Rezerwa, czyli dziesięć dni z życia
Dzień pierwszy
Wchodzę do jednostki i od razu pierwsze zaskoczenie – „na” biurze przepustek kontrolują, czy nie wnosi ktoś alkoholu. No, no! Pozmieniało się. Oczywiście mówię, że nie mam, a sero seven wciskam w spodnie. Dobrze, że kupiłem Krupnik (dla niekumatych: ma płaską butelkę). Trochę odstaje co zauważa pan ochroniarz ale mówię, że mam przepuklinę – Widzi Pan! Z taką przepukliną mnie na ćwiczenia biorą! Będzie wojna jak nic! – nie kwapi się do sprawdzania. Zebrała się kilkuosobowa grupka więc prowadzą nas dalej.
Na sali gimnastycznej siedzi rezerwa. Wszyscy jacyś smutni, zamyśleni i przygaszeni. Wyglądamy jak folkstrum albo pacyfiści po wypaleniu blanta. Gdyby ogłoszono w tej chwili wojnę, to przynajmniej połowa umarłaby ze strachu albo uciekła do domu.
W magazynie, przy wydawce mundurów, zapytany o stopień wojskowy mówię, że jestem porucznikiem. Jakiś zamyślony jestem więc błąd zauważam dopiero w drodze na kompanię. Wychodzi na to, że sam siebie awansowałem. Trudno.
Dostajemy piżamy. Wszyscy dostali w kratki, a kilku w paski. Na ich pytanie skąd to wyróżnienie, rzucam żart, że ci co dostali w paski będą na kompanii dziewczynami. Całe rezerwa ryknęła śmiechem… oprócz tych co dostali w paski.
W pokoju jest nas sześcioro. Sami oficerowie: kapitan – były zawodowy, porucznik rezerwy, podporucznik rezerwy, ja – podporucznik rezerwy z nadania Prezydenta RP, a porucznik przez samo awans, kapitan (też były zawodowy) i podporucznik rezerwy.
Po kolacji zacieśniamy swoją nową przyjaźń przy pomocy sprawdzonej metody – spożywania. Wszyscy jakimś dziwnym trafem są na to przygotowani, choć na biurze przepustek kontrolowali dość skrupulatnie. Okazuje się, że zalety płaskiej butelki Krupniczka odkryłem nie tylko ja…
Dzień drugi
Mamy szkolenie. Jedna połowa śpi, a druga udaje, że coś z tego rozumie. Łapię się raz do jednej, a raz do drugiej połowy. Śni mi się, że przez pomyłkę sam siebie awansowałem na generała i wszyscy oddają mi honory. Nie powiem, przyjemnie być generałem!
Dzień trzeci
Wywożą nas na poligon, do lasu. Ale wygwizdowo. Nikt prawie nie ma zasięgu. Żeby pogadać przez komórkę trzeba szukać jakiejś polanki. Śpimy w namiotach, a pod łóżkami jagodowe krzaki. Ekipa okej ale ze spożywania nici bo: Szumi dokoła las, czy to jawa czy sen… i do sklepu jest baaardzo daleko.
Zbiórka w namiocie dowódcy. Przydzielanie funkcji oraz ustalanie zmian. Zostałem przydzielony do rozpoznania (cokolwiek to znaczy) i na nocną zmianę. Będę robił coś przy mapach, coś zapisywał, coś meldował i coś analizował, a o wszystkim tym nie mam zielonego pojęcia.
Dzień czwarty
4:30. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów widzę wschód słońca. Do końca nocnej zmiany jeszcze trzy i pół godziny. Wszyscy w namiocie są jakby w półśnie. Major zasnął z myszką w dłoni patrząc w ekran laptopa. Inni śpią na siedząco w różnych pozycjach: na popielniczkę, na Apacza, na dzięcioła, na krwiodawcę, na przyjaciela, a na babie lato śpię ja, bo zeszyt który posłużył mi za poduszkę jest cały mokry od śliny.
Po całej nocce służby, mulenia i walki ze snem mam wolne do godziny 20.00. O ósmej kładę się spać. Po dziewiątej budzi mnie chorąży i wręcza dwa kartoniki ślepaków – Będzie napad mówi! – wkładam kartoniki do kieszeni, przewracam się na drugi bok i zasypiam.
NAPAD! NAPAD! NAPAD! – krzyk wyrywa mnie ze snu. Ubieram buty, zakładam hełm i szybkim krokiem udaję się na pozycję. Ktoś z oddali lasu strzela do nas ze ślepaków. Przeładowuję i również walę do nich ze ślepaków. Czuję się jak mały chłopiec, który bawi się w wojnę.
Odechciewa mi się spać. Robię sobie kawę, a do kawy spalam papieroska. Nie dopiwszy kawy i nie dopaliwszy papieroska muszę udać się do Toi Toi – a. Nie jest, aż tak źle, bo „piramidka” nie wychodzi jeszcze ponad poziom deski. Profilaktycznie przed wejściem zakładam maskę przeciwgazową. Siadam i robię co trzeba. Z lasu słyszę krzyki – OBŁOK! OBŁOK! OBŁOK! – (jednak dobrze, że założyłem tę maskę przeciwgazową). Wybiegam w tej masce z Toi – Toi – a. Jakiś przechodzący żołnierz dziwnie się na mnie patrzy. Dołączam do grupki ludzi. Stoimy tak z piętnaście minut. Później ktoś krzyczy – POGODA! POGODA! POGODA! – i jest po alarmie. Ponieważ „wyznaczone miejsce” znajduje się obok „wyznaczonego miejsca do palenia” to wykorzystujemy je od razu i spalamy po papierosku. Oczywiście ściągamy najpierw maski przeciwgazowe.
Dzień piąty
Rzucamy granatami. Prawdziwymi! To znaczy takimi, które mogą zrobić „kuku” i oderwać nóżkę albo rączkę. Ktoś pyta, czy nie lepiej zostawić komórę w bunkrze gdzie siedzimy?
– Zadzwoni telefon, a ja będę miał już odbezpieczony granat i co wtedy? Mogę zgłupieć! Odbiorę granat, a wyrzucę komórę!
Przezornie zostawiam telefon…
Dzień szósty
Zmieniamy kolejny raz miejsce stanowiska dowodzenia. Następne miejsce jest oczywiście ściśle tajne. Wybierane przez drużynę strzelców wyborowych. Oni jadą dzień wcześniej, robią rekonesans i dają znać co i jak. Później przenosi się całe stanowisko, czyli siedemdziesięciu chłopa wraz z namiotami, krzesłami, stolikami i łóżkami i co kto ma. Toi Toi przenosić nie trzeba, bo na nowym „ściśle tajnym” miejscu czekają już na nas pachnące (naprawdę!) nówki sztuki. Kierowcy, dowódcy i zawodowi żołnierze nie wiedzą nigdy dokładnie, gdzie będzie następne (ściśle tajne) stanowisko dowodzenia ale pan od Toi Toi wie! Nie ma co, logistykę i rozpoznanie mają lepiej opanowane niż armia. Myślę, że w razie godziny „W” to oni powinni zająć się wojaczką.
Dzień ósmy
Wracamy z poligonu. W drodze po długotrwałych negocjacjach z kierowcą i majorem (jak ku*wa nie staniecie to rezerwa zrobi dym na kompanii!) autokar zatrzymuje się przy sklepie. Sklep wygląda jak dawny GS. Po wejściu do środka doświadczamy przeniesienia w czasie o co najmniej dwadzieścia lat w tył. Nie można tego niestety powiedzieć o cenach, bo Lech w puszcze stoi po cztery pięćdziesiąt (węszę tutaj deal kierowcy autobusu i pani sklepowej) dlatego większość kupuje po flaszce. Ostatnie dwa Krupniczki zgarnia mi sprzed ryja pan kapitan. Jestem trochę zły, jednak nie ma to większego znaczenia, bo i tak pić będziemy razem. Wieczór zapowiada się pysznie.
Wieczór dnia ósmego.
Wreszcie wykąpałem się. Uczucie jest niesamowite, bo to pierwszy kontakt z wodą od pięciu dni. Namydlam się i spłukuję. No, no! Leci ze mnie coś w kolorze kawy z mlekiem. Teraz można iść na Krupniczek pana kapitana.
Z historii jednostki
Ździsio opowiada o Olku. Olek był kapitanem i zabunkrował się na sali gimnastycznej, gdzie prowadził różne sportowe zajęcia i treningi, nawet z niezłymi wynikami. Olek znał wszystkich i wszyscy znali Olka. Jednym z zajęć było zbieranie przez żołnierzy jagód w pobliskich lasach. „Idź nazbieraj jagód” – mówił Olek do żołnierza to zaliczę ci wf i dawał małe wiaderko. Kiedy kończyły się jagody, a zaczynały grzyby, wiaderka zmieniały zawartość, a Olek stawał się prawdziwym potentatem owoców runa leśnego.
