Archiwum kategorii: Polecane

PKP ad libitum

Dzień dobry mili Państwo! Piszę do Was po dłuższej przerwie i niestety od razu zacznę od narzekania. Tak więc w piątek, 10 marca bieżącego roku poszedłem na dworzec kolejowy w Szamotułach (czule zwanych Szamoni) z zamiarem skorzystania z Państwa usług, czyli mówiąc krótko, udania się w podróż, jak co dzień, pociągiem do pracy. 

Pociąg miał planowo odjechać ze stacji o godzinie 8.49 i jak zapewne już się domyślacie, nie odjechał bo był opóźniony. Ale przecież to nie żadna nowina, bo codzienne opóźnienia pociągów to w zasadzie norma. Pięć, dziesięć, czy piętnaście minut to jest czas, który podróżni mają wkalkulowany w swoją codzienność korzystania z usług PKP i co mnie dziwi ale chyba bardziej zaciekawia, to brak nerwowej reakcji na te przygnębiające komunikaty (“pociąg relacji… przyjedzie z… opóźnieniem” lub “pociąg z… do… jest opóźniony”) ze strony podróżnych. 

Myślę, że jest to już kwestia przyzwyczajenia. Wiele lat takiej sytuacji spowodowało, że np. młodzi pasażerowie nigdy w swoim młodym życiu nie doświadczyli punktualności pociągów i dla nich to norma. Słońce świeci, deszcz pada, po zimie nadchodzi wiosna, kula ziemska się obraca, a Polskie Koleje Państwowe jeżdżą ad libitum (według upodobania). 

Celowo użyłem tutaj muzycznego sformułowania ad libitum, ponieważ tego dnia, jako muzyk Teatru Muzycznego w Poznaniu jechałem do pracy zagrać o godzinie 11.00 przedstawienie “Piękna i Bestia” i o jakimkolwiek spóźnieniu nie mogło być w ogóle mowy. Miałem też “zapas”.

Dojeżdżam banami (poznańskie określenie na pociągi) do Poznania już od roku 1988 i przeżyłem w nich nie jedno: od gotowania pasażerów żywcem w starych, brązowych piętrusach przy włączonym ogrzewaniu w lecie, zamrażanie przy -18 na zewnątrz przy niedziałającym ogrzewaniu wewnątrz, po zaspy śniegu wewnątrz wagonów, czy też pominięcie jednej stacji na trasie! Serio! Maszynista zapomniał zatrzymać się w Baborówku. Widziałem tych zdumionych i smutnych ludzi, którzy stojąc na tej stacji mieli nadzieję że wsiądą do pociągu. Przyznać trzeba, że ten fatalny błąd został szybciutko naprawiony, ponieważ maszynista “dał po hamplach”, wbił wsteczny i ku zadowoleniu pasażerów z Baborówka, cofnęliśmy się po nich. Ach jakaż była ich radość!

Ale “zapas” jest rzeczą kluczową, ponieważ godzina odjazdu i przyjazdu są w zasadzie ad libitum. Tak więc mój pociąg powinien być (teoretycznie) na miejscu o godzinie 09.19, pracę miałem zacząć o godzinie 11.00 więc “zapas” był w porządku. Jednak opóźnienie pociągu 119 minut zniweczyło nawet tak spory “zapas” i chcąc – nie chcąc (bardziej nie chcąc) wsiadłem do mojej Lancii i pognałem nią do pracy. Oczywiście i na szczęście zdążyłem. 

Zdążyłem jadąc samochodem, a co za tym idzie nie korzystając z mojego miesięcznego biletu, który nabyłem za sumę 300,80 zł. Kupiłem bilet, który tego dnia okazał się bezużyteczny więc wisicie mi kasę za paliwo.

Nie raz widziałem gapowiczów, czasami działających z premedytacją (może się uda) lub też z nieświadomości i niewiedzy, że kiedy konduktor do nich podejdzie to kupią u niego bilet (prawo stanowi inaczej i to pasażer musi iść do konduktora). Byli z reguły traktowani bezpardonowo otrzymując wysokie mandaty. Nie dotrzymywali warunków umowy – nie mieli biletu więc musieli płacić za niewywiązanie się z umowy Pasażer – Przewoźnik. 

W moim, naszym przypadku również dochodzi do niewywiązania się z umowy Pasażer – Przewoźnik. Ja – ponoszę koszty, kupuję bilet miesięczny za ponad trzy stówy z nadzieją, że będę “na niego” dojeżdżał do pracy, czyli zawieram z Wami umowę, po czym zmuszony jestem jechać Lancią. Wy – zarabiacie, sprzedając mi bilet za ponad trzy stówy, zawieracie ze mną umowę i nie wywiązujecie się z niej (pojechałem Lancią) ot i tyle w temacie. 

Reasumując “krewni” mi jesteście cztery dychy za paliwo, oddajecie, jesteśmy kwita i jest po sprawie. 

To oczywiście wariant optymistyczny bo ciekaw jestem co też takiego wymyślicie żeby się wymigać? Trzęsienie ziemi? Tornado? Godzilla na trasie zaatakowała pociąg? Bo padał deszcz? (faktycznie wtedy padało). Koniunkcja Wenus i Jowisza? Proszę zaskoczcie mnie, walnijcie się w klatę i zaproponujcie jakąś sensowną propozycję zwrotu poniesionych przeze mnie kosztów. Pozdrawiam życząc miłego tygodnia.

