę do zębów (jakbym szedł do więzienia), wodę w plastikowej butelce, kubek (choć przed operacją pić mi nie wolno), sztućce (jeść przed i po też mi nie wolno, a jutro wychodzę), a po drodze kupiłem gazetę (jak się okazało sił mi stało). W szpitalu bywałem wielokrotnie ale w charakterze pacjenta nigdy, a wierzcie mi, co innego iść w odwiedziny, niż ze świadomością, że będą cię ciąć; wejdziesz, posiedzisz i wyjdziesz wyrzucając do kosza szpitalną atmosferą wraz z foliowymi ochraniaczami. Na dworze weźmiesz głęboki oddech i żegnaj szpitalu, pa pa…

 

– Dzień dobry! Słucham pana? – powiedziała pani na izbie przyjęć.

– Ja ze skierowaniem do szpitala. Zaplanowany zabieg.

– Aha… to proszę za mną, przebierze się pan, zrobimy EKG, zmierzymy ciśnienie…

 

Wchodzę w pidżamce na oddział, pielęgniarka prowadzi mnie na salę numer sto piętnaście. Wybieram sobie łóżko pod oknem – chociaż z jednej strony nie będzie sąsiada… a bo to wiadomo na kogo się trafi? Brat jak leżał, co go kiedyś samochód na ulicy potrącił, to trafił na sąsiada, który przez cały dzień i noc wył. Jak przyszedłem do niego z wizytą, to w oczach miał strach, jakby diabła zobaczył.

– Weź mnie stąd! Dłużej nie wyrobię! – powiedział mocno ściskając mi rękę. Nie musiałem, bo w nocy jego sąsiad zszedł.

Rozlokowuję się w szafce. Na przeciw leży jakiś gościu, jak się później okazało w rozmowie, świadek Jehowy. Ma pod pięćdziesiątkę i widać, że jemu robili to samo, co będą dzisiaj robić mi. Noga, od dużego palca u nogi, aż do samej pachwiny, cała w bandażach i facet co rusz postękuje jak ma się ruszyć – i tak dobrze, że go całego nie zabandażowali. Ale u niego to już z górki, szykuje się powoli do wyjścia i pielęgniarka, nie powiem ładna, udziela wskazówek jak ma sobie opatrunek zakładać. Przy wejściu leży starszy, niski i gruby pan. Też chyba dzisiaj z rana przyjęty, bo jeszcze butów spod łóżka nie zdążył schować, a w szpitalu mu się raczej nie przydadzą. Przyszedł na kolonoskopie, a słyszałem, że to nic przyjemnego. Wchodzi następny „nowo – przyjęty”, jakby w moim wieku i okazuje się, że na to samo. Żylak na prawej nodze… ja mam na lewej i już zaczynam się niepokoić, żeby przez przypadek nas nie pomylili. Tyle słyszało się o pomyłkowej amputacji zdrowej kończyny, bo babkę miast na plecach, to na brzuchu położyli i chirurg odpiłował jej zdrową. Choć rozsądek nakazuje nie wierzyć w podobne rzeczy, to jednak ziarenko niepokoju zostało zasiane.

– Mam nadzieję, że nas nie pomylą, bo mojego żylaka prawie nie widać – zagaduję. – Chirurg słyszałem, strasznie zabiegany jest, wparuje na salę operacyjną z innej sali operacyjnej, a w przelocie do następnej… na tamtej miał prawą odpiszczelową i lewą odpiszczelową do „ciachnięcia”, tutaj będzie miał, jak pójdziemy alfabetycznie, lewą odpiszczelową i prawą odpiszczelową, a na następnej… Bóg raczy wiedzieć co będzie miał?

– On nie „ciacha” tylko wyrywa tą żyłę – odezwał się Jehowy.

– Jak to „wyrywa?” – zaniepokoiłem się.

– No normalnie… robi takie dość duże nacięcie w pachwinie, przez te nacięcie wyciąga tę chorą żyłę na zewnątrz i przecina ją, następnie wprowadza do niej taką cieniutką, metalową linkę, którą wywleka przez drugie nacięcie, koło kostki, tam podwiązuje i zamaszystym ruchem ręki wyszarpuje całość…

– O nie nie! To ja idę do domu! – powiedział „nowo – przyjęty”.

Nie powiem, nogi się pode mną ugięły. Myślałem, że to będzie tylko taki delikatny zabieg, lekkie nacięcie w miejscu zgrubienia i po wszystkim, a ta opowieść była jak z „Milczenia owiec”.

– Ale nie jest tak źle! Ja wziąłem znieczulenie ogólne i obudziłem się już po wszystkim z zabandażowaną nogą!

– A to tak można? – zdziwił się pacjent po prawej, co to przed chwilą przerwał rozpakowywanie i na powrót zaczął się pakować.

– Można! A jak! Ja powiedziałem, że nie chcę tego wszystkiego oglądać, bo mam słabą psychikę i że jest to sprzeczne z moją wiarą.

– Z jaką wiarą? – spytałem.

– Z wiarą w jedynego Boga – Jehowe.

– O kurde… szkoda, że nie jestem Jehowy – zasmucił się sąsiad.

– A co to ma wspólnego z wiarą? – spytałem. – Przecież oni doskonale wiedzą, że tylko krwi wam przetaczać nie mogą.

– Wiem, wiem, bo nawet specjalne druki mi przynieśli, żebym oficjalnie podpisał, że w razie jakiś komplikacji, jak to przy „wyszarpywaniu” żył, nie życzę sobie żadnej transfuzji. Mam sobie spokojnie zejść i koniec, kropka. Ale napomknąłem też, że krwi nie chcę oglądać.

– To ja chyba znowu zacznę się pakować – powiedział sąsiad.

– Z tym wyszarpywaniem żył, to nie jest tak źle – odezwał się pacjent od kolonoskopii. – Ja miałem to kiedyś robione. Oni to nawet jako zabieg kosmetyczny kwalifikują. I tak dobrze, że chirurg ciągnie żyłę do góry – od kostki do pachwiny, a nie odwrotnie…

– A dlaczegóż by to? – spytałem.

– Bo jakby ciągnął odwrotnie, to mógłby ci przy okazji oko wyszarpnąć!

Co też pan za głupoty gada? – zbulwersował się Jehowy.

– No jak to? Ruscy naukowcy odkryli ostatnio taki nerw co łączy dupę z okiem – wbili facetowi igłę w dupę i się popłakał, a następnie tę samą igłę wbili mu w oko… i się posrał! Czyli jakieś połączenie musi być.

– Panie! – nie wytrzymałem. – To tylko taki kawał teraz młodzi opowiadają, to fikcyjna historia jest…

– Ale za to kolonoskopia fikcyjna nie jest! – widać Jehowy obeznany był w te klocki. – A wie pan co będą panu robili?!!

– Nie… jakieś badanie jelita, czy coś… – odparł zaniepokojony.

– Aha! Badanie jelita? Wsadzą panu w dupę taką wielką, grubą rurę i jeszcze przez nią nadmuchają pana gazem! Jak żabę! Tak proszę pana! No chyba, że pan lubi?

Widziałem, że starszy pan zbladł na twarzy. Zamyślił się na krótką chwilkę, po czym wysunął buty spod łóżka i zaczął je zakładać na stopy. Weszła pielęgniarka.

– A pan to dokąd się wybiera?

– Aaa… muszę na chwilę na miasto skoczyć… czegoś zapomniałem… do sklepu muszę iść…

– Nic podobnego! Pan jest już przyjęty i nie wolno opuszczać szpitala! Za chwilkę weźmiemy pana do gabinetu zabiegowego, damy narkozę i zrobimy badanie. Jeszcze dzisiaj po południu pana do domu wypuścimy.

– To, to badanie pod narkozą robicie? I dzisiaj wyjdę? Eee… to dam radę.

– No pewnie – powiedziała i wyszła. Widać tą narkozą przekonała starszego pana, bo zdjął buty, położył się na łóżku i zaczął wpatrywać w sufit.

Wcześniej z opowieści znajomych słyszałem, że przy usuwaniu żylaków stosuje się wyłącznie znieczulenie w kręgosłup, ale jak pomyślałem sobie o tym całym „wyszarpywaniu żył”… wezmę ogólne i koniec – zadecydowałem. I wtedy weszła ona… pielęgniarka… i jeśli tamta, co zmieniała opatrunek Jehowemu była ładna, to ta była bardzo, ale to bardzo ładna: dojrzała piękna kobieta, o czarnych długich włosach zaczesanych gładko do tyłu, o niebieskich oczach, opalonym, budzącym pożądanie ciele, zgrabnych nogach z delikatną bransoletką na kostce, lekko opadającą na prześliczne stopy i tym białym, pielęgniarskim, lekko przykrótkim fartuszku, rozpiętym figlarnie w dekolcie. Jej spojrzenie elektryzowało, ubezwłasnowolniało ale i uspokajało. Mogliby zrobić ze mną wszystko: wyrywać żyły, kolonoskopować, robić punkcję, gastroskopię, a na deser cewnikować… byleby ona była w pobliżu. Uspokoiłem się. Jeśli będę pod jej opieką, nic mi nie grozi, zniosę wszystko.

– Panowie pójdą za mną, do zabiegowego – powiedziała władczo ale łagodnie spoglądając na mnie i sąsiada.

Wstaliśmy z łóżek i poszliśmy potulni jak baranki. Jej sprężysty chód tylko uwydatniał elegancję w poruszaniu się i seksowne ciało. Podążaliśmy za nią, jak na jakiś niewidzialnych smyczach, omiatając spojrzeniami jej łydki, biodra, ramiona i odsłoniętą szyję. Prowadziła nas tylko do gabinetu zabiegowego, ale poszlibyśmy za nią i do piekła. Weszliśmy. Krzątało się tutaj więcej osób. Kazano nam usiąść.

– No panowie, trzeba się wkłuć z wenflonikmi! Pokazywać jakie to żyłki macie? – Faktycznie okazało się, że nie mamy żył, a żyłki, bo udało się to dopiero za trzecim razem, a każdy następny był bardziej bolesny od poprzedniego. Na nasze naprawdę delikatne i mimowolne grymasy podczas wkłuwania, kobieca brać w zabiegowym komentowała z niesmakiem, że „co by to było, gdyby przyszło nam dzieci rodzić?!”, a ów komentarz odbijał się echem po korytarzach, aż do samego końca pobytu. Swoją drogą, komentarz znany jest mi już od wielu lat i pewien jestem, że gdy ongiś wbijali mężczyzn na pal, to niejedna białogłowa rzekła to samo.

Wróciliśmy do sali, gdzie podano nam, w tak z wielkim trudem wkłute wenflony, po dwie półlitrowe kroplówki. Moje nerki pracują bardzo szybko – szkolę je od lat wypijając po litr piwa dziennie, więc nie musiałem za długo czekać. Zaczęły się moje wycieczki do ubikacji.

– Uuu… – zauważył to Jehowa – widzę mały stresik dopadł szanownego pana?

– Mały?- nie miałem zamiaru nic ukrywać. – Robię w portki ze strachu! A właściwie w piżdżamę…

– Pełne znieczulenie! Tylko pełne znieczulenie!

– Ja tam już zdecydowałem. Biorę to, co ten pan. Żadnego w kręgosłup! – sąsiad już powziął decyzję.

– Oczywiście – potwierdzał tamten. – Był tutaj miesiąc temu, bo miesiąc temu tę drugą nogę mi robili, młody chłopak. Po tym znieczuleniu zaczął go tak łeb boleć, że prawie po ścianach łaził! I żadne tabletki nie pomagały. Za wcześnie się podniósł, bo po tym znieczuleniu dwanaście godzin trzeba plackiem leżeć, i oto był efekt!

– Dwanaście godzin plackiem? – zadziwiłem się. – Nie dałbym rady. Ja śpię w ruchu. Żona czasami nerwowo nie wyrabia, jak widzi te moje nieustanne zmiany pozycji i podrygiwania. Średnio, to tak w bezruchu z dziesięć minut wytrzymam. Ciągle zmieniam bok, z lewego na prawy i na odwrót, i na wznak, i znowu na bok, i na lewy, i na prawy… jak nie zaśnie pierwsza, to jest biedna, a jak ja już zasnę, to nieustannie podryguję nogami, jakby mnie ktoś, co jakiś czas, do prądu podłączał.

