Kołtun polski vel plica polonica, czyli jak nie chorować.
Moje problemy ze zdrowiem zaczęły się od samego urodzenia, trwały poprzez okres dziecięcy, młodzieńczy, trwały nadal przez okres dorastania, trwały kiedy już dojrzałem stając się dorosłym mężczyzną i trwają jakby troszkę bardziej aż do tej pory, czyli wieku lat czterdziestu „z hakiem“. Zawsze coś mi dolegało. Chorowałem częściej niż inni i częściej niż inni odwiedzałem medyków. A medycy jak to medycy – jeden to a drugi tamto, ale żaden mi nie pomógł. Za to wyciągnąć kasę, to tak. Z wiekiem zaakceptowałem swój mizerny stan zdrowia przyzwyczajając się do boleści i dolegliwości. Obecnie katar wita mnie na „dzień dobry“ zaraz po przebudzeniu, ząb boli od słodkiego, zimnego i gorącego, stawy „łupią“, że mam czasami problem wciągnąć koszulę na głowę, a tak zwane „przeziębienia“ łapię hurtem – wiosną, latem, jesienią i zimą. I to po kilka razy w cyklu. Ale jakoś przyzwyczaiłem się. Nie piję i nie jadam nic zimnego ani gorącego, a wszystko co wkładam do ust jest letnie. Z rana wstaję pół godziny wcześniej dając sobie kwadrans więcej czasu na wysmarkanie i wycharkanie, a drugi na założenie koszuli. A kiedy dopadają mnie stany grypowe z cierpliwością czekam na samo – wyzdrowienie, bo na nie działające lekarstwa i wszystkowiedzących doktorów szkoda mi pieniędzy.
Tracąc wiarę w medycynę konwencjonalną, a będąc w potrzebie, zacząłem uczęszczać do różnych – nazwijmy ich – „znachorów“.
Więc kiedy wytknąłem sobie palec, udałem się do „mądrej“ od nastawiania. Starsza, tęga babcinka mieszkała sama, we wsi nieopodal. Wchodząc do jej domu poczułem niemiłą woń starszego człowieka. Słodkawo – mdlący zapach mówił, że w tej chałupie łazienki nie uświadczysz, a leciwa kobiecina radzi sobie jak może przy pomocy miski i to nie za często. Poszedłem do niej z tak zwanego „polecenia“, bo babcinka była nieufna i byle kogo nie przyjmowała, ale poprzez znajomych, znajomych znajomych byliśmy prawie jak rodzina.
– Niech będzie pochwalony – przywitałem się po katolicku, próbując od razu na wstępie zaskarbić sobie jej przychylność. Stosowałem takie powitanie zawsze w stosunku do osób starszych i zawsze działało.
– Tfu! – splunęła przez lewe ramię. – A w piździec z czornymi! Tfu! – dodała na zakończenie, spluwając jeszcze raz. O nic więcej już nie pytałem, a przeszedłem od razu do sedna sprawy.
– Szanowna pani, wybiłem sobie palec, o ten środkowy. Trzeba by pewnie nastawić, bo mam wrażenie, że nie do końca jest na swoim miejscu. Pójdę do doktora, wsadzi mi go w gips na dwa tygodnie, a jak mi go zdejmą, to zostanie szpotawy. Cóż począć szanowna pani?
– Niech pokaże – powiedziała. Wysunąłem dłoń w jej stronę. Chwyciła, pomacała. – W kuchni jest miska. Niech wleje z czajnika ciepłej wody i niech przyniesie. Aha! I niech przyniesie jeszcze szarego mydła. Jest na zlewie. Poszedłem do kuchni. Na żeliwnym, dwukomorowym zlewie, stała zielona mydelniczka, a w niej szare, obślizłe już mydło. Chwyciłem za nią i wytrzepałem mydło na dno białej, emaliowanej miski. Wlałem z czajnika ciepłej wody i wróciłem do pokoju. Rozpoczęło się nastawianie. Kobieta namydliła palec i zaczęła delikatnie i z wyczuciem rozmasowywać. Ugniatała leciutko prawym kciukiem, by po chwili przełożyć do drugiej ręki i ugniatać lewym. Przez cały czas zanurzała dłonie w misce z wodą i namydlała w szarym mydle, patrząc w dal przez okno na pola.
– A skąd pochodzi? – spytała po chwili
– A kto? – odpowiedziałem zaskoczony.
– No łon…
– A… ja. No stąd, z miasta.
– A z jakiej familii?
– A no z tej, co to ojciec miał rozlewnie oranżady jeszcze za komuny.