No i Prosz! Jest Odpowiedź… co prawda odmowna ponieważ do reklamacji nie dołączyłem:

  • „kopii dokumentów dotyczących zawarcia umowy przewozu”,
  • „potwierdzonych kopii innych dokumentów związanych z rodzajem i wysokością roszczenia” oraz nie udokumentowałem:
  • „kosztów dodatkowych poniesionych z opóźnieniem pociągu” co i tak nie ma żadnego znaczenia ponieważ:
  • primo – pociąg nie był ani interREGIO ani superREGIO tylko REGIO a ich  reklamacje się nie tyczą (to jest bardzo dobry przepis!) oraz
  • secundo: byłem posiadaczem biletu okresowego, którego częściowe zwroty również się nie tyczą (to jest również bardzo dobry przepis!), to moja reklamacja nie może być uwzględniona…

Irygator dentystyczny

 

Karcher IrygationNo i stało się, zmieniłem dentystę.

Ten wydaje się lepszy, a na pewno ma najnowocześniejszy (czytaj: najdroższy) gabinet ze wszystkich moich byłych dentystów – same marmury i sprzęt rodem ze Star Trek’a. Dentysta wygląda jak Fantomas (co ja z tymi filmami?) i patrzy na człowieka, a właściwie na człowiecze zęby, przez takie dziwne„lornetko – patrzałki”. Każde wejście to debet na koncie bez dwóch zdań. Wydawać by się mogło, że jeśli facet dużo kasuje, to przekłada się to na podejście do pacjenta czyli, że jest miły i uśmiechnięty. Nie, nie, nie. Nic z tych rzeczy! Wyzywa już od samego wejścia, a powodów ma wiele, bo zawsze coś się znajdzie.
Ostatnio jeszcze zanim otworzyłem japę, już mnie skarcił: „A pan co tak leży na tym fotelu? Tak to leży się na plaży!” albo „Dlaczego pan to dotknął? (dotknąłem spluwaczki, wkładając utracony bezpowrotnie kawałek zęba do środka) W gabinecie się niczego nie dotyka! Błąd! Straszny błąd!”. Dodatkowo jeszcze ma nieco inne podejście do higieny jamy ustnej. „Miękka szczoteczka? Nić dentystyczna? Mycie ruchami z góry na dół? Kto panu to powiedział?”. No ale czytałem różne artykuły w internecie i w prasie – odpowiedziałem spokojnie. „Bzdura! – mówi – te bzdurne artykuły piszą teoretycy, którzy nie mają pacjentów w gabinetach! Niech pan słucha praktyka! Szczoteczka średnio – twarda, ruchy koliste i Waterpik!”.
No i zaczęło się. Po odpowiednim wywiadzie dowiedziałem się, że ten cały Waterpik to irygator dentystyczny, czyli po prostu taki Karcher do zębów. Wiedziałem, że myjka ciśnieniowa dobra jest do mycia poz-bruku, elewacji, samochodu, ogrodzenia ale żeby myć czymś podobnym zęby? No dobra – pomyślałem – skoro ma mi to uratować zęby i dziąsła, ograniczyć wizyty u nowego pana dentysty („A pan co tak leży na tym fotelu? Tak to leży się na plaży!”) a dodatkowo zmniejszyć debet na moim skromnym koncie. Trudno. Kupię sobie irygator.
„Koparka” opadła mi jednak, kiedy wyszukawszy ów produkt, spojrzałem na jego cenę. Prawie cztery stówy razem z wysyłką robiło wrażenie. Cóż począć? Jednak zupełnie przypadkowo, oprócz irygatorów do pochwy, natkałem się na irygator dentystyczny zakładany wprost na kran! I miał nawet dobrą opinię jednej pani – „Zakładam go na baterię w łazience, odkręcam wodę, a siłę strumienia reguluję sobie poprzez mocniejsze bądź słabsze odkręcenie kranu. I nie trzeba wcale prądu! – napisała, troszkę psiocząc dalej. – „Gorzej jak wszyscy podlewają ogródki i jest słabe ciśnienie w sieci…” – ale to mnie już nie interesowało, bo wyszedłem z założenia, że tę drobną niedogodność jakoś zaakceptuję, robiąc sobie wtedy taką techniczną przerwę.
Z drugiej strony kiedy przyjrzałem się bliżej temu wynalazkowi, uświadomiłem sobie, że jest to zwykły kawałek, gumowego węża z jakąś tam niby specjalistyczną końcówką, ale za to w cenie bardzo dobrego łiskacza. „Mam dać ponad stówę za metr szlaucha, który w sklepie instalacyjnym, czy ogrodniczym kupię za pięć złotych!” – ta myśl nie dawała mi spokoju i wtedy właśnie wpadłem za genialny w swej prostocie pomysł! Przecież mam z domu myjkę ciśnieniową! I to oryginał! Nie jakąś tam chińską podróbę, a towar wprost w Germanii! Co za różnica, czy sikam sobie w gębę: „oryginalnym, jedynym, najlepszym, amerykańskim, sprawdzonym, rodzinnym” irygatorem dentystycznym firmy Waterpik (ehe… tylko nie wysilili się nawet na instrukcję w języku polskim i trzeba mieć przejściówkę do gniazdka) czy też sikam sobie oryginalnym niemieckim Karcherem?
Dodatkowo wszędzie gdzie czytałem opinie użytkowników dotyczące irygatorów, było napisane, że najważniejsze jest duże ciśnienie. „Duże ciśnienie to podstawa – pisał jeden z użytkowników – dlatego Oral – B czy inne tańsze w ogóle nie wchodzą w rachubę. Bo co to jest 3,6 bara? Mój amerykański Waterpik generuje prawie 7 bar!”
Ha! – pomyślałem – A mój oryginalny, niemiecki Karcher generuje 120 bar mądralo! Przy takiej sile, mój kochanieńki, to ja nawet nie będę potrzebował żadnych specjalistycznych końcówek. Strumień wody o takiej sile wypłucze mi wszystkie pozostałości po jedzeniu, i to jeszcze z czasów studenckich. I to za darmo!
Decyzja zapadła. Pozostały tylko do przemyślenia drobne niedogodności techniczne. Po pierwsze ze względów bezpieczeństwo postanowiłem myć zęby Karcherem zawsze w okularach. Przecież jeden niecelny „strzał” mógłby mi wypłukać oko, a najlepszym razie uszkodzić jakąś siatkówkę, czy źrenicę, czy coś tam, nieważne… Wiem bo, kiedy myję elewację, mech odpada mi razem z tynkiem, a brud z Astry „jedynki” razem ze szpachlem.

Po drugie, z uwagi na spokój domowników, nie zamierzałem tego robić w łazience, skłaniając się raczej ku terenom otwartym. I po trzecie, z troski o wciąż podwyższające się czoło i resztkę delikatnych włosów na zakolach, postanowiłem zakładać kask motocyklowy, który został mi jeszcze po motorze marki WSK.
Nadszedł dzień irygacji dentystycznej przy pomocy myjki ciśnieniowej. Poszedłem do ogrodu. Uruchomiłem Karcher. Następnie założyłem kask i okulary.

Pierwszy strzał i od razu pudło! Co za pech… ręka mi się omsknęła i strumień zamiast w gardziel, poleciał bokiem, strącając kota sąsiada z pergoli. Z drugiej strony nie ma tego złego. Ma sierściuch za swoje, bo przychodzi do nas głównie za potrzebą, traktując moją posesję jak toaletę. Ale za to drugi strzał okazał się, że tak powiem „snajperski”! Krótki i celny. Pomimo, że umyłem wcześniej zęby poczułem, że wyleciało mi coś z ust. Więc jednak słuszne okazały się te opinie w internecie, że „irygator zawsze jeszcze coś tam jeszcze wypłucze!”. Patrz! – wrzeszczałem uradowany do żony – Działa! Wypłukało mi resztki jedzenia! Resztki orzeszków ziemnych! Ha! Główka pracuje! Cztery stówy do przodu! Teraz ty, a za chwilę wołaj dzieci do mycia. Zaoszczędzimy na pastach, szczoteczkach, no i na borowaniu u dentysty!
– Jakie orzeszki ziemne? Nie kupowałam ostatnio żadnych orzeszków ziemnych. A co ty tak jakoś dziwnie mówisz? – żona zaciekawiona podeszła do mnie bliżej . – A weź no się uśmiechnij… – uśmiechnąłem się. – Chyba twój wynalazek jest ciut za mocny, na twoje słabe ząbki mój kochanieńki – powiedziała tak jakoś z przekąsem. Zacząłem macać językiem po uzębieniu. I faktycznie! Wyczułem jakieś braki z tyłu i więcej luzu z przodu.
Resztki orzeszków ziemnych okazały się połową jedynki (i tak chciałem robić koronę!), cyrkonową koroną na trójce oraz kilkoma jeszcze mniejszymi plombami, które wyleciały gdzieś z głębin mojego głębokiego zgryzu. W sumie, żal było mi tylko tej cyrkonowej korony, na którą nie tak dawno wysoliłem grubo ponad tysiaka, a której, no nie uwierzycie, nie udało mi się do tej pory odnaleźć z trawie!

Dzienne Wilczury – List Otwarty

P1060978.resizedDo Jego Ekscelencji

Ambasadora Federacji Rosyjskiej w Polsce Pana Sergeya Andreeva.

 

Jako przywódca nowo powstałego gangu motorowerowego Dzienne Wilczury, zwracam się z uprzejmą prośbą o możliwość wjazdu na teren Federacji Rosyjskiej oraz uczestniczenie dziewiątego maja bieżącego roku na defiladzie wojskowej w Moskwie z okazji 70 – lecia zakończenia II wojny światowej. Chciałbym uświetnić tę ważną dla narodu rosyjskiego uroczystość naszą obecnością oraz przejazdem przed Trybuną Honorową grupą około czterdziestu motorowerów.

Widziałbym to tak, że zaraz po przemarszu różnych rodzajów wojsk, wcisnęlibyśmy się gdzieś pomiędzy kolumny wojsk zmechanizowanych. Dajmy na to, pomiędzy transportery opancerzone i czołgi, ale koniecznie jeszcze przed ciężarówkami z rakietami krótkiego i średniego zasięgu i międzykontynentalnymi pociskami balistycznymi  (jazda na motorowerze o pojemności 50 cm³ z rakietą balistyczną wycelowaną w plecy nie byłaby zbyt komfortowa). W dłoniach dzierżylibyśmy oczywiście szturmówki.

Byłbym też bardzo rad gdyby w dawnym Kraju Rad (i tutaj następuje gra słów: byłbym rad w Kraju Rad… he he) na trasie naszego przejazdu (Warszawa – Brześć – Baranowicze – Mińsk – Orsza – Smoleńsk – Moskwa) stali ludzie i machali do nas chorągiewkami, ewentualnie rzucali pod koła czerwone goździki. Wiemy też, że Rosja jest w posiadaniu techniki rozpędzania chmur deszczowych, więc gdyby zaistniała takowa możliwość bylibyśmy bardzo zobowiązani, żeby je rozpędzić. (Jazda ponad tysiąc dwieście kilometrów, na motorowerze, w deszczu byłaby, aż nadto wyczerpująca, a chcielibyśmy na Placu Czerwony wyglądać świeżo)

Zamierzamy wyjechać dwie doby wcześniej, to jest siódmego maja, robiąc zapas na ewentualne postoje i ewentualne (odpukać!) zdarzenia losowe, jadąc tylko za dnia z przyczyn oczywistych (Dzienne Wilczury). Mapa Google pokazuje aktualny czas przejazdu trzynaście godzin i czterdzieści sześć minut, tak że bez problemu z rana powinniśmy się pojawić w okolicach Kremla opodal Placu Czerwonego.

Ponieważ będziemy zdrożeni, bylibyśmy bardzo kontenci z możliwości spożycia skromnego posiłku w postaci gorącej herbaty i kruchych ciasteczek (najlepiej maślanych) wespół Panem Prezydentem Władimirem Władimirowiczem Putinem. W tej materii liczylibyśmy na wstawiennictwo Jego Ekscelencji.

 

P.S. Pozostają oczywiście do omówienia delikatne kwestie techniczne:

– kto, gdzie i o której godzinie wyda nam „na stan” szturmówki,

– w jakich godzinach i w jakich miejscach samoloty mają zasiewać chmury jodkiem srebra abyśmy nie zmokli i…

– czy nasze motorowery będą w stanie dostosować prędkość (przypominam pojemność 50cm³) do samochodów ciężarowych jadących za nami z rakietami krótkiego i średniego zasięgu oraz z międzykontynentalnymi pociskami balistycznymi?

 

P1060986.resizedPrzywódca Dziennych Wilczurów profesor doktor Rafał Wilczur.

 

 

 

Ciemnobrzuche miłośniczki rosy, czyli muszki owocówki

muszki owocówki 3Oto bardzo niekonwencjonalny sposób na pozbycie się Drosophila melanogaster, czyli muszki owocówki.

Jakoś tak przy końcu lata, kiedy jest jeszcze niby gorąco ale smutne przeczucie nadchodzących jesiennozimowych chłodów nakazuje nam (pomimo mokrych plam pod pachami) szukać już po szafach cieplejszego odzienia, pojawiają się one – muszki owocówki.

Najpierw nieśmiało, pojedynczo, bądź małymi partiami, ale góra po dwie, trzy, by z nastaniem porannych przymrozków opanować całe nasze mieszkania, włączając w to wnętrza szaf, mikrofalę, a nawet lodówkę. Ich główną siedzibą jest kuchnia, gdzie siedzą teraz całymi stadami na wszelkich możliwych rantach i kantach, wszelkich możliwych sprzętów.

Te będące na widoku są jeszcze w miarę ruchliwe reagując na zbliżające się zagrożenia, wolnym, jakby od niechcenia odlotem, ale te które wylatują zmarznięte po bliżej nam nieokreślonym czasie pobytu w lodówce, robią to ledwie unosząc się w powietrzu, a ich lot przypomina bardziej nawet ślizg, lub łagodne opadanie na podłogę. Są jeszcze te najgorsze, które mieszkają w pojemnikach na pieczywo, na odpadki organiczne, gdzieś pod spodem zgniłego w tym miejscu jabłka lub pomidora. Te nie latają już w ogóle i czy to z powodu obżarstwa, czy też promili wchłoniętych z owocowych fermentacji, są w stanie iść tylko, albo podskakiwać w nadziei, że jednak dadzą radę i polecą niby Ikar w przestworza.

Tak jak nie robiły na mnie wrażenia pojedynczo lub w małych grupkach, to ich całe tabuny, kiedy zajadam bułkę z pomidorem i masłem z rana, już bardziej.

Wtedy nie wytrzymuję i pomimo, że nigdy ale to przenigdy nie lubiłem dźwięku odkurzacza o tej porze, odpalam go i zakładając na wąż tylko jeden człon metalowej rury, zabieram się do codziennego, porannego rytuału wciągania muszek owocowych.

Zamykam drzwi od kuchni i selektywnie, spokojnie z namaszczeniem wsysam te które siedzą oraz te które ledwo poderwały się do lotu. Zajmuje mi to ledwie chwilkę, no niech będzie, że pięć minut, po czym siadam kończąc swoją bułkę z pomidorem i wtedy, patrząc tak przed siebie w dal, właściwie na ścianę, a mając spojrzenie wyskalowane na nieskończoność, zauważam małe punkciki sunące po tej mojej nieskończoności. To są one! Powróciły i nawet nie wiem skąd? Bo Bóg mi świadkiem, że wciągnąłem wszystkie, otwierając szafy, mikrofalę, chlebak i lodówkę.

One są niezniszczalne! Równie niezniszczalne jak wątłe i ospało – ślamazarne.

Stosowałem już różne pułapki, od specjalistycznych kulek, wielkości pięści z nalanym do wnętrza super wabikiem, który w drodze eksperymentów zamieniałem na sok owocowy, piwo, a nawet nalewkę z wiśni, po proste foliowe torebki z kawałkiem jabłka, zamykane szybkim ruchem i wynoszone na zewnątrz wraz z muszkami.

Wszystko to dawało efekt na chwilę, by po kilku godzinach kuchnia na powrót zapełniła się wolno przelatującymi, małymi punkcikami.

Zrezygnowałem tylko z suszarki i wykorzystywania jej wstecznego ciągu jako sposobu niehumanitarnego. Widać przyjdzie mi się z nimi zbratać, tak jak wiele, wiele lat temu zbratałem się z rybikami, zamieszkującymi moją łazienkę, a owe nieszczęsne nieboraki, które odnajduję wymęczone rankiem, po nocy w wannie, czy zlewie, wyciągam na kawałku papieru toaletowego i puszczam wolno w teren. A niech sobie porybikują.

Dodatkowo, kiedy niejako wgryzłem się w temat muszek owocówek, dowiedziałem się wielu pozytywnych o nich informacjach. Ich nazwa po łacinie oznacza „ciemnobrzucha miłośniczka rosy” i brzmi to na pewno bardziej poetycko, niż owocówka, czy muszka octowa. To one zapoczątkowały podbój kosmosu, wychodząc na orbitę na dziesięć lat przed psem i dwie dekady przed nami, a zrobiły to na bani, ponieważ żyją w stanie permanentnego rauszu. „Upija się cała populacja, ale samce, które wiodą udane życie seksualne – mniej” – stwierdzają naukowcy i to już w ogóle mnie przekonało.

Ale niestety mojej żony nie.

– Musisz coś zrobić z tymi rybikami i muszkami! – mówi do mnie jeden dzień w kuchni z rana, kiedy człek jeszcze ospały i na wolnych obrotach. A na wolnych obrotach takich ciężkich tematów się nie porusza.
– A co niby mam zrobić? Przecież i jedne i drugie są prawie niezniszczalne. A poza tym co ci przeszkadzają? – odpowiedziałem spokojnie.
– One gryzą nasze dzieci!
– Co? Rybki?
– Nie rybiki, a muszki. Muszki gryzą. W nocy. Jak śpimy. A rybików się
dzieci brzydzą… O!
– Gryzą dzieci? Przecież to pacyfistyczne ćpunki. Latają nawalone jak meserszmity. Myślą tylko jakby się tu nażłopać jakiejś nalewki, czy zgniłego jabłka z promilami. A rybiki? Żyją chyba tylko samym powietrzem, a jak na nie choć dmuchnąć, to już zdychają ze strachu.
– One nam przeszkadzają! Dzieci się rybików brzydzą, a muszki gryzą i koniec! Ma ich nie być!
– Gryzą dzieci, gryzą dzieci. Ty wiesz jak one się nazywają po łacinie?
– ???
– Eee… Spijaczki rosy z ciemnego brzucha, czy jakoś tak… – zrobiłem głupią minę.
– Ty świnio!
– Dobrze kochanie – wiedziałem, że nie ma sensu wdawać się w dyskusję z kobietą z rana, w kuchni. – Pozbędę się muszek i rybików.

Ponieważ dotychczasowe sposoby walki nie przynosiły żadnych efektów postanowiłem działać bardziej niekonwencjonalnie i agresywnie, a zarazem ekologicznie. Przecież odkurzacz miał ponad dwa tysiące watt! Ileż „to to” prądu zużywało?!! Gdzieś w internecie wyczytałem, że naturalnym wrogiem rybików i muszek owocówek są najzwyklejsze skorki i to w dodatku pospolite, znane bardziej jako zauszniki, czy szczypawki. Było co prawda napisane, że muszek owocówek tylko w niewoli, ale przecież mój dom był dla nich jakby więzieniem. Ileż razy widziałem jak siedzą na szybach okna próbując z desperacją wydostać się na zewnątrz.

Postanowiłem nałapać troszkę mojej owadziej broni i wprowadzić je do domu. Najpierw do kuchni, a zaś do łazienek, na piętrze i na parterze.

W ogrodzie było ich całe mnóstwo. Ba! Całe rodziny wyłapywałem do małych słoiczków po koncentracie pomidorowym, a dzielne mamy skorki, czy ojcowie, tego do końca nie wiem, stawali nawet w obronie swojego przychówku, unosząc wysoko swoje szczypczyki na odwłoku. Nie bałem się ich, zresztą już od dziecka byłem jakiś pro – owadzi, czy to konstruując sobie radyjko z pustego pudełka po zapałkach i bąka wewnątrz, czy też wypuszczając w klasie wielkie muszyska z przywiązanymi do odnóży nitkami. Kiedy nałapałem do słoiczków kilkadziesiąt skorków pospolitych, z czego przynajmniej połowa, co było widać po wielkości i kondycji zewnętrznej, to były wielopokoleniowe rodziny z dziećmi i wnukami, zaniosłem je wieczorem do kuchni, po czym otwarłem wieczka i zostawiłem na noc. Żeby im ułatwić zadanie, oraz żeby mi się nie rozpierzchły po całym domu, zamknąłem dodatkowo drzwi, po czym udałem się do sypialni, na piętro.

Nie mogłem doczekać się poranka, kiedy wejdę do kuchni i nie zobaczę, ani jednego, wolno przelatującego obiektu oraz zdziwionej miny mojej żony.

– Aaa! Aaa! Co to jest?!! Aaa! – usłyszałem krzyk żony, dochodzący z kuchni. Pobiegłem na dół, po schodach.
– A cóż to się stało kochanie?
– Nie widzisz? W całej kuchni jest pełno szczypawek! Zobacz. Są w pojemniku na chleb, na blacie, na parapecie, na podłodze… wszędzie!
– Bo ja je tutaj zaprosiłem! To nasza tajna wunderwaffe! One wyeliminują i rybiki i muszki, bo to ich naturalny wróg. Muszek owocówek co prawda tylko w niewoli, ale przecież, jakby na to nie patrzeć, więzimy je tutaj. Ja jakoś nie mam sumienia ich zabijać. Rybiki są takie delikatne i wątłe, a muszki to wielcy znawcy wszelkich napojów alkoholowych i do tego kosmonautki! Kochanie, z tych trojga stworzeń pozostaną tylko skorki. Zaufaj mi.
– To są szczypawki! One wchodzą w nocy do uszu i przebijają bębenki! Chcesz żeby weszły do uszu naszych dzieci i przekuły im bębenki? Skoro je zaprosiłeś to je teraz grzecznie wyproś. Masz pól godziny!

Wyprosiłem skorki i muszki, przy pomocy starego sprawdzonego sposobu, czyli przy pomocy odkurzacza. Rybiki zostawiłem w spokoju. To stworzenia nocne, więc nie będę ich niepokoił. Koło południa wszystko wróciło do normy – nie było szczypawek, a pojawiły się wolno latające, małe obiekty. Na chlebaku podskakiwało małe stadko nie mogąc się unieść w powietrze, a kiedy otwarłem lodówkę kilka wychłodzonych wyleciało ślizgiem prosto na podłogę. Od tego czasu mi ani żonie już nie przeszkadzały…

Ciemnobrzuche miłośniczki rosy zamieszkały razem z nami i rybikami, które o tej porze spały jeszcze smacznie w łazience…

Wałęsak brazylijski

Zdjęcie na licencji Creative Commons, autor: João P. Burini* (no chyba nie myślicie, że to jest moja „witka”!)

wałęsak brazylijskiPo ukończeniu czterdziestego roku życia zaobserwowałem u siebie spadek aktywności seksualnej, a właściwie, żeby być dokładnym, spadek możliwości seksualnych, bo aktywność taka jak przed dwudziestu laty by mi pasowała.

„Kochanie… przecież nic się nie stało” – przyszło mi pewnej (już nie upojnej) nocy usłyszeć i musiałem z nią gadać prawie do samego rana, a doktorem nauk raczej nie była. Świadomość, że leżysz koło zgrabnej, cycatej i chętnej blondyny, z zamiarami ale bez możliwości, podziałała na mnie bardzo deprymująco. Cóż więc począć? Czasu się nie oszuka, a pofikać jak za młodzieńczych lat, wciąż by się chciało. Jako człowiek, który szerokim łukiem omija doktorów, udając się tam tylko w razie absolutnej konieczności, postanowiłem poradzić sobie sam, „domowym sumptem”, jak mawiają.

Poszukiwania długotrwałego i „pewnego” wzwodu zaprowadziły mnie w końcu do wałęsaka brazylijskiego.

Jest to duży, agresywny pająk z Ameryki Południowej, którego ukąszenie powoduje czasami nawet i śmierć, ale zawsze erekcję! Postanowiłem iść w zwodzie (o przepraszam) w zgodzie z naturą, a dodatkowo przyoszczędzić na Viagrze i tym podobnych syntetycznych pierdołach, które nie dość, że rujnują kieszeń to i zdrowie. Wszak wałęsaka kupuje się raz, wystarczy na długo, a jego ukąszenie jest rzeczą naturalną, o ile w ogóle można powiedzieć, że ukąszenie przez jakiegokolwiek jadowitego stwora, jest rzeczą naturalną.
Niestety, kupno tego pająka graniczyło z cudem. Pozostało tylko śledzić w internecie różne fora różnych zapalonych hodowców przedziwnych stworzeń, którzy znudzeni zwykłym psem czy kotem poszli do przodu o całe lata świetlne. Przy okazji dowiedziałem się, że ludzie mają po domach i w blokach całą masę niebezpiecznych i egzotycznych zwierząt, gdzie pyton tygrysi, ptasznik i aligator chiński były ot tak zwyczajne, jak chomik czy kanarek.
W końcu natknąłem się na wiadomość, że ktoś spodziewa się przychówku wałęsaka brazylijskiego. Mailowo skontaktowałem się ze sprzedającym. Facet chciał tysiaka za jednego i to w dodatku malutkiego pajączka! W dodatku zażyczył sobie „tylko i wyłącznie odbiór osobisty” (jakby nie mógł go przesłać w pudełku po zapałkach), a dzieliło nas ponad trzysta kilometrów, bo był ze Śląska. Tysiąc złotych za owada i jeszcze ze dwie stówy na dojazd, cóż począć? – zakotłowało mi się w głowie.

Ale czego mężczyzna nie zrobi, aby zapewnić sobie uznanie w oczach kobiety, szczególnie po spędzonej wspólnie nocy. Zawsze to lepiej widzieć z rana kochankę powłóczącą ze zmęczenia nogami, którą nocą, w przypływie nadprzyrodzonych mocy, prawie wkomponowałeś z materac, niż tulącą się czule do ramienia ze słowami „Kochanie naprawdę nic się nie stało… przecież to się może każdemu przytrafić…”. Jak to kuwa „nic się nie stało” – miałbyś ochotę odpowiedzieć – przecież umówiliśmy się na ruchanko, a przegadaliśmy całą noc, bo mi nie stanął!

Reasumując: w te pędy nie zastanawiając się, pognałem autem na Śląsk, po małego pajączka za tysiaka, który jak upierdoli, to umierasz ze słowami – „Dawać mi babę, a chyżo!” – na ustach.

***

– Tylko broń Panie Boże Wszechmogący, niech go pan nie bierze rąk! Ani nie wkłada dłoni do terrarium! A w ogóle, niech go pan z tego terrarium nie wyciąga nigdy, przenigdy! – powiedział na wstępie mój hodowca stworzeń egzotycznych. – Wie pan co to czarna wdowa? Wszyscy się podniecają tymi czarnymi wdowami, a tymczasem ten tutaj, ma jad silniejszy osiemnastokrotnie! Czaisz pan? Jedno „gik” i pukasz pan do świętego Piotra. Do telefonu pan nie zdążysz, a nawet jak pan zdążysz, to w szpitalu i tak nie wyczają o co biega. Jego nazwa Phoneutria, z greckiego znaczy morderczyni. To wszystko wyjaśnia. Mam nadzieję, że ma pan jakieś doświadczenie z jadowitymi owadami?
– Tak, oczywiście – kłamałem jak z nut – miałem już… eee… tego, no… zaskrońca…
– Zaskrońca?!! Przecież to wąż! Gad! I to w dodatku niejadowity i pospolity! – zauważyłem obrzydzenie na jego twarzy.
– No tak ale od niego zaczynałem jako młodzian, a ostatnio miałem skolopendrę olbrzymią – coś mi tam świtało z jakiegoś forum, że to wstrętny i jadowity stwór jest.
– No to szacun, to bardzo agresywne i niebezpieczne wije! Ukąszenie nie jest co prawda śmiertelne dla człowieka, ale bardzo bolesne. A ma ją pan może jeszcze? Chętnie kupię. Wie pan – facet strzelił w moją stronę wymowne „oczko” – robimy w swoim gronie, taki niby turniej. Na przykład – ryjówka vs ptasznik, czarna wdowa vs wałęsak brazylijski, szerszeń azjatycki vs modliszka i tak dalej. Taki jadowity wij, byłoby prawdziwym uświetnieniem mojej kolekcji! Co? Dałoby radę coś załatwić? Może jakaś wymiana?
– Niestety – zrobiłem smutną minę – moja skolopendra poległa… – brnąłem dalej.
– Jak poległa? Na polu bitwy? Też robicie sobie turnieje?
– Nic z tych rzeczy. Poległa po laczkiem. Żona jej przyfasoliła. Wyszła z terrarium po jakiejś gałązce, żona wpadła w panikę i walnęła ją ze trzy razy kapciem z Biedronki, na takiej mocnej gumowanej podeszwie. Nie było co zbierać… – w mojej opowieści pojawiła się też żona, której nigdy nie miałem.
– Jak mogła?!! Co za smutna historia… wie pan, wzruszyłem się. No jak można skolopendrę olbrzymią, tego przepięknego, jadowitego i agresywnego wija laczkiem potraktować??? I to w dodatku z Biedronki? Żeby choć kapciem z Tesco, ale żeby z Biedronki? Wprost nie mieści mi się to w głowie… A co mi tam! Puszczę panu tego wałęsaka za pół ceny! A niech stracę. Ale jakby miał pan „cynk” o skolopendrze to daj pan znać, dobra? Umowa stoi? – przytaknąłem i pożegnaliśmy się.

Uff – odetchnąłem z ulgą, kiedy wsiadłem do samochodu, facet miał pierdolca, bez dwóch zdań. Nie mogłem się doczekać, kiedy wrócę do domu i zaproszę na drinka jakąś znajomą.

***

Monika leżała nagusieńka w łóżku. Znana była z dużych wymagań stawianych facetom i lekkiego prowadzenia. Zrobiliśmy flaszkę więc była już odpowiednio zmelanżowana. Udałem się do drugiego pokoju, leciutko i z wyczuciem uchyliłem górną szybkę w terrarium, po czym wsunąłem dłoń. Wyszedłem z założenia, że skoro duży wałęsak zagraża życiu bezpośrednio wstrzykując dużo jadu, to ukąszenie przez pacholę będzie w sam raz dla osiągnięcia „mega wzwodu – postrachu wymagającej Monisi”.

Twardziel – bo tak go nazwałem – chyba spał. Poszurałem trochę palcami o piasek, poruszyłem kawał kory za którą zrobił sobie legowisko, po czym „wypłaciłem” mu pstryczka w nos, a właściwie w łepek. Poruszył się zaskoczony, bo prowadził do tej pory sielskie, leniwe życie i chyba zdenerwował. Stanął wyprężony na trzech z czterech par odnóży, a przednie wysunął do przodu w pozie do ataku. No Twardziel – szepnąłem do niego – dość tego bezproduktywnego obżerania się świerszczami, czas spłacić zobowiązania. Do roboty! Dziabaj! – i podsunąłem mu paluch pod szczękoczułki. Dziabnął od razu, a ja poczułem mrowienie, przechodzące w gorąco i dziwne odrętwienie. I wtedy Twardziel do mnie przemówił.
– Tej stary, a nie wykupiłbyś mi biletu na samolot do Brazyli? Tylko w jedną stronę – rozejrzałem się wokół, jakby gadający pająk był czymś wstydliwym, w rodzaju puszczenia głośnego bąka na ulicy.
– To, to, to… – zacząłem się jąkać, a moje oczy były wielkie ze zdziwienia jak dwa ping – pongi – to ty mówisz po polsku?!! Hmm… to znaczy… ty mówisz! Aaa!!!
– Gadałabym stary jak najęta, ale nie mam z kim. Ze świerszczem se chyba nie pogadam, nie? Szczególnie, że jest albo na wpół zdechły, albo półżywy ze strachu, he he… Zresztą, kto to widział rozmawiać z jedzeniem – Twardziel jakby się lekko wyluzował, opuszczając przednią parę odnóży.
– To „ty” jesteś „ona” samiczka, kobieta znaczy???
– A „łona, łona”, a co myślałeś? Że faceci tak szybko na wadze przybierają? Tylko baba jest w stanie przytyć tak dużo, w tak krótkim czasie. Zresztą u was jest chyba podobnie? Żenisz się z miss podwórka, a po kilku latach brakuje ci miejsca w waszym małżeńskim łożu. No to co będzie z tym biletem?
– Ale… ale przecież ty mieszkasz tutaj, w terrarium. Gdzie cię tam do Brazylii nosi?
– Powałęsałbym się trochę po dżungli, wróciła do ojczyzny, do matecznika, zapolowała na coś większego, przygruchała jakiegoś fajnego samca, żeby mnie „pyknął”, a na deser bym go zeżarła, bo jeszcze by się zakochał i zaczął wydzwaniać, a tutaj… w tej klatce, ledwo pół metra w kwadracie? Daj spokój…
– Ale myślałem, że ci u mnie dobrze?
– Dobrze? Nie bądź śmieszny! Nic ino se w łeb palnąć z tej nudy…

” Karolku! Karolku!” – usłyszałem wołanie zniecierpliwionej Moniki.

– O!?? Co słyszę??? Też sobie coś przygruchałeś! To dlatego chciałeś żebym cię dziabnęła? „Mega wzwód” ci się zamarzył?
– Wiesz… latka lecą. Trzeba się jakoś wspomóc, żeby podziw i szacunek u płci pięknej zdobyć.
– A to myślisz, że jak ją tylko porządnie zerżniesz to już wystarczy? Że baby to takie puste jak pustaki są? Że tylko im bzykanko w głowie? Głupiś Karolku, oj głupiś.
– Ale ja wcale tak nie myślę! Pogadać też lubię, ale czuję się niepewnie, bo nie wiem czy mi stanie…
– Oj! O to bym się nie martwiła. Będzie ci stał dobrych kilka dni, że będziesz musiał zimne okłady robić! To jak będzie z tym biletem na samolot?
– Ale przecież tutaj bardziej komfortowo ci się mieszka, nic ci ni zagraża, no i mam cię pod ręką w razie ewentualnych problemów…
– A znasz ten wierszyk:

Czegóż płaczesz? – staremu mówił wałęsak młody –

Masz teraz lepsze w terrarium niż w dżungli wygody.

Tyś w niej zrodzon – rzekł stary – przeto ci wybaczę;

Jam był wolny, dziś w terrarium – i dlatego płaczę.

– Ale to było o czyżykach! No i w dodatku tyś wolna nigdy nie była!

„Karol! Karolku! Ja tutaj czekam!” – dobiegło zza ściany.

– A gdybym zrobiła tak, że już do końca życia będziesz miał erekcję, jak osiemnastolatek? Co ty na to?
– A to się tak da?!!
– Da, da. Dawaj drugiego palucha!

***

– Żyje! Obudził się! Otworzył oczy! – usłyszałem z oddali. – Wołajcie lekarza! – niewyraźnie majaczyła mi twarz Moniki. Po chwili zbiegł się cały personel, dwóch lekarzy i ze cztery pielęgniarki.
– No i jak pan się czuje? – zapytał starszy, lekko siwawy lekarz.
– Jeszcze nie wiem – powiedziałem z trudem.
– No bo my, tutaj, z panem, mieliśmy nie lada problem – oznajmił z lekkim uśmieszkiem. Pielęgniarki dyskretnie chichotały, a najmłodsza i najładniejsza z nich, miała pąsy na zakłopotanej twarzy. – Że tak powiem, problem natury chłodzenia pańskiego przyrodzenia – młodszy lekarz, pewnie stażysta z trudem powstrzymywał się od śmiechu, po chwili jednak odwrócił głowę w stronę okna i parsknął. – Musieliśmy wygospodarować dodatkowo, jedną półkę z zamrażarce na lód i to specjalnie dla pana!
– A co się stało? – zapytałem.
– No jak to? Pan nie wie? Ukąsił pana wałęsak brazylijski i to dwa razy! Raz w lewą rękę, a drugi raz w prawą! Ja się pytam, jak to jest możliwe?! Został pan znaleziony przy terrarium przez pańską przyjaciółkę – coś zaczęło mi świtać w głowie. – Cud, że w Berlinie mieli szczepionkę, bo byłoby już po wszystkim. No i walczyliśmy, żeby uniknąć amputacji pańskiego członka! Schładzaliśmy go, musieliśmy upuścić krew i przepłukać naczynia jamiste, solą fizjologiczną.
– Ale teraz już wszystko w porządku?
– A to się dopiero okaże jak pana wypuścimy i pan dojdzie do siebie – mrugnął znacząco okiem. Mam prośbę – zniżył się do mnie szepcąc na ucho – daj mi pan znać co i jak. Jestem niezmiernie ciekaw, czy to faktycznie będzie miało wpływ… no wie pan na co…

***

Minął miesiąc odkąd wypisali mnie ze szpitala. Twardzielkę w ramach pozarządowego i międzynarodowego programu walki z przemytem i handlem tropikalnymi owadami, odesłano do Brazylii i wypuszczono na wolność. Poza dwiema bliznami po jej ukąszeniu, nic mi nie dolegało i z dnia na dzień czułem się lepiej, aż w końcu poczułem się „nad wyraz dobrze”. Jeśli wiecie co mam na myśli…

Wieczorem przyszła Monika, ale nie tamta „wymagająca Monika”, a całkiem inna „mądra i powabna Monika”, którą poznałem w szpitalu. Była pielęgniarką na oddziale, na którym leżałem i że tak powiem, znała mnie już od podszewki. Ponoć „dużo” jej zawdzięczałem, bo to z jej starania spowodowały dodatkową półeczkę na lód w zamrażarce. Podczas mojego tam pobytu bardzo się zaprzyjaźniliśmy.

Była kolacja przy świecach, dobre wino, długie rozmowy, a rano… a co myśleliście? To nie jakieś tam 50 twarzy Greya! A rano było to szczególne spojrzenie kobiety. Te maślane, rozmarzone oczy, które mówią wszystko i nie potrzeba słów. Przyciągnąłem ją blisko do siebie i wyszeptałem do uszka – I co? Było warto wygospodarować tę jedną półeczkę dodatkowo na lód w szpitalu?

– Eche – wyszeptała całując mnie w szyję – było warto…

 

 

*Autor: João P. Burini (Praca własna) [GFDL (http://www.gnu.org/copyleft/fdl.html) lub CC BY-SA 3.0 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0)], Wikimedia Commons.