– To parasomnie są – zdiagnozował Jehowy. – Takie zaburzenia snu…

Drzwi otwarły się i do sali wszedł jakiś młodzian. Przedstawił się, że jest anestezjologiem i, że będzie miał przyjemność nas znieczulać.

– Mnie usypiać! – zadeklarował już na wstępie mój sąsiad, kując żelazo póki gorące.

– Zobaczymy… nie ma jeszcze wszystkich wyników, a mogą być przeciwwskazania… – podszedł do mnie. – Ma pan jakieś pytania związane z operacją? – spytałem więc.

– A jakie znieczulenie jest lepsze?

– Nie ma lepszego, czy gorszego. Do tego rodzaju zabiegów preferujemy raczej „to w kręgosłup” i do tego będę panów gorąco namawiał.

– Zewnątrzoponowe?

– Niezupełnie… raczej podpajęczynówkowe, zwane inaczej rdzeniowym, przy zewnątrzoponowym wkłuwamy się w okolice rdzenia nerwowego, a przy „pańskim” wkłujemy się nieco głębiej. Musimy przebić błonę twardą, wstrzykując środek znieczulający do tak zwanego worka oponowego, bezpośrednio do płynu mózgowo-rdzeniowego.

– Aleś mnie pan przekonał tym przebijaniem błony twardej. Więc, jak już mówiłem, poproszę ogólne! – powiedział sąsiad.

– To jest znieczulenie pewne…

– Pewna to jest śmierć i to, że trzeba się wysrać! – wtrącił się starszy pan.

– Ooo! Z tym to nie będzie miał pan problemu! – Jehowy nie wytrzymał. – Lepiej niech pan zawczasu sobie drugi sedes do domu kupi, bo ten może panu rozsadzić! A w ogóle, to co pan przeszkadza panu doktorowi?

– Więc, jak już powiedziałem, jest to znieczulenie pewne; mało powikłań i pacjent szybko wraca do stanu sprzed.

– No, a ogólne? – zapytałem. – Ma jakieś powikłania? Bo chyba ku temu się skłaniam… – wyobraziłem sobie chirurga, który nacina moją żyłę w pachwinie, wsuwa w nią stalową linkę i wyszarpuje płynnym ruchem z półobrotu, jakby odpalał kosiarkę do trawy.

– Procentowo podobnie, ale dłużej dochodzi się do siebie. Tutaj jednak trzeba pacjenta głęboko uśpić, podać środki zwiotczające, czyli bardzo dobrze wszystkim panom znany Pavulonik i do tego jeszcze intubować, czyli oddycha za pana maszyna…

– Niedawno jednemu facetowi wyrwali ząb pod narkozą, ale dobudzić, to już go nie dobudzili, wyjechał bez zęba, ale nogami do przodu.

– Panie! No co pan się wtrąca! – Jehowy z wyrzutem spojrzał na pacjenta od kolonoskopii. – Ooo! Idą po pana! – drzwi otworzyły się i na salę wjechało łóżko pchane przez dwie, pielęgniarki. – Tego pana na żywca! I dużo gazu mu wpuścić przez tę rurę! Dużo gazu! – dodał jeszcze.

– Pan przesiądzie się na to łóżko. Jedziemy! Najpierw zrobimy panu lewatywę, a chwilę później badanie – powiedziała pielęgniarka.

– Lewatywę?! – starszy pan, aż poderwał się na tę wiadomość. – Ale ja od czterech dni nic nie jadłem!

– Nie szkodzi. Zobaczy pan, jakie złogi w jelitach potrafią się odłożyć. Poza tym lewatywę robimy standardowo przed tym badaniem.

– Ale ja od czterech dni nic nie jadłem… – powtórzył zrezygnowany.

Facet czuł się niepewnie, to było widać. Najchętniej spierdzieliłby gdzie pieprz rośnie. Biedak nie miał wcześniej pojęcia, co go czeka. Lekarz na rejonie napomknął pewnie coś, o jakimś badaniu i gościu nieświadom, zgodził się. Teraz nie było już wyjścia. Dwie starsze, doświadczone pielęgniarki wzięły go „w kleszcze” – jedna zaszła od prawej, a druga ubezpieczała drzwi, żeby im nie uciekł – położyły na łóżku i opuściły salę. Na odchodne Jehowy nie omieszkał dodać mu otuchy.

– Lewatywa i dużo gazu siostro! Dużo gazu!

 

Powróciliśmy do rzeczowej dyskusji z anestezjologiem, na temat wyższości znieczulenia ogólnego nad podpajęczynówkowym.

– No właśnie, panie doktorze, a jak to jest z tym wybudzaniem, czy raczej problemami z wybudzeniem? Podobno też ogólne na serce źle działa? – spytałem.

– To wszystko są mity. Zdarzało się, że pacjentów po wypadkach, „usypialiśmy” co kilka dni i nie było żadnych problemów z sercem, ani innych powikłań. Przyjmuje się, że bezpośrednio w wyniku znieczulenia ogólnego zejście występuje raz, na trzysta tysięcy.

– A w tym od pasa w dół?

– Tu ryzyko powikłań jest trochę wyższe, ale tylko trochę i też powikłania innego rodzaju…

– Ból głowy?

– Na przykład… czasami, przy wkłuciu pacjent może odczuwać, takie przeszywające prądy, biegnące wzdłuż nogi, wtedy wiemy, że trafiliśmy na jakiś nerw, wycofujemy się i obieramy inny kierunek. Gdyby tych prób było kilka, a miejsce wkłucia nie zasklepiłoby się, wtedy płyn rdzeniowy będzie tamtędy wypływał i mówimy wówczas o popunkcyjnych bólach głowy… ale zawsze udaje się to za pierwszym razem.

– A gdyby jednak nie udało się?

– No wtedy trzeba zrobić tak zwaną łatę z krwi…

– ???

– Pobieramy panu krew i wstrzykujemy w to samo miejsce…

– Jak już mówiłem, panie doktorze, ja ogólne! Zdecydowanie ogólne! – sąsiad zbladł na dźwięk „łaty z krwi” wstrzykiwanej w kręgosłup.

– Dobrze, czyli pan ogólne – wskazał na sąsiada – a pan jeszcze nie wie. Poczekamy na wyniki i zobaczymy, bo może być tak, że pan będzie chciał ogólne, a będziemy musieli panu zrobić podpajęczynówkowe… to do zobaczenia na sali operacyjnej. Głowy do góry panowie, nie będzie tak źle! – i wyszedł. Poleżeliśmy chwilę w ciszy, po czym odezwałem się.

– To jakie bierzesz? Na pewno ogólne?

– Ja tak! Na mur beton!

– No, a nie boisz się? Tego całego wkładania rury do przełyku? I tego, że sam nie oddychasz, tylko maszyna to robi za ciebie? A jak coś się popsuje? I jeszcze Pavulonik ci podadzą! A widziałeś co jest obok szpitala?

– No co?

– Dwa zakłady pogrzebowe… a jak mają z nimi układ? My się tutaj zastanawiamy jakie znieczulenie wziąć, gościu niby przekonuje do tego w kręgosłup, ale przekonuje tak, żeby nas zniechęcić… wiesz, opowiadał o tej łacie z krwi, o tych przeszywających prądach, o popunkcyjnych bólach głowy i już nam się odechciało. Wyszedł z sali i sobie myśli: „Aha. Tu ich mam, wymiękli, przestraszyłem ich. Wezmą ogólne, to sobie jednego uśpię, troszkę bardziej. Trzeba zadzwonić do Stacha, żeby jedną trumienkę już odłożył.”

Więc mnie nie dostanie! Ja biorę, kurwa, pajęczynkowe! I chuj! Niech mnie dźgają w ten kręgosłup, aż mi prądy błądzące będą po obu nogach latały, a łeb to będzie mnie i z tydzień napierdalał, i nawet mogą mi tą łatę z krwi robić! Na śpiku mnie nie wezmą! Pajęczynkowe górą!

 

Weszła ona. Te ruchy! Ciało! Ba, pełnia kobiecego ciała! Ech… żebym miał pokój jednoosobowy, a ona nocny dyżur… Spojrzała na mnie, a właściwie prosto w moje oczy swoimi niebieskimi. Ach! Co za głębia! Idzie do mnie. Jest coraz bliżej. Podchodzi do łóżka, podaje coś i mówi… dziwnie cicho.

– Pan się wygoli – i podaje mi dwie golarki; elektryczną i jednorazówkę.

Rano się nie ogoliłem, to fakt. Żeby nie zapeszyć. Nigdy z rana się nie golę przed ważnymi rzeczami, a tym bardziej przed operacją. Łapię się więc za brodę i przesuwam po jednodniowym zaroście, oceniając jakiż to on kujący jest. A może po operacji załatwi mi „jedynkę”, bo wpadłem jej w oko? A ma nocny dyżur i przyjdzie do mnie? „Lubi ogolonych” – myślę sobie… ej ej… powiedziała „wygoli”! Uuu! Ostro! Eee tam… mogę się i dla niej „wygolić”, czemu nie? Tylko co ja powiem później żonie w domu? Coś się wymyśli… może, że dali mi narkozę, a jak się obudziłem, to już bez włosów łonowych! O! Chirurg mnie wygolił na śpiku! Uśmiechnąłem się do niej zalotnie dając do zrozumienia, że „wiem o co chodzi”, a moje spojrzenie „szeptało” jej na uszko „kochanie, dla ciebie mogę się i cały wygolić… nawet tam, serce ty moje”. Spojrzała na mnie tym władczym, acz łagodnym spojrzeniem i powiedziała.

– No co pan do mnie takie głupie miny robi? Nogę sobie pan ogoli, aż do pachwiny. Do operacji musi być noga o-go–lo-na! Rozumnie pan? – musiałem wyglądać jak orangutan, bo wytrzeszczając oczy, opuściłem dolną szczękę mówiąc – ychy…

 

W tym momencie, odbiegając troszkę od akcji, przenieśmy się, drogi czytelniku, w przyszłość. Nie za daleko, bo zaledwie ot tyle, co to wystarcza, żeby zgolony włos zaczął odrastać z cebulki włosowej. Jak już wspomniałem ogoliłem dokładnie całą, jedną nogę. Najpierw maszynką elektryczną, później zaś, zwykłą jednorazówką. Była gładziutka, jak nigdy w życiu, ale gdzieś po tygodniu, zrobiła się dziwnie „wypustkowata”. Zacząłem już nabierać pewnych podejrzeń w stosunku do szpitala, aż w końcu odkryłem, że owe „wypustki”, to po prostu włosy, które nie przebiły się jeszcze na zewnątrz. Moje rosły z początku w kierunku poprawnym, by tuż przed wydostaniem się na zewnątrz zawrócić i pozwijać się w fantazyjne loczki, które musiałem później wydłubywać przy pomocy igły. Mało tego! Jeden czy dwa wędrowały sobie dziarsko w poprzek, rosnąc wzdłuż nogi pod skórą!

Drogie czytelniczki, droga żono, drogie wszystkie kobiety! (mowa oczywiście o tych, które depilują sobie owłosienie). Wiem jakie przeżywacie katusze, bo teraz już wiem, że zgolone, czy powyrywane włosy, nie koniecznie rosną „do góry”, a raczej wszędzie indziej, ale „do góry” w ostateczności!

 

Operacja.

 

Wchodzą dwie pielęgniarki pchając przed sobą łóżko na kółkach i dają biały kaftanik do ubrania. – Pana zabieramy jako pierwszego. – No! To się zaczęło! Kaftanik wygląda jakby prali i gotowali go z tysiąc razy. Ledwo mi tyłek zakrywa, ale za to dekolt jest aż do pępka. Ściągam swoją pidżamkę, którą w sumie dopiero co ubrałem i zakładam go. Wyglądam jakbym wyskoczył z „Chłopów” Reymonta. Kładę się na łóżku i wywożą mnie. Jedziemy. Dziwnie się czuję – zdrowy facet, w sile wieku, nie żaden obłożnie chory – mógłbym przecież sam dojść? Ale tak ma być. Mam jechać, taki biedny, ubezwłasnowolniony i żeby jeszcze wszyscy się na mnie gapili: „A co to mu się stało?”, „Taki młody, wcale na chorego nie wygląda i go wywożą?”. Już sobie postanowiłem, że jak spotkam na korytarzu kogoś znajomego, to ze łzami w oczach chwycę go za rękę i powiem: „Przyjacielu ja umieram! Zawiadom żonę i dzieci!”. Gorzej – myślę sobie – gdyby na prawdę coś poszło nie tak i faktycznie bym zszedł… Pchają mnie do windy. Zjeżdżamy na sam dół, później korytarzem prosto, do następnej windy i w górę. Zagaduję do pielęgniarek.