– A ojciec to dawno już nie żyje?
– A będzie trochę…
– A palec to dzie se wytknął?
– A na sporcie. Piłka mi spadła.
– A po co to grać… – przerwała w pół zdania.
Nagle coś leciutko w paluszku chrupnęło i poczułem ulgę. Jeszcze chwilę przedtem, miałem wrażenie jakiegoś niedopasowania, że coś nie jest na swoim miejscu, a teraz jak ręką odjął.
– O widzi. Wskoczyło.
– No faktycznie – kilkukrotnie zgiąłem i wyprostowałem palec.- Leży, że tak powiem, „jak ulał“. Żeby wszystkie choroby tak momentalnie przechodziły.
– A co jeszcze dolega?
– A ogólnie taki chorowity jestem, „jak nie urok to sraczka “jak to mówią.
– A to niech kołtun zapuści i wszystkie choroby same przejdą.
– Kołtun??? A co to takiego???
– No włosy takie. Długie. Nie czesane, a najlepiej też nie myte.
– I to pomoże?
– A pomoże. Kiedyś pomagało, to i teraz pomoże, kołtun chroni przed chorobami.
– A jak to się robi?
– A włosy musi zapuścić, a jak długie będą, to merdać w nich i merdać, aż zrobią się, jak walonki i wcierać od czasu do czasu łój jakiś.
– I to wszystko? Nic więcej?
– No kiedyś dobrze było, jak w tym kołtunie coś sobie jeszcze mieszkało… – zrobiłem wielkie oczy ze zdziwienia – no weszka jakaś, albo mendka, ale teraz ludziska boją się tych niewinnych i nieszkodliwych robaczków.
– Na to chyba żona i dzieci nie przystaną – odparłem.
– To nie aż takie ważne, ale kołtun niemyty i smarowany łojem regularnie, od chorób wszelakich, tfu – splunęła przez lewe ramię – uchronić powinien.
– To ja pomyślę jeszcze. Zastanowię się.
– A tutaj nic do myślenia nie ma. Zapuścić, nosić gdzieś z boczku, albo pod czapką i wszystkie choróbstwa, tfu! psia ich mać! przejdą, jak ręką odjął.
– Aaa… – przytaknąłem głową, chcąc już nie kontynuować tematu kołtuna – a ile się za wstawienie palca należy?
– A, co łaska… – dałem babcince dziesięć złotych, wstałem i ruszyłem do drzwi.
– To dziękuję i z Bogiem.
– Tfu – pożegnała się spluwając przez lewe ramię.
Nie minął tydzień, a mnie znowu dopadła choroba grypopodobna i rozłożyła na dobre.
Żona stawała na rzęsach, żeby odstawić córki do przedszkola i szkoły i jeszcze zdążyć do pracy. W czasie wielogodzinnego leżakowania w gorączce i wpatrywaniu się w sufit, w mojej głowie zaczęła rozkwitać myśl o zapuszczeniu kołtuna, cudownego środka na wszelakie dolegliwości i pozbyciu się ich raz na zawsze. Powziąłem decyzję o zapuszczeniu włosów, a później się zobaczy. Minął miesiąc, zbliżały się święta Bożego Narodzenia i w domu zaczęła się ta cała przedświąteczna latanina, w załatwianiu rzeczy nagle niezbędnych. „Kochanie, a kiedy pojedziesz, do tego znajomego, po karpie?“, „Kochanie, a kiedy posprzątasz w piwnicy?“, „A dopytywałeś się już w sprawie choinek?“, „Trzeba, by pomalować w korytarzu, bo tak jakoś brudno od lata się zrobiło“, „Nie mam zielonego pojęcia, co w tym roku kupić dzieciom na prezenty, w tym roku ty się martw“ – a w końcu padło pytanie, na które z utęsknieniem czekałem – Kochanie, a nie musiałbyć już iść do fryzjera?
– A wiesz rybcia, postanowiłem ciut sobie zapuścić… na zimę – dodałem.
– Ale jak ty będziesz wyglądał? – na jej twarzy wymalował się grymas zdziwienia, połączony z dezaprobatą.
– Miałem przecież kiedyś długie włosy… nie pamiętasz?
– Ależ kochanie! Wtedy jeszcze miałeś włosy, a teraz? No, sam popatrz. Tu zakola, tu siwe, a tutaj, na czubku już jakby rzadsze. O! Co widzę! „Półwysep powolutku oddziela się od lądu stałego!“ – miała rację. Zakola, już dobrych parę lat temu, rozpoczęły, powolną i mozolną ekspansję ku górze. Na środku został mi tylko „cypel“, który coraz wyraźniej atakowany po bokach, przeistaczał się w „wyspę“.
– Widziałem w telewizji dużo starszego, siwego i bardzo modnego pana. Otoczony był przez młode i ładne kobiety. Nosił fajne okulary i sprawiał wrażenie światowca! Miał długie włosy, kitkę, potężne zakola i nie widać było, żeby się tym specjalnie przejmował – przystąpiłem do kontrataku.
– Karlem Lagerfeldem to ty raczej nie będziesz, kochanie…
– Dobra, dobra. A co mi szkodzi? Sprawa przecież jest odwracalna. Jak będzie źle, to zetnę i koniec – zakończyłem temat.
Minęło pół roku. Włosy podrosły. Rzadkie, a długie, sprawiały dziwne wrażenie, kojarząc mi się z panami, którzy kiedyś zasłaniali łysinę, zaczesując na nią włosy znad ucha. Byłem jednak wytrwały i zdesperowany. Żona marudziła coraz bardziej, ale przekonałem ją mówiąc, że finał jest już bliski i będzie to nie lada niespodzianka.
U Maćka, kolegi z uczelni i jedynego rastafarianina jakiego znam, zasięgnąłem fachowej porady.
– Co?! Mam ci zrobić dreda? Z tych lichych włosów? Przecież jak skończę, to połowa może ci wylecieć! A twoja żona o tym wie? Mam nadzieję, że tak, bo jeśli nie, a dowie się, że to moja sprawka, to nie chciałbym się z nią spotkać – Maciek nie mógł zrozumieć mojej decyzji. Już od studiów kojarzył mnie, jako człowieka statecznego, porządnego i schludnego.
– Nie myśl za dużo, tylko bierz się za mierzwienie. Chce jednego, dużego dreda i koniec. A tu masz sześciopak i torebeczkę wiesz czego i nawet nie pytaj, skąd to mam…
– Dobra, dobra. Ale wiesz, odwrotu już nie będzie. „Po“ możesz się już tylko na Kodżaka ściąć.
– A miałbyś może jakąś rastafariańską czapkę na zbyciu? I może jakieś luźniejsze ciuchy?
– Stary?!! Przypaliłeś sobie z tej torebeczki, czy jak? Bierzesz jakieś leki? Prozac, co? Lekarz zapisał ci Prozac? Przyznaj się.
– Nie! Postanowiłem przystać do Rastafari. Zupełnie świadomie i bez żadnego „wspomagania“. Odpaliliśmy po piwku, Maciek wykonał skręta i zabrał się za mierzwienie. Powspominaliśmy stare, studenckie czasy i pierwszy raz od piętnastu lat, sztachnąłem się maryśką.
– A powiedz szczerze stary, po co ci ten dred? Masz ponad czterdziechę, żonę, rodzinę, pracę, nie to co ja, wolny strzelec, a zawsze byłeś raczej stonowanym facetem – zapytał.
– Robię dla zdrowotności…
– Dla zdrowotności?
– „Mądra” mi tak poradziła.
– Co? Ta od nastawiania gnatów? A w czym, ma ci niby pomóc zapuszczenie dreda?
– W zasadzie to nie chodzi o dreda, a o kołtun.
– O fuck! A co to jest!
– To taki pra, pra, pradziadek twoich dredów. Nosili go chłopi pańszczyźniani, żeby nie chorować. Wiesz, nie mieli kasy na medyków, na lekarstwa. Musieli się jakoś ratować.
– I co? To im pomagało?
– Tak mi „mądra” powiedziała.
– Ale mi przecież nie pomagają. Choruję jak każdy.
– Bo kołtun to nie dred. Kołtuna nie wolno myć, trzeba go smarować łojem i muszą się w nim zadomowić, jakieś żyjątka.
– Wszy?!!
– No, akuratnie z tych zrezygnowałem, choć „mądra” sugerowała. Poprzestanę na glonach, porostach i ewentualnie bakteriach.
– Będziesz miał czerep jak leniwiec!
– Leniwiec?
– No. Leniwiec. Jego futerko to siedlisko glonów i innych żyjątek. Ponoć jest zajebiście odporny na infekcje i wszelkie zranienia. Coś w tym może być!
– No widzisz. Eureka! Moim zdaniem jesteśmy tak wyjałowieni, że nawet najsłabsze choróbstwo nas powala. Wracam do korzeni. Zostanę okazem zdrowia. Będę jak leniwiec!
– Hmm… tylko co na to twoja żona? Może się niezbyt ucieszyć, kiedy ułożysz swój kołtun, obok jej lica, na podusi.
– Doceni to gdy przestanę chorować. Zobaczysz.
Kiedy skończył, w tyle mojej głowy pojawiło się kilka, dziesięciocentymetrowych, dość grubych dredów.
Zaplecione były ze wszystkich włosów z czubka i „półwyspu“, który był w trakcie przeistaczania się w „wyspę“. Wyglądał dziwnie, dlatego wspólnie z Maćkiem, po wypaleniu trzech blantów i „zepsuciu“ sześciopaku, postanowiliśmy ciut podgolić boczki nad uszami, używając do tego maszynki do włosów, bez nasadki. Efekt był piorunujący! Wyglądałem teraz jak Robert De Niro w rastafariańskiej wariacji na temat „Taksówkarza“. W drodze do domu, w sklepie z luzackimi ciuchami, który prowadził znajomy Maćka, kupiliśmy wiosenno – zieloną bluzę z kapturem i pomarańczowe spodnie dzwony. Poczułem się wyzwolony, a od sprzedawcy, w „gratisie“ dostałem czapko – beret, w kolorach tęczy i promieniu, chyba z trzydziestu centymetrów.
Przebrałem się. Stare rzeczy wrzuciliśmy, nieopodal, do zsypu na odzież PCK i na rogu rozstaliśmy się.
– Muszę iść do domu Maciuś, żona i dzieci czekają.
– Spoko stary, wpadaj kiedy chcesz, posłuchamy sobie Boba Marleya i zakurzymy ziółka. Aha! Pozdrów Renię i córki. Pokój całemu światu.
– Pokój – przytaknąłem.
– Mamo! Mamo! Zobacz jaką tatuś ma fryzurę na głowie! – w korytarzu przywitała mnie młodsza z córek, a za chwilę dołączyła do niej starsza.
– Tatowinko? Jakie masz fajowskie ciuchy! I beret!
Pojawiła się moja ładniejsza, ale bardziej nerwowa połowa.- Pokój temu domowi – powiedziałem spolegliwie. – Byłem w Maćka i zostałem rastafarianinem! Teraz tak się będę nosił. Koniec ze sweterkami, spodniami na kant, koniec z marynarkami i koszulami. Kochanie! Od dzisiaj już nie musisz prasować moich koszul! Czyż to nie jest piękne? – zmierzyła mnie wzrokiem, od góry do dołu, zaciskając lekko zęby, ładne skądinąd.
– Pusta czaszka z włosami… – powiedziała i wyszła.
Żona nie gadała ze mną dobry tydzień, z czasem akceptując, a wręcz doceniając moją przemianę. – Mój mąż przestał nagle chorować, słucha w samochodzie reggae, nosi się luźno i ma do wszystkiego dystans! „Spoko kochanie, spoko…” – tak zawsze do mnie mówi, gdy mamy jakiś problem i zawsze go rozwiązuje – tak powiedziała przez komórę, do swojej kumpeli. Wiem, bo podsłuchałem. Zauważyłem jednak i to już następny dzień po przebudzeniu, kiedy jako „nowy człowiek rastafara“ otworzyłem oczy, że nie mam kataru! Nie łupało mnie też w stawach, a w kuchni, gdy lekko spragniony dopadłem do zimniutkiej maślanki, że nie bolą mnie zęby. Pomarańczowe spodnie, wściekle zielona bluza z kapturem oraz fryzura wpłynęły na moje zachowanie i stałem się luzakiem.
Kiedy poszedłem do pracy w poniedziałek, wywołałem ogólne poruszenie, a szef wezwał na rozmowę. Czaił się już na mnie od zeszłego tygodnia. Przebiegła dość krótko, ponieważ powiedziałem mu „że go zwalniam“ i wyszedłem. Firma była akurat w trakcie reorganizacji i kiedy po kilku dniach, przyszedł na kontrolę „szef szefa“, okazało się, że zupełnie słusznie szef został przeze mnie zwolniony.
Ja za to dostałem awans.
– Pan mi się podoba! – powiedział do mnie „szef szefa“. – Nie trzęsie pan dupą, o byle co, a ma do wszystkiego dystans. A spokój, tylko spokój nas może uratować!
– Pokój tej firmie! – odparłem zupełnie spokojnie…
masz wielki talent literacki !!! nie wiem, jak grasz na instrumencie wiadomym – ale piszesz wspaniałe.
pozdrawiam, padalcowa
mały przestój miałem… ale chyba coś nowego wyskrobać!