Zdobycie przynęty było w tamtych latach rzeczą trudną. Niejednokrotnie trudniejszą, niż zdobycie samej ryby. Teraz idzie się po prostu do sklepu wędkarskiego i kupuje.
– Poproszę dwa opakowania czerwonych robaków i jedno białych.
– A jakie pan chciał te czerwone: małe, średnie, duże czy rosówki?
Zgroza! Wtedy było inaczej.
Jazgarze były naszą udręką, ale i przekleństwem wszystkich wędkarzy, bo rozmiarami niewiele przewyższały samą przynętę. Strata rasowego, w takich trudach zdobytego czerwonego robaka, przeznaczonego dla bardziej wysublimowanej zdobyczy, na rzecz tego rybiego karła z marginesu jeziorowego społeczeństwa, była prawdziwą wędkarską tragedią. Jazgarze bez względu na swoją wielkość, to znaczy małe albo bardzo małe, połykały wszystko tak głęboko, jak tylko się dało. Nie miał znaczenia ani rozmiar haczyka, ani wielkość założonego robaka, całość była i tak, w najlepszym przypadku, gdzieś za głową w drodze do żołądka. Ich branie nie było delikatne, nie próbowały ściągnąć samej przynęty ratując życie, co to, to nie, nic z tych rzeczy. One brały z okrzykiem „avanti!!!”, topiąc cały spławik i osobiście się zacinając. Chwilę później patrząc na nas swoimi wytrzeszczonymi ślipiami, które zajmowały połowę głowy, zdawały się mówić: „no widzisz co mi zrobiłeś, uratuj mnie teraz, odhacz… ale tak żeby robal został w środku”, a odhaczenie jazgarza to była dopiero mordęga. Łatwiej byłoby obciąć żyłkę i zostawić go w środku, niż manipulować z nadzieją wydostania go na zewnątrz. Niestety haczyki były wtedy towarem równie deficytowym jak szynka, czy buty. Odcięcie go i pozostawienie w środku ryby nie wchodziło w ogóle w rachubę. Dlatego za wszelką cenę próbowaliśmy je wydostać. Najpierw delikatnie, później troszkę mocniej, a zapadające się smutne oko, wciąż patrzące na nas informowało: „tylko ostrożnie, haczyk zaczepił się za mnie od środka, uważaj!”, by w końcu pójść na całość i szczypcami wyjąć go razem z tym smutnym okiem. Mówiło wtedy do nas wisząc na haczyku: „moi krewniacy przypłyną tutaj i zjedzą ci wszystkie robale, nie złowisz ani jednej porządnej ryby – tylko samych moich kumpli.”
Jednak czerwone robaki, nawet te najwaleczniejsze i najbardziej wijące się, były niczym w porównaniu do robaków białych. To było to. Kwintesencja obrzydliwości ale i skuteczności. Dodam tylko, dla niewtajemniczonych, że biały robak jest larwą muchy i zamieszkuje… hm… jakby to powiedzieć… ścierwo. Obecnie, te kupowane w pudełeczkach wprost z lodówki są sterylnie czyste i pozbawione jakiegokolwiek zapachu. Zanim trafią do sprzedaży wycierają się całymi dniami w trocinach. Są przez to może i łatwiejsze do zniesienia, szczególnie przez sprzedających, którzy musieliby spędzać całe dnie w ich aromacie, ale pozbawione tego, czym się szczyciły, czyli smrodu, powalającego nawet tych najbardziej wytrzymałych. Są jak porównanie kawy espresso z tanią rozpuszczalką. Wtedy robiliśmy wypady do pobliskich śmietników, gdzie zamieszkiwały w resztkach zepsutego mięsa. Zapach i roje much prowadziły nas jak po sznurku. Z chustkami wykropionymi Przemysławką i zakrywającymi nos, które choć w minimalnym stopniu tuszowały mdłą woń rozkładających się pozostałości wędlin, kurczaków, konserw i mięsiwa grzebaliśmy patykami, w poszukiwani białych, ruchliwych stworków. Załzawione oczy zdradzały wstrzymywane, z wielkim trudem pawie, jednak raz po raz któryś w końcu nie wytrzymywał i zwracał śniadanie, obiad, czy kolację. Dodam jeszcze, bo były to lata kryzysu, czyli nieustającej pogoni za białkiem, że mogło się to zdarzyć w dniu, w którym akurat, wyjątkowo na kolację była szynka wystana przez babcię od trzeciej w nocy.