– A co by było, jakby się winda zacięła?

– Niech pan lepiej nie kracze, widzi pan przecież, że to wiekowy sprzęt jest.

No fakt. Mają rację. Co innego, gdybym się z tą „jedną” zatrzasnął. Ja w kusym kaftaniku a’la Maciej Boryna, ona w fartuszku. Coś bym zagadał, że operacja może się nie udać, że ma piękne niebieskie oczy, ładną opaleniznę, coś o posłudze chorym… – No tośmy dojechali! – Opuszczamy windę. Naciskają dzwonek, mówią kto, drzwi odblokowują się.

Wjeżdżamy na blok operacyjny. Jest nieprzyjemnie i zimno, a może tylko mi jest zimno z tych nerwów? Mogliby tutaj choć jakiś uspakajający obrazek zawiesić, zamiast tego widzę po prawej stronie, wielki napis „Pokój septyczny”. Wszędzie pusto. Dwie pielęgniarki po prostu zostawiają mnie w korytarzu i wychodzą. Leżę i czekam. Z oddali słyszę wesołe damskie głosy, jakby walkirie z zaświatów. Próbuję wyłowić choć jeden męski – z tego co pamiętam to chirurg, który ma mnie operować jest facetem, no i anestezjolog – przemiły młodzian. Ale nie. Tylko wesołe, kobiece szczebiotanie. Słychać dźwięk naczyń i sztućców. Jest właśnie pora obiadowa, więc mają prawo najeść się przed pracą. Mnie nic by przez usta nie przeszło. Dziwne myśli krążą mi po głowie – wyobrażam sobie gazową kuchenkę, z wielkimi aluminiowymi kotłami, w których gotują się nerki, serca, wątróbki i śledziony, a już niedługo dojdą powyrywane żyły a’la makaron. Rarytas! Wszędzie czuć smród gotowanych podrobów, a Wielka Wąsata Pielęgniara w szarym i poplamionym kitlu, spod którego wystają białe, nabite giry o kruczoczarnych włochach, miesza to wszystko olbrzymią, niby łopata, warząchwią. Jest już nakryte do stołu, przy którym siedzi cała ekipa z operacyjnego, łącznie z chirurgiem. Biesiadnicy trzymając w rękach tanie, aluminiowe sztućce, walą nimi o blat, co rusz pomlaskując i pokrzykując.

– Po – dro – by! Po – dro – by!

Nagle z mętnej, berbelowatej wody, Wielka Wąsata Pielęgniara, wyławia szarą, dobrze wygotowaną nerę. Nera paruje, jak łeb łysego po maratonie zimą, a ona dumnie kroczy z nią, na warząchwi, przez całą kuchnię, kładzie ją na starej, aluminiowej, szpitalnej tacy mówiąc.

– Nera Józwa, co to ją ciachnęliśmy wczoraj przy okazji wyrostka… żryjcie głodomory! – Nera znika równie szybko jak się pojawiła, a Pielęgniara w swoich szpitalnych plastikowych laczkach drepce znowu do wielkiego gara. Teraz wyławia śledzionę. Śledziona jest żylasta i gruzłowata z naroślami wielkości ping – ponga, a biesiadnicy na jej widok zaczynają głośno skandować.

– My chcieć żreć! My chcieć żreć!

– Gotowana śledziona z rakowymi naroślami raz. Komu podać?

– Nam! – odpowiadają zgodnie.

– Czy to z porannego szlachtunku? Od tego dziadka, co to nam zszedł? – pyta chirurg.

– W rzeczy samej mistrzu, ale rarytasy dopiero na podwieczorek… duszone żyły a’la makaron na słodko. – Wszyscy jak w amoku zaczynają dziwną wyliczankę tupiąc i uderzając rytmicznie sztućcami gdzie popadnie, a Wielka Wąsata Pielęgniara, niczym tamburmajor, dyryguje warząchwią, kręcąc biodrami.

 

Mniam, mniam, mniam! Żyły, żyły, żyły! Mniam, żyły, mniam! Żyły, mniam, mniam!

Dawaj, dawaj żyłę! Żyłę daj, daj! Ja chcieć żreć! Żreć ja chcieć!

Mniam, mniam, mniam! Żyły, żyły, żyły! Mniam, żyły, mniam! Żyły, mniam, mniam!

Nera! Wątroba! Serce i guz! Wszystko nic nie warte! Bo żyły będą już!

Mniam, mniam, mniam! Żyły, żyły, żyły! Mniam, żyły, mniam! Żyły, mniam, mniam!

Wyrwij, wyrwij żyłę! Żyłę wyrwij mu! My chcieć żreć! Żreć my chcieć!

 

– A dobrze mi uśpić tych dwóch z żylakami! – przekrzykuje wyliczankę chirurg, żując twardy jak zelówa kawał śledziony. – Żadnego podpajęczynówkowego! Powyrywamy im z nózi troszkę więcej tego „towaru”, żeby dla wszystkich starczyło.

– Eee tam uśpić? Przy ogólnym żyły się pochowają – drwi Wielka Wąsata Pielęgniara – na żywca im powyrywać! Dobrze ich powiążemy to nie drygną, a i na znieczuleniu zaoszczędzimy.

– Ale będą darli się wniebogłosy, że jeszcze cały szpital gotowi postawić na nogi – wtrąca anestezjolog – i sobie nie podjemy…

– Zakneblujemy to i drzeć się nie będą. Ciamajdy jedne… co by to było, gdyby przyszło im dzieci rodzić?!

– Ale zapamiętają cośmy z nimi tutaj wyczyniali…

– Oj tak! – potwierdza chirurg robiąc wielkie oczy – Zapamiętać, to zapamiętają… i to na długo!

– Poradzimy sobie i z tym… przysolę im z warząchwi w potylicę i padną jak muchy! – po czym wyławia z gara wątrobę, podrzuca aż po sam sufit, wykonuje zamaszysty, oburęczny zamach i po chwili potężna drewniana łycha, rozdzierając powietrze jak kometa, uderza z impetem w spadającą wątrobę, ta niczym pocisk przelatuje na głowami osób siedzących przy stole i z głośnym mlaśnięciem przykleja się do płytek, po czym spływa po ścianie. – O tak właśnie! – dodaje.

– Hi, hi – parska śmiechem chirurg – po takim „przysoleniu” to im łeb z płucami z klaty wyskoczy, a trzy zejścia w jeden dzień… – cmoka ustami. – Nie da rady, muszą przeżyć – zamyśla się na chwilę patrząc w sufit. – Wiem. Damy im podwójnego „głupiego jasia” na dzień doberek, a później „tak krawiec kraje jak mu materii staje”… i powinno wystarczyć dla wszystkich! Pasuje?

– Tak!

 

Budzę się. O Jezu! Przysnąłem! Przed operacją! To pewno ze stresu. Człowiekowi w stresie różne rzeczy się śnią. Kolega opowiadał mi o jednym facecie, który uciekając przed milicją, wszedł do pieca w kotłowni. Tylko na chwilkę, ale jak już wyszedł, to bez ubrania i bez skóry… Nie! Dość tych tych głupot! Głosy stają się jakby donośniejsze, pewnie gdzieś czeluściach bloku operacyjnego otwarły się drzwi. Słyszę czyjeś kroki, zbliżają się. Pielęgniara?! Mimo woli zakrywam twarz rękoma, starając się zasłonić przed ciosem z warząchwi. Pojawia się miła, uśmiechnięta pielęgniarka… i to bez wąsów!

– Dzień dobry panu! – i przepycha moje łóżko w inne miejsce… bliżej sali operacyjnej. Nie wiem czy to ten ruch, czy też stres ale czuję ponownie, że chce mi się sikać. Pytam więc – A macie gdzieś tutaj toaletę? Bo mi się zachciało…

– Przyniosę panu „kaczkę”.

– A nie mogę wstać i gdzieś sobie dojść… do kibelka?

– Nie, nie… przyniosę panu – i po chwili przychodzi z kaczką.

– A mógłbym choć na klęczkach, na tym łóżku? Bo wie pani… jeszcze nigdy na leżąco tego nie robiłem?

– Pewnie! Niech pan się nie stresuje. Nikt panu nie będzie przeszkadzał. – Podnoszę się wobec tego na kolana, jakoś tam wcelowuję i sikam. Nie jest łatwo, ale mam w myśli, te wszystkie opowieści o problemach z oddawaniem moczu po. Sikam, sikam… odwracam głowę w prawo i co widzę? Przechodzącą sobie młodą pielęgniarkę! A ja na łóżku, tuż przed operacją, oddający mocz wprost do plastikowego dzbana, w koszuli a’la Maciej Boryna, na klęczkach. Zrobiło mi się głupio. Nie wiem czy jej? Chyba nie… wszak to ja sikałem…

Nie wiedząc gdzie odstawić „kaczkę” z zawartością, umieściłem ją w zlewozmywaku, bo to była jedyna rzecz, jaka była w zasięgu mojego ramienia. Ułożyłem się wygodnie w łóżku. Byłem znowu sam.

Leżąc w tym dziwnym i smutnym miejscu, podziwiałem wnętrze sali operacyjnej. Okropne, zielone płytki sięgały, aż po sam sufit, a widok na stół operacyjny, na którym to będą mnie za chwilę ciąć, budził grozę. Był wiekowy, czarny i metalowy, osadzony na jednej, solidnej, teleskopowo wysuwanej nodze. Okna zaczynały się na wysokości chyba z dwóch metrów, dlatego widziałem tylko niebo, latające po nim mewy oraz dach mojej szkoły podstawowej, do której kiedyś uczęszczałem i z której na przerwach robiliśmy krótkie wypady do szpitalnego śmietnika, gdzie ryjąc pośród odpadów medycznych, poszukiwaliśmy zużytych strzykawek – bardzo przydatnych dla naszych psikusów. Czyż mogłem podówczas wiedzieć, że trzydzieści lat później znajdę się w tym miejscu w roli operowanego? Chodząc do szkoły podstawowej mieliśmy z kolegami jedno marzenie… żeby jak najszybciej z niej wyjść. A wakacje były dla nas rajem. Po lekcjach, idąc do domu „na skróty”, przechodziliśmy obok szpitalnej kostnicy. Gdy drzwi były otwarte, nasze ciekawskie spojrzenia wyławiały czasami, wychudłe, trupio – blade stopy, wystające spod białych, płóciennych nakryć. Wielokrotnie robiliśmy zakłady, kto odważy się tam wejść… chętnych nie było. W kostnicy „szalał” też Rudy – „zimny chirurg”, którego później zamknięto, za jakieś nieprzyzwoite rzeczy, które wyrabiał z damskimi ciałami. Wspomnienia moje zakończyły zbliżające się głosy i powoli przybyły owe „walkirie”, roześmiane i wyluzowane, no i najedzone, bo przecież dla nich to bułka z masłem. Było ich kilka, a wśród nich dwie, młode panie anestezjolog. Młodzian gdzieś wyparował… a może go zjadły?! Wepchnęły mnie do środka i kazały „smyknąć się” z łóżka, na którym mnie przywieziono, na stół operacyjny.

Kiedy leżałem sobie wygodnie, zagadałem do nich, ze zdziwieniem zauważając, że nagromadzone emocje oraz stres rozładowuję poprzez ciągły słowotok.

– Nie chce nic mówić, ale wystrój macie tutaj jak w rzeźni – powiedziałem patrząc na owe zielone płytki, położone zapewne przez gościa, który już dawno zszedł na tym samym stole.

– „Rzeźnia numer pięć!” rzuciła ta, jak się później okazało najważniejsza, bo to ona asystowała przy operacji i po chwili wszystkie rechotały jak głupi z bateryjki.

Mnie jakoś do śmiechu nie było. Czułem przeogromny chłód panujący wewnątrz, mewy zamieniły się w bombowce, anteny na mojej dawnej szkole w działka przeciwlotnicze, a dręcząca mnie myśl – „ile to już na tym wiekowym stole wykroili mięsiwa” – nie dawała spokoju. Zacząłem znowu gadać.

