Gacie cukiernika – recenzja
Kiedy pierwszy raz usłyszałem tę bardzo króciutką arię na głos solowy z towarzyszeniem fagotu, od razu wiedziałem, że jest to naprawdę (jak to mawiają żargonem studenci Konserwatorium) „kawał dobrej muzy”.
Przede wszystkim zauroczyła mnie sama forma. Kompozytor i autor tekstu jednocześnie, na przestrzeni czterdziestu czterech sekund zawarł taką dramaturgię, że nie powstydziłby się tego i sam Giacomo Puccini w swoich ariach. No bo co my tutaj mamy?
Ale zacznijmy po kolei i posłuchajmy
Zaczyna się króciutkim, jedno taktowym wstępem fagotu i od razu mamy pełne zaskoczenie, bo wokal wchodzi ni w pięć ni w dziewięć! Co się okazuje? Wstęp jest w metrum na 7/8! No proszę! W tak króciutkiej „aryjce” (myślę to raczej o zdrobnieniu od „arii”, a nie o blond cycatej walkirii „z jedynie słusznej nacji”) kompozytor zaskakuje i to na samym początku! Siedem ósmych? Gdzież powiedzcież mi, oprócz muzyki współczesnej, no i może bułgarskiego folku spotkamy się z taki metrum? A tu proszę! Jest! Można? Można!
Utwór rozwija się dalej. Fagot skutecznie trzyma tempo z wdziękiem i gracją wykonując bas Albertiego i… i mamy takt piąty, a tam kolejna zmiana metrum, tym razem na trójdzielne i jakby lekkie zawieszenie! Toż to przecież całe płyty popowe, ba całe dyskografie są w metrum dwudzielnym, a tutaj takie eksperymenty! Takie nowatorstwo? Takie zmiany agogiczno – metryczne na tak krótkiej przestrzeni???
Przychodzi mi tylko jedno do głowy… tak, tak, wiecie co mam na myśli! Mam na myśli „Święto wiosny” Igora Strawińskiego! Nie, nie bójmy się tego porównania! Dlaczegóż by nie porównać ze sobą tych dwóch arcydzieł? No oczywiście kompozytor wie co robi (zapewne jakiś stary wyga) bo w tym takcie jest po prostu mało sylab, ledwie dwie. Więc po co iść w dłużyzny, po co katować słuchacza całym taktem na 4/4 skoro nic się nie dzieje. No ale widać warsztat jak i techniki kompozytorskie mu nie obce, więc w drugiej połowie taktu zafundował nam dyminucję. Ha! Ręka do góry kto wie co to dyminucja? No widzicie, nie wiecie. Niesamowite!
Ale już po chwili w takcie dziewiątym następuje rallentando i fermata na drugiej połowie taktu. Kompozytor nie zastosował dyminucji i słuchacz ma wrażenie, że jest to koniec. Ale na szczęście tak nie jest, bo cóż by to było??? Koniec po dziewięciu taktach! Tak być nie może. Nadzieje rozbudzone przez kompozytora (i autora słów jednocześnie) oraz przez wokalistę miałby teraz zostać pogrzebane? I to jeszcze w takim momencie?
Bo przecież jesteśmy w sytuacji nie do końca wyjaśnionych zależności łączących Sanepid z cukiernikiem i nie do końca rozwikłanej sprawy „brudnych gaci”. Czyż to możliwe, żeby autor zaserwował nam taką tragedię? Napięcie sięga (jak to mówią) zenitu, choć ów potworny, tak potworny! takt dziewiąty kończy się dla niepoznaki w dur. Oj przewrotny, oj przewrotny ten kompozytor (i autor słów jednocześnie)…
Ale cóż to? Po chwili jakby z nicości, jakby z niebytu wyłania się muzyka i na powrót słyszymy fagot z tym nieustępliwym basem Albertiego. Prze nikczemnie i bezwstydnie do przodu.. ale, ale?!! Tak! Jest ciut wolniej i w tonacji moll. No cóż to za figlarz z tego kompozytora (i autora słów jednocześnie) no i z tego fagocisty? W dziesiątym takcie zmienił tryb na moll i zafundował nam tutaj MENO! Ach… niedobry! Niedobry! Ale niby dlaczego?
Sprawa wyjaśnia się już czterech taktach (zresztą tylko tyle trwa cała część molowa!)
