Archiwum kategorii: Prywatnie

Lubię to! ale falszki z Tobą nie wypiję…

Piątek wieczór. Postanowiłem urządzić małą, cotygodniową imprezkę. Żeby imprezka była bardziej globalna wrzuciłem na Facebooka zdjęcie flaszki z ledwie napoczętą zawartością oraz czterech pełnych kieliszków, do których napełnienia ta napoczęta zawartość posłużyła. Podpis po zdjęciem głosił: „Piątek, godz. 20.00, początek weekendu, będzie się działo!!!”.

Otrzymałem od moich Facebookowych znajomych ponad sto lajków, które oczywiście też zalajkowałem, słowem odznaczyłem „lubię to” oznajmiając wszem i wobec, że „lubię to”, że ktoś mnie „lubi”. Kieliszki zostały opróżnione, więc jako pan domu zadbałem o ich uzupełnienie. Polałem.

Niektórzy z wielu, ba! set znajomych z Fejsa, których zalajkowałem, że oni mnie zalajkowali, lajkując pod zdjęciem, odpowiedzieli lajkiem na moje ich zalajkowanie, lajkowania. Nie mogłem pozostać dłużny na takie to wyrazy serdeczności i prawdziwej przyjaźni, więc również zalajkowałem ich lajkowanie, że oni mnie zalajkowali, bo ja zalajkowałem ich lajkowanie pod zdjęciem. Polałem znowu.

Pojawiły się też i komentarze, czyli bardziej kreatywne i wymagające sposoby podtrzymania internetowych przyjaźni, niż tylko same lajkowania. „A co później???”, „Pewnie ruszycie w miasto!!!”, „Oj! Będzie się działo!”. Ba! – odpisałem – Na bogato! – oczywiście lajkując te spontaniczne komentarze, jak oraz lajkując lajki, które dostała moja odpowiedź. Kieliszki zostały opróżnione więc polałem, a flaszka zrobiła się w połowie pusta (lub pełna – jak kto woli). Zrobiłem więc jej zdjęcie i posłałem w świat Facebooka.

Kolejne komentarze brzmiały: „O! Zero seven wam się kończy! Się dzieje!”. Się dzieje! – odpisałem krótko i jako pan domu ruszyłem do kuchni kombinować jakieś przekąski. Kiedy wróciłem z nakrojonymi kabanosikami, żółtym serem, małosolnymi, smaluszkiem i chlebkiem moje zdjęcia miały już ponad dwieście lajków! Polałem i idąc dalej za ciosem, na tle w połowie pełnej (albo pustej – jak kto woli) flaszki, zrobiłem zdjęcie zakąsek. Zdjęcie zatytułowałem: „Było coś dla ducha, a teraz będzie coś dla ciała”.

Oczywiście nie musiałem długo czekać. Już po chwili miałem pełne ręce roboty, odpowiadając lajkami na setki lajków, a po chwili lajkami na lajki moich lajków, na lajki moich serdecznych przyjaciół z Fejsa, pod moim nowym zdjęciem. Polałem do czterech kieliszków i wszystkie jeden po drugim wypiłem, zakąszając dopiero po czwartym kabanosikiem i żółtym serem, a kiedy chciałem sięgnąć po małosolnego, nogi się pode mną ugięły i miękko osunąłem się na podłogę. We flaszce zostało ledwie na jeden „strzał”, a ja na krótko przed zaśnięciem pod stołem pomyślałem, że mając pięciuset pięćdziesięciu siedmiu znajomych na Facebooku, nie mam z kim zrobić flaszki w piątkowy wieczór, po czym wyszeptałem do samego siebie – Oto mamy do czynienia z klasycznym przykładem powiedzenia „Jakość przeszła w ilość”…

Usprawiedliwienie

 

 

 Niniejszym wypisuję sobie usprawiedliwienie z nieobecności w całym przyszłym tygodniu. Przez ten czas nie napiszę absolutnie nic, a spowodowane jest to wezwaniem, które otrzymałem z MON – u, celem odbycia przeszkolenia wojskowego dla podchorążych rezerwy. Spakowałem już co prawda laptopa, a będąc w Tesco kupiłem (na dobry początek): pół litra wódki białej, litr whiskey, dwie paczki kabanosów „Krakus”, paczkę fajek i pięciolitrowy baniak wody na kaca, ale po telefonie do jednostki wojskowej, w której spodziewają się mnie już jutro, okazuje się, że laptop może być całkowicie zbędny. Otóż otrzymałem informację, że mają dla nas całkiem interesującą niespodziankę, w postaci spędzenia całego tego okresu, na poligonie, pod namiotami! Tak więc odmeldowuję się, a relację z owego pobytu postaram się jak najwcześniej umieścić, na mojej stronie.

 

 

 

 

No i jak tu nie dostać grzybicy pod prysznicem?!!

Sezon na grzyby uważam za otwarty!

grzybek sala gimnastycznaNie wiem co prawda jak tam sytuacja wygląda w lasach, ale na hali sportowej, gdzie w każdy wtorek i czwartek gramy w siatkówkę, grzyby rwą się do życia nawet we futrynach drzwi!

grzybek sala gimnastyczna 1

 

Proszę też zwrócić uwagę na tę zieleń z której grzybek wyrasta.

 

 

 

P.S. Pozdrowienia dla sprzątaczek…

 

 

Sport to mord

Skręciłem sobie nogę w kostce grając w piłkę z kumplami na Orliku. Spotykamy się w każdy poniedziałek o godzinie dwudziestej i gramy, co jest rzeczą u nas niespotykaną, całkowicie na trzeźwo! Zjawiamy się ze dwie minuty przed, gramy godzinkę, po czym rozstajemy się i każdy jedzie do swojego domu, jakbyśmy się w ogóle nie znali. Sytuacja ta całkowicie odmienna jest, od wtorkowych i czwartkowych spotkań na hali sportowej, gdzie gramy w siatkówkę. Tam mecz rozpoczyna się od krótkiej rozgrzewki jeszcze w szatni, a polegającej na wypiciu piwa i wypaleniu w kibelku po papierosku. Pijemy też w trakcie, z reguły po trzecim, a nawet po drugim secie i pijemy też po. Piwo pełni dla nas funkcję płynów izotonicznych i napojów energetyzujących. No chyba, że jest jakaś okazja, bo wtedy dochodzi jeszcze wódeczka. Piłka to całkiem inna para kaloszy i może właśnie dlatego skręciłem sobie nogę, bo na trzeźwo. Zrobiłem zwód w prawo, stopa poszła w lewo, coś chrupnęło i już wiedziałem, że jest po meczu. Zawsze jednak mogę liczyć na swoich wspaniałych kolegów – „Biegaj! Rozchodź! Rozbiegaj!“ – krzyczeli. Posłuchałem, wszedłem na boisko i jeszcze strzeliłem dwie bramki! Gorzej było, gdy przyszedłem, a właściwie doczłapałem się do domu, a jeszcze gorzej jak obudziłem się rano. Kostka spuchnięta, że aż ponaciągało mi linie papilarne, na wewnętrznej stronie stopy, ból jak cholera, a najgorsze w tym wszystkim było to, że przed żoną musiałem udawać, że nic się nie stało, bo nie daj Boże, jak facet przyzna się, że doznał jakiejś kontuzji, uprawiając jakikolwiek sport. „A nie mówiłam“, „Taki stary, a taki głupi“, „A ty myślisz, że wciąż masz dwadzieścia lat?!“ – słyszy od razu, to lepiej mu zagryźć zęby i udawać, że faktycznie nic się nie stało. Okazało się jednak, że było to ponad moje siły i schodząc po schodach stęknąłem sobie żałośnie. Wiedziałem, że usłyszała, ale niby udała, że nie usłyszała. Wyczekała i kiedy zeszliśmy do kuchni powiedziała.

– Co? Skręciłeś sobie nogę na piłce? – zadała retoryczne pytanie. – Aha! Wiedziałam, że tak „to“ się skończy – celowo podkreśliła słowo „to“, które symbolizuje całe podejście rodu kobiecego do wyjść żonatych mężczyzn na piłkę, siatkówkę, czy koszykówkę. – A ty myślisz sobie, że wciąż masz dwadzieścia lat? Dobrze ci tak! – dodała na zakończenie, wyrażając tym samym jedność ze mną oraz pocieszając.

– Kochanie… przecież wiesz, że te wszystkie sporty uprawiam dla ciebie – zastosowałem starą śpiewkę – żeby byś zdrowszym i dłużej sprawnym – tutaj strzeliłem do niej oczko. – Przecież facet może być bez nogi, czy ręki, ale najważniejsze, żeby nie był kaleką…

– Tak, tak! Znam ja tę śpiewkę i pewnie dla mnie też pijesz z kolegami piwo po siatkówce? – żona wciąż myśli, że piję piwo tylko po.

– A piwo, to żeby się odstresować, żeby ochłonąć i dla nerek też. Pamiętasz przecież kochanie, co lekarz zalecił Wiesiowi, jak mu kamienie porozkruszali? Piwo, piwo i jeszcze raz piwo!!!

– Tak, tak! A dokładniej powiedział, że jak już musi, to ewentualnie małe piwko, bo chłop chlał gorzałę jak smok! Ale wy wszyscy jesteście tacy sami, zawsze znajdziecie jakąś okazję, jakiś powód, żeby się nawalić.

– Och kochanie, a kiedy to niby wróciłem po siatkówce pijany do domu? – powiedziałem z miną niewiniątka.

– Jak to kiedy? W zeszły czwartek! – tu mnie miała, nie przemyślałem, bo Jacek stawiał i opijaliśmy zaległe urodziny jego czteroletniej córeczki.

– No, ale to była sytuacja wyjątkowa – próbowałem wybrnąć – za zdrowie dziecka trzeba!

– Znam ja te wasze „sytuacje wyjątkowe“. Piętnastu chłopa, a miesięcy w roku dwanaście. Do tego opijacie i urodziny i imieniny, i nawet urodziny dzieci. Jak ktoś zmieni samochód „żeby się nie psuł“, też opijacie, dochodzi jeszcze „pępkowe“, dochodzą mecze w telewizji. A czasami pijecie bez okazji, bo któryś przechodził koło monopolu i niespodziewanie flaszka się na niego rzuciła!

– No i widzisz, z siatkówki przychodzę bez kontuzji, a po piłce, całkowicie na trzeźwo popatrz, skręcona noga. A jedyny z nas Janusz, co to jest, a właściwie był zmuszony do gry na trzeźwo, bo nijak nie mógł sobie transportu zorganizować i sam musiał samochodem z daleka dojeżdżać, kontuzja jak „sie masz“. Że nawet pogotowie go z sali ściągało prosto do szpitala! A stopa wystawiona tak, że tworzyła z łydką kąt dziewięćdziesięciu stopni! Chłop nie mógł się napić i stąd te problemy.

– No proszę jak mi to ładnie wytłumaczyłeś. Wszyscyście razem to wykombinowali?

– Nie, sam wymyśliłem – odparłem zadowolony z siebie.

Ja, człek doświadczalny

 

 

 

Wczoraj zostałem królikiem, a właściwie, odwracając kota, ogonem, człowiekiem doświadczalnym, testując na sobie, krem na krowie wymiona. Mazidło przyniosła do domu moja żona i oświadczyła „Że to krem dla krów, żeby im skóra na cyckach nie pękała!”. „To teściowej go zapodaj, bo raz widziałem i o mało nie oślepłem” – już chciałem powiedzieć, ale na szczęście, myśl szybsza była, niźli język.

Krem jest bezwonny, biały i dość gęsty. Zwiera same naturalne składniki i po przetestowaniu, z pozytywnym skutkiem, na rękach, przyszła pora na całe ciało – słowem wysmarowałem się nim „od stóp, do głów”. Z początku było normalnie, no pomijając fakt, że posklejały mi się brwi i „zrobiłem się” jakiś takiś, jedwabny, ale później zaczęły dziać się rzeczy straszne… W kuchni, z okrzykiem na ustach „Na pohybel udojniom!”, wylałem do zlewu pięć litrów mleka UHT, które dopiero co zakupiłem w Tesco. Później, pędząc jak oszalały po schodach i wykorzystując do tego wszystkie cztery członki, a przednie, czyli górne, zaciśnięte w piąstki, wybiegłem na taras i głośno zamuczałem. Była to godzina szesnasta, czyli godzina udoju krów w oborach. Przechodząca akurat przygłucha sąsiadka, odpowiedziała na moje muczenie „Dzień dobry”, myśląc zapewne, że i powiedziałem, do niej „Dzień dobry”. Pobiegłem dalej, na pokoje. Ubodłem tam delikatnie żonę w miednicę, a będącą akurat z wizytą teściową dotkliwie kopnąłem, dwa razy, w łydkę. Zbiegając po schodach, znalazłem się w ogrodzie, a właściwie ogródeczku. Począłem parskać i sapać na widok trawy, a ślina leciała mi obficie po brodzie. Dopadłem do niej i z największą rozkoszą, na oczach skonsternowanego (co za słowo!), sąsiada zza płota, zacząłem konsumować! W dość krótkim czasie ogołociłem całą połać i z wyrzutem spojrzałem na niego, bo właśnie wytaszczył na zewnątrz kosiarkę. Zrobił takie jakby przyzwolenie, dygając głową i wskazując swoją posesję. Jednym susem przeskoczyłem przez ogrodzenie i ogołociłem także jego trawnik. Później spaliliśmy po fajce, wypijając przy tym po browarku.

W przeciągu tygodnia przestawiłem się na dietę, wysoko – trawną. Stałem się bardziej jurny, ale i zadziorny, co bardzo spodobało się mojej żonie. Żywię się właściwie za darmo, konsumując na około trawę i jednocześnie pobierając niewielką opłatę, jeśli jest to na przykład trawnik na czyjejś posesji. Mam wszędzie kumpli, bo okazało się, że nikomu nie chciało się, z własnej i nieprzymuszonej woli, strzyc trawnika, a na dodatek jak pociągnę „z baniaka” to „mucha nie siada” i „klient” pada jak „mucha”. Trzeba mnie tylko wtedy w odpowiedni czas powstrzymać, bo leżącego już delikwenta, próbuję na dokładkę jeszcze stratować.