Czyli dramat w trzech aktach.
Akt II
Chyba znalazłem sposób na te wszystkie opóźnienia i związaną z tym katorgę codziennych dojazdów. Zima już mi pasuje! Wpadłem na to zupełnie przypadkowo, gdy ktoś znajomy, widząc jak przedzieram przez zaspy, ulitował się i podwiózł mnie samochodem na stację kolejową, gdzie byłem trzydzieści minut przed planowanym odjazdem swojego pociągu. Tak, tak, idę na stację coś około trzydziestu minut – przerąbane jak w ruskim czołgu. Ale, ale! Wyobraźcie sobie, że zdążyłem na ten pociąg, który miał odjechać czterdzieści minut temu ale był opóźniony. Cud! Po prostu cud!
Od tej chwili wychodziłem już dużo wcześniej, niż zaplanowany odjazd pociągu. Niejako byłem zawsze „między pociągami” i łapałem się na te wcześniejsze – ale opóźnione. Przykładowo; jadąc do pracy o 17:04, byłem na stacji coś około 16:30 i wsiadałem do tego, co niby miał odjechać o 15:52 ale odjeżdżał czterdzieści minut później, a kończąc pracę przed trzynastą, szedłem dużo wcześniej na pociąg o 13:47, łapiąc się na tego, co niby miał odjechać o 12:38, którego z racji częstych opóźnień przestawili na 12:46, a który i tak odjeżdżał po trzynastej. To był sposób i stałem się na powrót szczęśliwym człowiekiem.
Dopóki nie przyszła wiosna, a właściwie to, co mamy teraz, która to zniweczyła cały mój misterny system odjazdów „między – pociągowych”, bo pociągi zrazu zaczęły kursować punktualnie. I stało się tak, że kończąc pracę przed trzynastą, już nie zdążałem na tego o 12:38, co go później przestawili, z racji częstych opóźnień na 12:46, a który wiosną, na powrót zaczął odjeżdżać o 12:38. I to punktualnie! Musiałem wobec tego czekać na tego o 13:47, a ponieważ przed godziną dwudziestą nie „spożywam” i bar „West” nie wchodził w rachubę, obserwowałem życie toczące się na dworcu oraz zamieszkałe tam gołębie. Słowem, de facto, przyjeżdżałem do domu później, co mi nie bardzo pasowało, bo musiałem zdążyć z powrotem na pociąg o 17:04, a na który wychodziłem z przyzwyczajenia o trzydzieści minut za wcześnie, żeby zdążyć na tego o 16:52, ale on też zaczął jeździć punktualnie!
Zacząłem spędzać więcej czasu na dworcach kolejowych niż w domu, a myśl o wspaniałości zimowych dojazdów Polskimi Kolejami Polarnymi przygnębiała mnie okrutnie i zatruwała radość z nadchodzącej wiosny.
Dodam jeszcze, że w zimie zdarzyło się tak, że jeden raz pociąg na mnie poczekał, kiedy ja spokojnie spędzałem sobie czas z przyjaciółmi, w jak dobrze znanym nam barze całodobowym „West”.
Jak zwykle przyszedłem na pociąg o 23:47 i on jak zwykle był opóźniony. Pani przez megafon zapowiedziała, że czeka na skomunikowanie z innym pociągiem, aby ci pasażerowie z tego spóźnionego mogli się przesiąść. W tym momencie otworzyło się okno w sąsiednim wagonie i jakiś zrozpaczony mężczyzna ogłosił wszem i wobec, że, i tu cytuję; „ Na mnie kurwa nigdy nie poczekają!”. Zmusiło nas to do omówienia tej ważkiej kwestii. Udaliśmy się wobec tego do całodobowego baru „West” koło dworca zachodniego, a jeden kolega, akurat wtedy niepijący został w pociągu. Było ze mną dwóch znajomych kibiców Lecha Poznań, którzy wracali właśnie z turnieju Remes Cup z Areny. Zamówiliśmy po jednym jasnym z kija i kiedy zajęliśmy miejsca, aby uraczyć się tym przepysznym napojem oraz omówić problem pana, co to na niego kurwa nigdy nie poczekają zadzwonił kolega z pociągu (ten akurat wtedy niepijący), że wstrzymał pociąg! bo z trzydziestu minut opóźnienia zrobiło się raptem ze dwanaście! i on go wstrzymał żebyśmy zdążyli!
Przelaliśmy ledwo posmakowane piwa z pokali do plastikowych kufli (ble) i biegiem rzuciliśmy się poprzez dworzec zachodni, w kierunku peronu czwartego. Kto choć raz schodził schodami z dworca zachodniego do podziemnego przejścia wie, że stromizna jest tam znaczna i aż dziw bierze, że jeszcze nikt się tam nie zabił schodząc, a myśmy biegli! i to z kuflami!
Po drodze, ponieważ ja, nie chwaląc się, biegłem jako pierwszy i wyglądało jakbym uciekał, oddział policji chciał spacyfikować moich dwóch przyjaciół – szalikowców, bo myśleli, że gonią jakiegoś zabłąkanego kibica drużyny przeciwnej. Koniec, końców, kiedy zziajani wbiegliśmy na peron czwarty i z tymi kuflami wskoczyliśmy do pociągu, pani w czerwonej czapce i z lizakiem w dłoni, nie omieszkała skomentować całego zajścia słowami: „Czy to na tych pijaków czekaliśmy?!”. A myśmy ledwie umoczyli usta w piance! donosząc prawie puste, plastikowe kufle…
Zastanawia mnie jeszcze jedna kwestia, a mianowicie napis na pewnej tabliczce, umieszczonej w WC w pociągu: „Podczas mrozów po spuszczeniu wody z głównego zbiornika należy spuścić wodę z przewodów miski ustępowej i umywalki”. Albo ja nie jestem człowiekiem myślącym i nie rozumiem tego przekazu, albo wychodzi na to, że pociągi w zimie nie dysponują toaletami! No bo w przypadku „dwójeczki”, jak to zwykł określać mój znajomy, gdzie „jedyneczka” to siku, to co, kiedy zostawimy „dwójeczkę”? Przykrywamy tymi zielonymi, papierowymi ręcznikami, które to walają się zawsze po podłodze? I po sprawie? A jak pociąg jest dalekobieżny i jedzie, no… poobiednią porą, i „dwójeczki” się nawarstwią? Ostatni, żeby dotrzeć na odpowiednią wysokość, będzie musiał wtedy stawać jedną nogą na zlewozmywaku, a drugą zapierać się o kaloryfer!
Fakt, pomyśleliście o tym sytuując w odpowiednim miejscu i zlewozmywak, i kaloryfer, i jest to możliwe – sam próbowałem. Ale nie ma żadnej instrukcji, a powinna być, bo nie każdy jest taki pomysłowy jak ja. Są przecież i to w czterech językach! różne potrzebne tabliczki oznajmiające, że „tutaj, a tutaj są bezpieczniki głośników” oraz informacje o zakazie gry na instrumentach muzycznych, oraz w karty na pieniądze, ale instrukcji „dosiadania” muszli klozetowej w przypadku nawarstwienia się „dwójeczek”, nie ma.
Dodatkowo zimą, spółka interRegio zafundowała podróżnym odźwiernego. Serio. Ponieważ ich pociągi kursują jako dalekobieżne, np. Szczecin – Warszawa, mając w swoim składzie piętrowe wagony „nowej generacji” (to te malowane na żółto – niebiesko, nie mylić z poprzednimi brązowymi „starej generacji”), które to w połowie lat dziewięćdziesiątych otrzymaliśmy z demobilu z byłej NRD, jako zezłomowane, to drzwi do owych wagonów przy minus dziewiętnastu, po prostu zamarzały, uniemożliwiając podróżnym opuszczenie pociągu na wybranej stacji. Dochodziło przeto do pewnej nerwowości u tych pasażerów, którzy mocując się z zamarzniętymi drzwiami, nie byli w stanie wyjść z wagonu, potęgowane poprzez nerwowość ze strony kierowników pociągów, którzy z racji permanentnych opóźnień pociągów interRegio, najchętniej w ogóle nie zatrzymywaliby się na stacjach pośrednich, aby w ten sposób nadrobić opóźnienie, a jeśli już, to tylko na kilka sekund.
interRegio zatrudniło wobec tego pana, który dysponując odpowiednimi narzędziami (młotek, skrobak i miotełka) walczył z postępującym oblodzeniem i w razie czego przychodził pasażerom z odsieczą otwierając drzwi i uwalniając ich. Siedział on sobie spokojnie w pomieszczeniu służbowym, gdzie popalając papierosy czekał na wezwanie. Jednak razu pewnego pani kierownik pociągu zameldowała mu, że: „Drzwi nie chcą się zamknąć!”, on na to spokojnie oświadczył, wypuszczając dumek z ust , że; „To dobrze, że się nie chcą zamknąć, gorzej gdyby nie chciały się otworzyć”, wychodząc ze słusznego założenia, że drzwi zamarznięte w pozycji „otwartej”, już aż do wiosny nie zamarzną w pozycji „zamkniętej”, przysparzając mu stale masę roboty.
Miał w sumie rację, gdyby nie dość intensywne opady śniegu, które spowodowały utworzenie się, na dole w korytarzu, potężnej zaspy, która to pasażerów, nie dysponującymi przecież „rakietami śniegowymi” pochłaniała, aż po kolana. Nie pisałbym o całej sprawie, gdyby spółka interRegio, zareagowała na to równie przytomnie jak z odźwiernym, rozdając przy wejściu owe „rakiety śniegowe”, które też przydałyby się na niektórych odcinkach peronów. Wiem, bo wysiadając w tym nieszczęsnym Baborówku z pierwszego wagonu na samiuśkim początku peronu, w pierwszej chwili pomyślałem, że wreszcie został on podwyższony będąc, według standardów europejskich, na jednym poziomie z podłogą pociągu, dopóki nie wpadłem po sam pas w zaspę.