Wokalista również zaczął delikatniej i bardziej tajemniczo, bo oto nasz cukiernik gdzieś przepada. Czyżby twórca uśmiercił nam tutaj głównego bohatera?!! Oczywiście jest taka opcja. Zginął widocznie jak Quentin Tarantino w połowie filmu „Od zmierzchu do świtu”. Albo wiedziony jakąś tajemną siłą, albo po prostu wyrzutami sumienia z powodu niedopełnienia pewnych czynności związanych z higieną osobistą (oraz może i strachem przed wyższą instancją, czyli Sanepidem, a co za tym idzie możliwością otrzymania upomnienia albo i nawet kary finansowej od wspomnianej wyższej instancji) cukiernik znika. Czy palnie sobie honorowo w łeb z powodu brudnych gaci??? Co za napięcie! Ach!!!
Muzyka (tonacja molowa) podkreśla nam dramaturgię całej zaistniałej sytuacji.
Fagocista, widać muzyk co się zowie, wydłużył nieco artykulację. Gra także bardziej melancholijnie i ckliwie, żeby nie powiedzieć jak baba, choć to wciąż ten sam banalny bas Albertiego. Cóż za kunszt, żeby tak szybko, ledwie po dziewięciu taktach dokonać takiej metamorfozy wykonawczej! Jestem naprawdę pod wrażeniem! Toż to prawdziwy majstersztyk. Swoista ekwilibrystyka nastrojów.
Robi się naprawdę bardzo smutno, że nie powstydziłby się tego smutku nawet i sam Puccini! Marsz żałobny Chopina w porównaniu do tej arii to wesoła piosenka nucona na rowie przez wiejską dziewuchę. Ba! Requiem Mozarta to jakaś taka frywolna humoreska na chór i orkiestrę z solówką bawolego rogu, czyli puzonu.
Ale na szczęście nastrój ten nie trwa za długo (ledwie cztery takty) bo słuchacz niechybnie przypłaciłby to depresją albo jeszcze czym gorszym. W czwartym takcie następuje rallentando i cała sytuacja się wyjaśnia. Następuje powrót do tonacji durowej i jest znowu na wesoło, a fagocista rusza z kopyta, jakby go z więzienia wypuścili. Co się okazuje? Cukiernik nie tylko, że nie targnął się na własne życie ale wręcz przeciwnie! Pobiegł do swojego ojca (element ogniska rodzinnego, element powrotu do domu, w rodzinne strony, czyli do heimatu – nawiązanie do twórczości Wagnera). Pobiegł do swojego ojca pożyczyć majtki! Któż to wie kiedy się ostatni raz widzieli? Cóż za radość!
Całość kończy się happy endem. Widzimy tutaj już radosnego cukiernika, biegnącego w te pędy z czystą bielizną, zapewne z zamiarem poszczycenia się nią przed wyższą instancją, to jest Sanepidem.
Dodatkowo autor słów (i kompozytor jednocześnie) zawarł tutaj elementy gwary staropolskiej i wiejskiej, czyli motywy rustykalne – cytuję: „Gacie po tacie wzion”. Czyżby jakieś nawiązanie do Cavalleria rusticana, czyli Rycerskości Wieśniaczej Pietro Mascagniego? Któż to wie? Z dobrych wzorców nie zawadzi korzystać.
Niestety jest i kilka wpadek
Śpiewak pomimo wspaniałego głosu i kosmopolitycznej wręcz emisji, po prostu się rąbnął. Zaśpiewał „bo czyste one” miast „bo czyste łone” (element rustykalny) pozbawiając nas rodzimej gwary… no ale trudno, nie można mieć wszystkiego. Wydaje mi się też, że warto by pomyśleć o wyższej tonacji dla niego, bo dolne „C” i „H” brzmią głucho, jak poza skalą.
Z drugiej strony lepiej słyszeć (delikatne powtarzam) trudności w osiągnięciu dołu skali, niźli wysokiego i przysłowiowego „górnego C” mając wizję mężczyzny, rozciąganego na mękach przez kołowrót w średniowiecznym zamczysku (nawiązanie do chorału gregoriańskiego).
Pingback: Jak po szczaniu, uniknąć mokrej plamy w okolicach krocza.
Pingback: Próba reklamacji biletu "niereklamowalnego", czyli kwartalnego - Co nowego na berbeli...