– A wie pani, przeglądałem moją kartę operacyjną, i wie pani co? Tam, oprócz rubryk „operacja udana” i „operacja nieudana”, jest rubryka „zgon”!, Nie uważa pani, że pacjent, pomimo wszystko nie powinien tego czytać i że powinni na wypadek zgonu, dodrukować jakiś aneks?

– A wie pan? Ma pan rację…

– No widzi pani! A pan doktor już przyjechał? Bo słyszałem, że go jeszcze nie ma…

– Dzwonił, godzinę temu, że już jedzie – powiedziała ta, która przyniosła mi kaczkę.

– Pewno gdzieś w korku stoi, a ja tu leżę i marznę… macie tutaj jakąś farelkę? Nie chciałbym wyjechać bez żylaka ale z zapaleniem płuc! A wiadomo skąd dzwonił? A może dopiero co z wód wraca, bo słyszałem, że świeżo po urlopie?

– Niech się pan uspokoi, za momencik będzie panu ciepło – powiedziała ładna, młoda blondynka, jak się okazało po chwili, anestezjolog.

– Teraz niech pan sobie usiądzie tyłem do nas i lekko pochyli do przodu – kontynuowała.

– Aha… zaczęło się – powiedziałem niby wyluzowany ale przerażony jak mysz, co ją ostatnio uratowałem ze szponów mojego kota. Teraz już wiedziałem, dlaczego pacjent na operację idzie na czczo… żeby się nie zesrał ze strachu!!!

Usiadłem więc sobie na stole operacyjnym, a nogi zwisały mi luźno, jakbym siedział sobie z wędką na rybach, gdzieś na pomoście. Od przodu podeszła druga pani anestezjolog i objęła mnie mocno, po przyjacielsku.

– Ooo! Widzę, że ubezpiecza pani front, żebym na twarz czasem nie poleciał, jakby mi się słabo zrobiło.

– A co słabo panu?! – lekko zaniepokoiła się.

– Nie… wcale. Ale widzę przecież, że mnie pani tak tutaj ściska…

No i zaczęło się.

– Proszę pochylić bardziej głowę do przodu, lekko opuścić ramiona i rozluźnić się… „Rozluźnić się” – pomyślałem, „Rzeźnia numer pięć” i rozluźnić się.

– Teraz poczuje pan zimno – poczułem zimno. – A teraz przetrzemy, panu, to miejsce wacikiem. – Teraz jeszcze raz poczuje pan zimno – jeszcze raz poczułem zimno. – A teraz jeszcze raz przetrzemy to miejsce wacikiem.

– To jest wacik, czy papier ścierny? Bo czuję, że mi całą skórę zdzieracie – usłyszałem cichy śmiech za sobą.

– To taka gaza, ona jest dość szorstka – odpowiedziała ta, co mnie asekurowała z przodu.

– Teraz zaznaczymy to miejsce, to nie będzie ukłucie, proszę się nie bać – usłyszałem głos z tyłu.

– Teraz proszę się nie ruszać. Damy znieczulenie. Poczuje pan ukłucie – poczułem ukłucie i drygnąłem, a nogi fiknęły mi lekko do góry. – Proszę się nie ruszać! – usłyszałem za sobą. Ta z przodu przeszła do tyłu i tym razem objęła mnie mocno po przyjacielsku, ale z drugiej strony. Nalepimy panu taką folię, żeby bakterie się nie przedostały. Poczułem jak nalepiają mi tę folię i od tej chwili za moimi plecami zrobiło się jakoś tak dziwnie cicho i spokojnie.

– A co tam tak cicho i spokojnie? – spytałem zaniepokojony pielęgniarki – Pewnie dadzą mi zastrzyk w kręgosłup i nawet nie powiedzą kiedy, tak znienacka, żebym tymi nogami nie fiknął?

– Spokojnie proszę pana – odpowiedziała – one teraz muszą dokładnie wymierzyć miejsce wkłucia i są bardzo skoncentrowane, wszystko panu powiedzą. No i po chwili powiedziały.

– Teraz proszę się nie ruszać. Poczuje pan ciepło rozchodzące się po plecach i po nogach – i faktycznie miałem wrażenie, że ktoś wylał mi na plecy ciepły olej który rozpływa się z wolna w dół, aż po same palce u nóg.

– U la la – powiedziałem – faktycznie farelka mi nie potrzebna, teraz możecie włączyć klimę!

– Niech pan się położy. Położyłem się z wielkim trudem z pomocą pielęgniarek, bo nogi zwiększyły swoją masę do kilku ton.

Teraz zaczęło się sprawdzanie mojego czucia w kończynach. Nie czułem nic, ale najgorsze, że przestałem czuć „małego”. O kurde – pomyślałem – w sumie mógłby mi go odciąć, a ja bym się w ogóle nie zorientował! – i ta myśl przeraziła mnie bardziej niż wszystko inne. Przystawią parawanik, żebym nic nie widział, ciachną i wrzucą do kubła z napisem „odpadki medyczne”. Poleżałem więc tak sobie z wielkimi oczami, a z podsłuchanych rozmów wywnioskowałem, że czekamy na chirurga. Spytałem więc.

– A gdzież to tytułowy bohater tego całego zamieszania, ten co to skierowanie mi wypisał znajdując odpiszczelowo – żylny zator, czyli pan chirurg? Gościu ma na mnie ze skalpelem wyskoczyć, a ja nawet go dobrze nie widziałem… i w razie co nie rozpoznam szczególnie, że pewnikiem, zamaskowany tu wkroczy.

Jedna napomknęła coś o przysłowiowych akademickich piętnastu minutach, i że jeszcze tak nie było, żeby pacjent już znieczulony na chirurga czekał.

– O jakieś „fał osiem” podjechało! Pewnie to pan doktor! – wykrzyknąłem uradowany, faktycznie słysząc za oknem „głębszy” dźwięk podjeżdżającego pod sam szpital samochodu. – Teraz wbiegnie na salę zdyszany, spocony, ręce będą mu się trzęsły i mi jeszcze przez pomyłkę coś tam więcej „ciachnie”!

– Pan doktor już jest – usłyszałem w odpowiedzi – i w tym momencie wszedł na salę „pan doktor”.

