Dzień dobry Szanownemu Państwu! Dobra, koniec tych uprzejmości – idźmy do konkretów.
A więc tak. Żona moja jedyna i jedyna jaką aktualnie posiadam i której to szczerze przed ołtarzem ślubowałem, wybrała się jakiś czas temu „na zakupy” w poszukiwaniu nowego, elektrycznego czajnika bezprzewodowego. Użyłem zwrotu „jakiś czas temu” z tego powodu, że piszę tę reklamację siedząc na kanapie na piętrze. Kartonik po zakupionym czajniku (zresztą on sam też), a co za tym idzie karta gwarancyjna z pieczątką (a jakże) i datą zakupu, są w piwnicy, a mnie nie chce się po prostu iść na dół. Pisząc „jakiś czas temu” mam na myśli plus – minus, trzy miesiące temu.
Ale wracając do tematu. Żona moja wychodziła wtedy z domu, widziałem jeszcze w drzwiach końcówkę czarnego kozaka, więc krzyczę – Kup najtańszy, chiński badziew! – słowo, tak powiedziałem.
Nie lubię chińszczyzny, no może poza wspomnieniem smaku chińskich gumek (nic z tych rzeczy…) do mazania z czasów komuny i białych trampek, a i tych tylko w numerze odpowiednim do mojej stopy, czyli czterdzieści cztery. Przy próbach rozchodzenia numeru czterdzieści trzy (tylko takie zostały w sklepie) to jednak stopa nie wytrzymała, kiedy wracałem nie do końca dziarsko z wiejskiej dyskoteki, nieoświetlonym poboczem drogi. Ale w tym konkretnym przypadku wybrałbym oryginalną chińszczyznę za trzy dychy, niż coś z jakimkolwiek logo i tak produkowane w chinach, na taśmie obok ale za trzy razy tyle. Wszak gotowana woda smakuje tak samo, nawet jeśli wrzucimy do niej kryształy Svarowskiego i zrobimy to w złotym garnku!
Żona jednak uniosła się honorem i będąc patriotką kupiła porządny polski czajnik bezprzewodowy z Rzeszowa marki Zelmer. Nie mówię, że to źle. Mam kumpla, który pracuje w sklepie z AGD i twierdzi, że są one, jak się wyraża „nie do zajechania”. Chłop nie ma co prawda włosów na głowie, ale w tej jednej kwestii mogę mu zaufać. Stary – mówi do mnie – do biur je biorą! Ty wiesz ile tam kaw i herbatek codziennie idzie? – Ma rację, bez dwóch zdań, toteż nie robiłem jej wyrzutów, gdy przyniosła do domu „karton z czajnikiem” za dziewięćdziesiąt dziewięć. „Posłuży nam” – pomyślałem sobie.
Płonne me nadzieje, jak się okazało. Po tygodniu, a może nawet i kilku dniach zakamieniło się (tak przynajmniej z początku nam się wydawało) to „siteczko przy” tym „dziubeczku” do lania. Woda u nas twarda i z początku nie zwróciliśmy na to uwagi. Jednak gdy zaczęła dziwnie wypływać, zabrałem się za odkamienianie.
Mam taki specjalny kwasek, z Niemiec dodam, więc musi być dobry, ale nie dał rady. Później spróbowałem starego i sprawdzonego octu spirytusowego. Też nic. Później przyjrzałem się temu „siteczku” i wychodzi na to, że ono pokryło się plastikiem, jakby zalaminowało. A czajnik bez „siteczka” niestety nie zadziała, bo się nie wyłączy. Udałem się do sklepu, gdzie oczywiście skierowano mnie do serwisu.
W moim miasteczku serwis mieści się w suterenie, a zejście tam po stromych schodkach jest już nie lada wyczynem. Najgorsze jednak czeka nas po otwarciu drzwi, bo owe uruchamia alarm. Głośny, przejmujący i długi. „Oto wszedł klient!!!” – zdaje się wydzierać jakiś brzęczyk. – „Ktoś jest niezadowolony z produktu!”. W środku jest zimno i nieprzyjemnie, co dodatkowo (oprócz alarmu) ma wywołać dyskomfort oraz chęć jak najszybszego opuszczenia tego miejsca. Starszy pan pojawia się po długiej chwili i pyta – W czym może pomóc? Opisuję całą sytuację. Ten oczywiście nie daje wiary moim zapewnieniom, wszak odkamienianie to czynność równie skomplikowana jak lot na księżyc, idzie więc na zaplecze, odkamienić „siteczko” po swojemu. – No faktycznie – mówi wracając po chwili – to chyba nie kamień. Zamówię nowe. Proszę wlecieć w przyszłym tygodniu…
Od tego czasu bywałem tam wielokrotnie. Najpierw „siteczko” jeszcze nie przyszło, później już miało być, a ostatnio, że w ogóle nie przyjdzie. Tak minęły trzy miesiące i prawie nadeszła wiosna, za oknem śpiewają ptaki, słońce wypala spojrzenie w niedzielny poranek po sobotnim spożywaniu, a ja wciąż nie mogę sobie zaparzyć w nowym czajniku wody na herbatę z miodem na kaca. Jutro idę po raz ostatni.
Poniedziałek, dnia czwartego kwietnia, roku Pańskiego dwa tysiące trzynastego.
Dziś byłem po raz ostatni. Schodząc po stromych schodach do sutereny i ryzykując po raz kolejny swoje życie oraz narażając słuch (brzęczyk) otrzymałem wyjaśnienie końcowe – „Siteczka” nie ma i nie będzie – powiedział pan serwisant i poradził aby „Napisać do nich tam (czyli do Was)… i wysłać im to g…” – tak powiedział mając zapewne na myśli owe „siteczko”. Na razie spróbuję wysłać maila, dołączając ze dwa zdjęcia.
I uwierzcie! Było odkamieniane octem i specjalnym kwaskiem, z Niemiec dodam, więc musi być dobry…
P.S. O przebiegu owej reklamacji będę Szanownych Czytelników informował na bieżąco. Trzymajcie kciuki za „siteczko”.
No i się udało…
Szanowny Panie
W odpowiedzi na Pana zgłoszenie informujemy, że wyślemy potrzebną część pod wskazany adres w najkrótszym możliwym terminie.
Przepraszamy za problemy z naszym wyrobem.
pozdrawiam
Leszek K.