Przeciek
W jednostce rozeszła się wieść, że z wizytą ma przylecieć generał. Zaczęły się wielkie porządki i sprzątanie, a w dzień przylotu generalskiego helikoptera wszyscy ustawili się na placu defilad. Dowódca jednostki, sztab oraz wszyscy żołnierze: od oficera, do szeregowego byli jednocześnie podekscytowani i zaniepokojeni. A nuż generał się do czegoś przyczepi, coś mu się nie spodoba. Wreszcie na horyzoncie zauważono helikopter. Poprawiono szyki, wyrównano do prawej. Setki oczu z obawami i nadziejami obserwowały lądowanie generalskiego śmigłowca. „Może dowódca mnie pochwali, a może nawet awansuje? Zabierze ze sobą do sztabu dywizji na lepsze stanowisko?!” – pewnie niejednemu przeleciała taka myśl. Wszyscy wyprężyli dumnie piersi, co poniektórzy również powciągali brzuchy wyhodowane za biurkami na wojskowej grochówce. Wreszcie wylądował. Łopatki stanęły. Drzwi otwarły się i generał pojawił się w całej okazałości. Baczność!!! – ryknął dowódca batalionu – na prawo patrz. Generał ruszył ze swoim adiutantem w stronę żołnierzy, by po kilku krokach, ku ogólnemu zdziwieniu odbić lekko w lewo. Oto ku niemu z sali gimnastycznej ruszył z dwoma dużymi wiadrami jagód Olek. Dobiegł do generała. Ten przekazał je szybko adiutantowi. To kiedy grzyby? – zapytał generał.
– Tak za dwa miesiące… Dam ci znać Zbychu – odpowiedział Olek, po czym uścisnęli sobie dłoń i generał obróciwszy się na pięcie wsiadł do helikoptera i odleciał.
Olek znał wszystkich i wszyscy znali Olka.
Dzień dziewiąty
Strzelanie.
Z rana wybucha panika, bo ktoś powiedział, że przed wydaniem broni trzeba dmuchnąć w alkomacik. Niestety okazuje się to prawdą, a wczoraj było lekkie spożywanko i jesteśmy troszkę wczorajsi. Z naszego pokoju na sześciu ludzi strzelać mogę tylko ja (sam się dziwię) i kumpel. Dostajemy zjebe od chorążego, że oszukiwaliśmy przy wódce: „Widocznie wylewaliście za kołnierz! Ha, ha, ha!”.
Jesteśmy na strzelnicy. Dostaję do swojego P-83 ostrą amunicję. Ładuję do magazynka i ustawiam się na stanowisku. Tarcza jest tak blisko, że niemożliwością wydaje się nietrafienie w cel. Pakuję w podobiznę żołnierza w hełmie cały magazynek. Dobrze, że to tarcza, bo dobiegłby do mnie i walnął tym hełmem w łeb.
Logika wojskowa wkrada się w nasze menu. W lesie jadaliśmy w kuchni polowej i chłopaki (śledząc zapewne pana od Toi – Toi) zawsze starali się zrobić gorące posiłki na czas jeżdżąc garkuchniami po kniejach jak z OS – u Rajdu Mazowsza. Za to na jednostce dostajemy zielone paczki z tajemniczym napisem S – RG – 1. Jest to tak zwany „suchy prowiant, czyli całodzienne wyżywienie dla żołnierza. Są w nich specjalne tabletki, po których dodaniu można pić wodę zaczerpniętą wprost z kałuży, jeziora, czy nawet Toi – Toi – a!
Dzień dziesiąty – do cywila!
Zdajemy broń, hełmy i mundury. Okazuje się, że zatrzymać dla siebie można tylko zielone gacie i buty sportowe stylistycznie nawiązujące do najlepszych tradycji Stomilu Łódź, czy Relax – ów z Nowego Targu z połowy lat osiemdziesiątych. Może w karnawale będzie jakiś bal przebierańców to je wykorzystam.
O trzynastej mamy zaplanowany obiad z dowódcą, a jest dziesiąta, bo wstaliśmy o szóstej? Sprawdza się stara prawda, że – wojsko śpieszy się nie wiadomo dlaczego i czeka nie wiadomo na co? Czas schodzi na wspominkach, paleniu fajek i łażeniu z kąta w kąt. W końcu jest godzina trzynasta. Na obiad prawdziwe rarytasy – wojskowa grochówka i schabowy z ziemniaczkami i surówką. Dobry podkład na drogę. Czas się żegnać.
Przy opuszczaniu jednostki również jesteśmy kontrolowani – pewnie sprawdzają czy nie wynosi ktoś alkoholu! Za bramą wszyscy rozchodzą się lub też rozjeżdżają pozostawionymi samochodami. Dziesięciodniowe więzy przyjaźni tak szybko jak zawiązane, tak szybko pękają i każdy jeden myśli, żeby wrócić jak najprędzej do domu. Ot i cała armia…
P.S. Cały felieton jest oczywiście czystą, literacką fikcją. Na ten przykład: wiadomym jest, że na terenie każdej jednostki wojskowej obowiązuje całkowity zakaz spożywania, jak i posiadania alkoholu. Zakaz ten jest rygorystycznie przestrzegany tak przez kadrę, biuro przepustek (kontrole bagażu) jaki i rezerwistów. Dowodem w sprawie może być też fakt, że autor jest zatwardziałym abstynentem nie pijącym nie tylko wódki marki Krupnik, ale też żadnego alkoholu w ogóle!