– Dzień dobry – ładnie się przywitałem, przełamując pierwsze lody. – A sprawdzi pan doktor, czy dobrze nogę ogoliłem?… to dla pana, panie doktorze! – do teraz sam nie wiem, dlaczego tak powiedziałem? Pewnie przypomniał mi się ten kawał z gejem u lekarza.

– Co to za gadułę tutaj mamy? – strzelił do pielęgniarek.

– A gada nam tu tak cały czas – odpowiedziała pani anestezjolog. Najpierw coś o rzeźni gadał…

– „Rzeźnia numer pięć!”- wtrąciła ta, co wtedy też wtrąciła…

– … później żeby mu farelkę przynieść, i że go papierem ściernym drapiemy, po plecach…

Nic, tylko tak jakoś spojrzał na nią i od razu, przez wenflon, dała mi zastrzyk. Zrobiło mi się jeszcze cieplej i przyjemniej.

– Ostatni raz czułem się tak świetnie chyba z piętnaście lat temu… w Amsterdamie – nie omieszkałem skomentować, przypominając sobie jak za studenckich czasów, będąc z miesięcznym tournee po Holandii, zrobiliśmy „wycieczkę” do „cofi szopu”. – Wtedy to, na własnej skórze, przekonałem się, że teoria względności Einsteina to nie „bezpłciowy” i trudny do zrozumienia wzór, ale że faktycznie czas biegnie nierównomiernie. Proszę sobie wyobrazić – kontynuowałem – że kiedy koledzy po godzinie zauważyli moją nieobecność przy stoliku, musieli wyciągać mnie z klopa, a ja tylko czytałem sobie wpisy na kafelkach… bo dla mnie minęło pięć minut i nawet nie zdążyłem jeszcze rozporka zapiąć po sikaniu!

– No widzi pan – odezwał się ogólnie małomówny chirurg – tam musiał pan za to wszystko płacić, a tutaj jest za darmo.

-O tak! Mieliśmy stawiać wszyscy po kolei, ale jak już postawiłem pierwszą kolejkę, to już do samego końca, wspaniałomyślnie, ja stawiałem!

Jedna z pielęgniarek przesunęła jakiś metalowy pręt, który znalazł się teraz na wprost moich ust.

– A to, żeby było na czym zęby zagryźć? To niech siostra choć bandażem owinie!

– To nie jest po to… – niech pan już lepiej nic nie mówi.

– Bo wie pani, ja chyba tak stres rozładowuję… – próbowałem się tłumaczyć. Poczułem, że coś zaczęło się dziać w okolicach mojego krocza. Czułem jakieś dotknięcia, poklepywania, ale bólu żadnego. – Tylko mi tam ostrożnie! – powiedziałem w stronę chirurga i chyba go tym oświadczeniem lekko uraziłem, bo powiedział, że „na sali operacyjnej obowiązuje cisza”. Rozpoczęła się operacja, a ja wciąż gadałem i gadałem nie mogąc przestać.

– A ma pani więcej tego środka, co przed chwilą w żyłę dostałem? – spytałem pani anestezjolog.

– Teraz to pan tlen dostanie – i włożyła mi w nos takie dwie cienkie, połączone rureczki, z których ulatniał się biały dymek.

– Ooo! – powiedziałem z uznaniem – Ale „wypasiona” faja wodna… A mam oddychać tylko przez nos, czy przez usta też?

– Niech pan oddycha jak pan chce.

Chirurg spojrzał po raz drugi, jakoś tak znacząco, na panią anestezjolog, po czym ona „zapakowała” mi jeszcze jedną strzykawę tego środka. Zrobiło mi się błogo i przyjemnie. Nawet drżenia jakie targały moim, do połowy bezwładnym, ciałem, kiedy pan chirurg, zamaszystym ruchem, wyszarpywał mi żyłę z nogi, nie były w stanie zmącić tego przecudnego nastroju. Na powrót obserwowałem latające po niebie mewy i naprawdę teraz mnie to zadziwiło, choć przedtem nie.

– Ciekawe skąd tutaj mewy? – rzuciłem do wszystkich – Zobaczcie państwo, przecież jesteśmy ze trzysta kilometrów od morza… to skąd one tutaj? Latają i latają wkoło tego szpitala… te mewy. Kiedyś jak była rzeźnia, to latały zawsze przy spuście, jak odpadki z uboju wylewali do rzeki, ale tutaj… przy szpitalu? – I w tym momencie chirurg już nie wytrzymał i powiedział podniesionym głosem bezpośrednio do mnie.

– Na sali operacyjnej obowiązuje cisza! Rozumie pan?!! – po czym dorzucił do pielęgniarki i pani anestezjolog. – Koniec operacji, zszywamy, a następnego pacjenta poproszę na znieczuleniu ogólnym.

Nie przejąłem się tym wcale. Nawet go nie słuchałem, bo w tym właśnie momencie wjechało do przedsionka drugie łóżko, z moi sąsiadem. Spojrzał z przerażeniem w moją stronę. Uśmiechnąłem się do niego i wyciągając rękę z wyprostowanym w górę kciukiem powiedziałem. – Było super! Bierz w kręgosłup! – Odwrócił głowę w drugą stronę i cichym głosem powiedział do pielęgniarki. – Poproszę ogólne…

 

 

 

Idź do części drugiej…

 

 

 

 

8 komentarzy do “Rzeźnia nr 5, czyli jak trafiłem do szpitala, czyli o wyższości znieczulenia podpajęczynówkowego nad ogólnym cz.I

  1. typ

    Właśnie zdałem sobie sprawę, że Bass obecnie wygrywa w starciu z książkami, co to mi leżą jeszcze nieprzeczytane. Minęła kolejna godzina, a ja czytam berbele.. Mógłbym się piznąć wygodnie na łóżku z blokiem papieru w dłoni, ale nie.. Świecący ekranik z jego tekstami silniej mówi do mnie niż mędrca, śzkiełko i oko ;P

    Moim zdaniem to jeden z najlepszych tekstów!

    Odpowiedz
  2. Pingback: Opłata parkingowa - reklamacja

  3. Pingback: Chyba coś mi tam strzeliło, albo nawet i pękło panie doktorze! - Co nowego na berbeli...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *