Piłka.
Gdyby się zastanowić, to czas mojej młodości spędziłem po równi: na drzewie, na lodowisku, na ślizgawkach i grając w piłkę. Zawsze kiedy wychodziłem z domu zabierałem ze sobą piłkę. Mogłem wyjść do szkoły bez drugiego śniadania, bez stroju do wf, a nawet bez całego tornistra, o zadaniach domowych nie wspominając, ale wychodząc na podwórko nigdy, ale to przenigdy nie zapominałem o piłce.
Piłkę kopało się bezustannie, a jeśli nie kopało, to nosiło pod pachą jak jakąś dodatkową część ciała. Musiała być i koniec, a naiwny byłby ten który sądziłby, że służyła li tylko do grania w futbol dwóch przeciwnych drużyn do dwóch przeciwległych bramek. Piłkę podbijało się ot tak sobie, nogą, kolankiem i główką, albo nie ot tak sobie, czyli kto więcej. Piłkę podbijało się kto wyżej, kto dalej, lub kto mocniej testując siłę uderzenia o ścianę kamienicy – jeśli sąsiadka wybiegała z krzykiem lub miotłą, albo z krzykiem i miotłą, znaczyło to, że do uderzenia dźwięczą jej kieliszki w meblościance stojącej po drugiej stronie owej ściany i kobieta już nerwowo nie wyrabia.
Siłę uderzenia testowało się też grając w futbolowego dupniaka; kopiąc piłkę w stojącego w bramce, na baczność, tyłem do „katów” nieszczęśnika. Kto nie trafił zajmował jego miejsce, a odległość co kolejkę zwiększaliśmy o krok. Chodziło o to, żeby walnąć w gościa jak najmocniej. Oczywiście często najmocniej znaczyło najmniej celnie, ale widok wijącego się w bólach i rozmasowującego sobie rożne części ciała kolegi, który chwilę wcześniej kopnął ciebie piłką w nery, brała górę.
W ogóle brutalizacja życia podwórkowego postępowała z roku na rok. Kiedy zaczęliśmy grać w karty, z braku pieniędzy graliśmy na śledzie. Po kilkudziesięciu śledziach, przyjętych i na prawą i na lewą rękę, ból zsiniałych nadgarstków nakazywał, co było dopuszczalne, na wymianę śledzi na pstryczki w nos lub w ucho. Jeśli nie miało się szczęścia w kartach, może mielibyśmy w miłości? to po takiej partyjce makao i wylosowaniu jako przegrany, kilku asów (jedenaście śledzi, wymienne na jedenaście pstryczków w nos lub w ucho za jednego asa) człek wracał do domu obolały jak po wojnie i trzeba było zrobić sobie przerwę przynajmniej na tydzień! Koledze po kilkudziesięciu śledziach pękła skóra na nadgarstku, a uszy i nos miał czerwone jak u nałogowego pijaka. Oczywiście wszystkie te rzeczy robiliśmy mając cały czas w pobliżu piłkę. No, chyba że akurat łaziliśmy po drzewach.
Gonito nadrzewne.
Na drzewa wspinaliśmy się w trzech jasno określonych celach: konsumpcji cudzych owoców, czyli „epy”, dziwnej odmianie „gonita” i ot tak, dla zabicia czasu. O „epie” już wspomniałem, zabijanie czasu polegało na nudnych, bezsensownych dysputach, kulaniu babolów w nosie i sikaniu bez schodzenia na ziemię, ale „gonito” to była już poważna sprawa.
„Gonito nadrzewne” w przeciwieństwie do „gonita zwykłego” polegało, jak sama nazwa wskazuje, na ganianiu się po drzewach. Regulamin zawierał tylko jeden punkt: nie wolno było schodzić z drzewa, a właściwie drzew. Drzewa były starannie wyselekcjonowane, to znaczy musiały być blisko siebie aby można było przełazić z jednego na drugie. Nie były za wysokie, bo były to drzewa owocowe rosnące w dzikim, opuszczonym sadzie. Te, które nie stykały się konarami, łączyliśmy przy pomocy lin.
Zjeżdżaliśmy po nich na odciętych gałęziach w kształcie odwróconej litery „V”. Ponieważ nasze prymitywne ślizgi stawiały znaczny opór, liny musiały mieć dość znaczny spad. Pewnego jednak razu, kolega zapragnął mieć coś bardziej profesjonalnego. Urządzenie zostało wykonane przez jego ojca w zakładzie pracy; miało dwie rączki oraz prawdziwe kółeczka z rowkami, w które miała wejść lina. Demonstracja zrobiła na nas duże wrażenie, bo cztery kółka wyposażone w najprawdziwsze łożyska, kręciły się długo po wprawieniu ich w ruch. Udaliśmy się do sadu. Na dziewiczy zjazd jako „pilot doświadczalny” zgodził się Juju, który dopiero co doszedł do siebie po zjeździe wykonanym na linie gołymi rękoma! kiedy to dojechał ledwie do połowy i przypalając sobie dłonie spadł z wysokości czterech metrów skręcając kostkę. „Ja pojadę! ja pojadę jako pierwszy!” – krzyczał zaborczo ujrzawszy efektowny, metalowy ślizg na łożyskach… i pojechał. Nie przewidział, ani on, ani my, że brak tarcia będzie w tym wypadku zabójczy, bo pomknął niczym błyskawica z jednego drzewa na drugie zatrzymując dopiero na pniu. Czegoś tam próbował się jeszcze desperacko schwycić, zaczepić nogą o gałąź ale koniec końców kiedy przywalił, spadł na dół jak wielka śliwka. Leżał pod drzewem, a my stojąc nieruchomo, baliśmy się podejść myśląc, że umarł. „O Jezu! ale mnie dupa boli” wypowiedziane charczącym głosem, rozwiało nasze wątpliwości i powróciliśmy do naszych starych, sprawdzonych, drewnianych ślizgów.