Polskie Koleje Polarne cz. V

 

 

Wracałem pociągiem o 22.55 do domu, jak zwykle zresztą. Jechałem ze znajomymi i dwie stacje przed stacją, gdzie z reguły wysiadamy (bo przecież zdarzało nam się, z różnych przyczyn zajechać dalej) pociąg się zepsuł. Ruszył, nastąpiło „tąpnięcie”, które jako wieloletni dojeżdżający znamy i które śni się nam w najgorszych, nocnych koszmarach i już dalej nie pojechaliśmy. Skomentowałem to krótko – Bana się zjebała – ale dwa rzędy siedzeń dalej, ktoś inny skomentował to inaczej, jednak sens był podobny: „Pociąg się skurwił!”.

Kolega miał mi za złe mówiąc – Wykrakałeś! – bo tak to już jakoś jest, że gdy psuje się pociąg, to winimy wszystkich i ogólnie „okoliczności przyrody niepowtarzalnej” ale nie sprzęt z demobilu, którym zmuszeni jesteśmy dojeżdżać. Maszynista i kierownik pociągu zaczęli biegać nerwowo, próbując coś bezskutecznie zaradzić i kiedy po kilku cyklach „ruszanie, tąpnięcie”, oznajmiono nam, a nosicielem tej złej nowiny, był jakiś losowo wybrany pasażer (widocznie konduktor w obawie przed linczem wyznaczył osobę nie wzbudzającą negatywnych emocji), że „już dalej nie pojedziemy i czekamy na odsiecz”. Automatyczne drzwi otwarły się i nikotyniści, aby ukoić zszargane nerwy, udali się na zewnątrz pociągu, na peron, zapalić. Udał się i kolega, jako osoba paląca, a ja, jako popalający i drugi kolega, jako niepalący w ogóle, zostaliśmy wewnątrz.

Zaczęły się głośne komentarze, telefony po znajomych, wyrywające ich z dopiero co zaczętego snu, aby przyjechali samochodami, a jedna babka odebrała telefon z pretensjami od męża i musiała się gęsto tłumaczyć, że to nie jej wina, że pociąg się zepsuł. I kiedy wespół z kolegą ustaliliśmy, że na powroty do domu, pociągiem o 22.55, trzeba koniecznie mieć przy sobie flaszkę, wbiegł na to nasz palący towarzysz, wypuszczając już w środku ostatniego dymka, a wbiegł z nowiną dobrą – Jesteśmy uratowani! – głośno i radośnie nam oznajmiając. – Spotkałem kolegę! – powiedział i słuchajcie tego. – Spotkałem kolegę z przedszkola! (nie ze studiów, liceum, czy podstawówki, a z przedszkola!) I jego żona jedzie po niego, czyli i po nas samochodem! Czy to nie piękne? – tak, byliśmy uratowani, a inni pasażerowie, co to po nich nikt nie zamierzał przyjeżdżać, zaczęli patrzeć na nas zawistnie. Aby nie kłuć ich w oczy naszym szczęściem, opuściliśmy pociąg i wychodząc na zewnątrz dołączyliśmy do kolegi naszego kolegi z przedszkola.

W czasie tej krótkiej rozmowy, zgodnie we czwórkę, ustaliliśmy, że gdyby każdy z nas posiadał na taką okazję flaszkę, a jeden karty do brydża, to nikt nie musiałby po nas w ogóle przyjeżdżać. Po chwili jednak przyjechała po nas, żona kolegi naszego kolegi z przedszkola. Przyjechała sportowym coupe i gdy nas zobaczyła, skomentowała to krótko – Jak wy się wszyscy tutaj pomieścicie? Mogłam przyjechać czymś większym… – no tak, ale kto to wiedział? Wiecie może jak wygląda tylna kanapka w sportowym coupe? Powiem tylko tak: jest potwornie mała, ciasna i wąska, że i dla dwóch karłów, miejsca jest tam jak na lekarstwo, a nas była trójka, z czego ja ze wzrostem metr osiemdziesiąt sześć, byłem najniższy!

Nie wiem jak to zrobiliśmy, ale jakimś cudem udało nam się upchnąć do środka – my we trzech z tyłu, wpasowani jak plastelina, a mąż pani kierowcy do przodu z podkurczonymi kolanami, w pozycji na fakira. Zapewne w razie jakiejś poważniejszej kraksy, zlalibyśmy się w jedną masę, a policja miałaby problem z ustaleniem liczby ofiar. Dojechaliśmy szczęśliwie, po drodze mijając kilku nocnych pielgrzymów z zepsutego składu, którzy jednak nie wierząc w zapewnienia kolejarzy, o nadciągającej odsieczy, zdecydowali się pójść o północy do domu z buta.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *