„Kochanie! A może przejechalibyśmy się do lasu na grzyby?”
Kiedy w końcu twoja żona (lub mąż) walnie na jesień tym tekstem, który słyszysz co prawda każdej jesieni, ale wciąż jest dla ciebie bardziej jak walniecie młotka w potylicę niż zaproszenie do przygody, nie pozostaje ci nic innego, jak wyjazd do lasu. Przy okazji zastanawiasz się, po co wczoraj przez pół dnia myłeś, woskowałeś i odkurzałeś samochód i czy podróż po drogach nieutwardzonych, nie zaszkodzi dopiero co wymienionym przez ciebie „we warstacie ze Zygą” (o Jezu jak ten łeb bolał na drugi dzień!) końcówkom drążków sterowniczych?
– Las. Tak kochanie – mówi twoja żona (lub mąż) – tam odpoczniesz. Cisza, spokój, szum drzew, słowem: łono natury, a przy okazji nazbieramy grzybów! Czy ty wiesz ile kosztuje taka tyciunia torebusia suszonych podgrzybków? O prawdziwkach w ogóle nie ma co mówić!
No tak, za młodych lat las i łono kojarzyło ci się z naturą ale w nieco innym wydaniu, teraz już tylko ze spokojem, szumem drzew i grzybami…
Jedziecie. Kończy się droga utwardzona, a ty zauważasz, że luzy były nie tylko na końcówkach drążków sterowniczych, bo na dziurach ewidentnie coś stuka w prawym, przednim kole. „Może to łącznik stabilizatora?” – myślisz sobie – znowu „warstat, znowu Zyga i znowu będzie łeb bolał” . W lesie okazuje się, że twoja żona nie była jedyną, która nalegała na ten wyjazd. Samochodów jest tyle, że nie ma gdzie zaparkować, a między drzewami widać tłum ludzi.
Wszyscy kręcą się w kółko z wiaderkami i koszykami, a niektórzy w ogóle bez niczego, jakby się pogubili. Gdzieniegdzie wokół dorosłych biegają dzieciaki, bawiąc się w berka. Faceci chodzą lekko chwiejnym krokiem z fajkami w gębach, dzierżąc w dłoniach puszki z browarami. Jeden gdzieś z boku sika pod drzewo, a dwóch, obok miejsca gdzie udało ci się zaparkować, w ogóle nie wyszło z samochodu i robią flaszkę: „Walniemy połówkę i pójdziemy w moje miejsce Zdzisiu – mówi jeden ochrypłym głosem. – Tam grzyby będziemy kosą kosić!”.
– Kochanie nie martw się – uspakaja ona – dziesięciu idzie, a jedenasty zbiera! Pójdziemy głębiej w las, tam na pewno będzie mniej „grzybiarzy”.
Po półgodzinnym szybkim marszu w knieje i zgarnięciu po drodze przy pomocy twarzy, kilkunastu pajęczyn z wielkimi i tłustymi „pajorami”, uwalniacie się w końcu od innych. Faktycznie jest spokój i cisza. No, może z lekka zmącona pytaniem, które gdzieś ci tam pika głęboko w głowie – czy jesteśmy w stanie trafić z powrotem do auta? Ale nic to. Zaczynamy zbierać!
Grzybów nie widać. Widać za to, że przed wami byli tu już inni – wypłowiałe paczki po tanich fajkach, puszki po Żubrach i plastikowe butelki leżą sobie wygodnie na poszyciu z zielonego mchu. Zbierasz je do koszyka niczym grzyby, a co masz zrobić? Przecież nie zostawisz tego syfu w takim pięknym miejscu.
Po godzinie „grzybobrania” koszyk jest już pełen. Przeważają głownie puszki po piwach o swojskich nazwach typu: Poker, Kuflowe, VIP, a nawet piwo o nazwie Piwo z Tesco! Są też plastikowe butelki o różnych pojemnościach, paczki po fajkach, opakowania po ciastkach, jedna”emerytka” po Żołądkowej Gorzkiej i zelówka. Najciekawsze jest jednak to, że jesteś z siebie zadowolony. Posprzątałeś przecież las! Metamorfoza zaś zaszła całkowicie niezauważalnie – po prostu w którymś momencie zamiast wypatrywać grzybów, przerzuciłeś się na puszki, butelki i pudełka, traktując je jako trofea równe najpiękniejszym prawdziwkom!
Żona zresztą podobnie, a rywalizacja po pewnym czasie przybrała tak ostrą formę, że o butelkę po Fancie prawie się nie pokłóciliście
– Ja ją pierwsza wypatrzyłam! Jest moja! – dzielnie atakowała.
– Ale ja do niej pierwszy dobiegłem – odparłeś.
– Bo mi podstawiłeś nogę i się przewróciłam! To jest nie fair! Sędzia by tego nie uznał! Dostałbyś czerwoną!
– A widzisz tu gdzieś sędziego? No chyba że liczysz tego kruka, co kracze gdzieś nad nami? – zaśmiałem się.
– Na pewno ma więcej oleju w głowie niż ty i jest bardziej fair! A na pewno nie podstawiłby nogi swojej pani krukowej!
– Jak już, to mógłby jej co najwyżej skrzydło podstawić, chi, chi – zachichotałem.
– Nieważne! Skrzydło czy nóżka. Skrzydła by jej też nie podstawił, jak ty mi nogi.
– Boś hycała jak kózka przez te chaszcze. Sama się o to prosiłaś. Ale przyznaję, że wcale zgrabnie hycałaś! Z taką gracją, jak kozica wręcz!
– Żebym ci nie powiedziała jak nazywa się samiec kozy, mądralo?
– ??? – udałem że nie wiem, robiąc głupią minę.
– Kozia bródka!!! – krzyknęła nagle.
– Co? Samiec kozy to „kozia bródka”? Ma bródkę, to fakt, zresztą pani koza też ma, ale z tego co pamiętam, pan koza to cap.
– „Kozia bródka” capie! (No i w końcu mnie tak nazwała). Tam! – pokazywała ręką gdzieś za moje plecy – I to jaka wielka! Będzie obiad dla całej rodziny! Mniam! – odwróciłem głowę i faktycznie zauważyłem coś białego w mchu.
– To pewnie jakiś trujak.
– To kozia bródka, czyli szmaciak gałęzisty, a właściwie siedzuń sosnowy – sypała nazwami jak z rękawa, jak jakiś mikrobiolog, czy jakoś tak.
– Co? Ten kalafior? Ten „szmaciak”? Chyba żartujesz? To jadalne w ogóle jest? – nie kryłem zdziwienia.
– I to jeszcze jak! I jaki smaczny! Bierzemy go i zwijamy się do domu. Mamy dwie kuszki śmieci, trochę podgrzybków i kozią bródkę. I wystarczy. No!
Jednak „pikanie” w głowie mnie nie zmyliło. Faktycznie nie mogliśmy odnaleźć drogi do samochodu. Na szczęście spotkaliśmy dwóch panów idących pod rękę (co to po flaszce mieli iść grzyby kosą kosić) i pokazali nam właściwą drogę. Dalej już kierowaliśmy się odgłosem łamanych gałęzi, krzykami dzieciarni oraz charakterystycznym bekaniem, które występuje u facetów, po wypiciu minimum trzech, tanich piw.
Po przyjeździe do domu ochoczo zabraliśmy się przygotowania „koziej bródki” – przepis (KLIK).
Pingback: Makaron w sosie grzybowym z koziej bródki* - Co nowego na berbeli...