Archiwum kategorii: Felietony

Moja żona się zna – bo jest fryzjerką! Część pierwsza.

I

„Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień” śpiewał Rosiewicz, a ja oglądając czołówkę owego serialu nie wierzyłem, że może i mnie to kiedyś spotkać – „ja, niby za trzydzieści lat, mam wyglądać tak jak on – niemożliwe!”.

prostamol uno 2A jednak. Z powodu wieku jakoś specjalnie nie rozpaczam, bo niby dlaczego? Istotnych zmian w swoim wyglądzie też nie zauważyłem. Ani brzucha, ani łysiny. Ale telewizyjno – reklamowa nagonka na panów w moim wieku już się zaczęła. Prostamol Uno drąży już dziurę w głowie. Nie u mnie – u mojej żony. Pewnie zawsze chodziłem ze dwa razy w nocy do kibelka – po dwóch, trzech piwkach? – normalka. Za to teraz chodzę, bo na sto procent mam przerośniętą prostatę – tak mówi moja żona, a ona się zna, bo jest fryzjerką! Poza tym zasięgnęła konsultacji na mój temat z klientkami… Na dodatek nazywa mnie teraz „Psi, psi” na cześć jakiegoś gostka, z reklamy prostatowego medykamentu, biegającego co chwila do klopa.

– Idź i się przebadaj! Ja chodzę do ginekologa raz do roku i jest dobrze, a ty nie możesz raz w życiu iść do urologa?!! – tak gada jak zasypiamy.

– Coś ty tak często łaził, po tej nocy, do tej łazienki? To na pewno prostata! Mówię ci – idź i się przebadaj! Uparty jak osioł! – tak gada z rana, na dzień dobry.

– Zarejestrowałeś się w końcu u tego urologa? Co? Jeszcze nie? Poszedłbyś i miał to już za sobą. Co za uparciuch. – A tak gada przez cały dzień.

W końcu więc nie wytrzymałem i poszedłem.

– Dzień dobry! Chciałem się zarejestrować do urologa.
– A pan u nas pierwszy raz?

– Tak, a dlaczego pani pyta?
– A bo musi pan mieć skierowanie od ogólnego…

Tak właśnie, na wstępie, gaszą nasz desperacki zapał do badania doodbytniczego prostaty. Już człek się nastawił, nie spał całą noc myśląc co go czeka, a tu klopsik. Egzekucja odłożona na czas nieokreślony: „zabijemy pana kiedy indziej”. Ale za to w domu czekały na mnie słowa otuchy.
– Nie zarejestrowali cię?! Jak to – „od ogólnego”?! A to nie mogli cię zarejestrować, a później byś doniósł?! Znowu ci się upiekło. Ale widzę, że specjalnie nie rozpaczasz? Jutro robię trwałą pani Krysi z ZOZ – u, załatwi skierowanie i do rejestracji pójdziesz pojutrze, no! Głowa do góry Psi psi. – W listopadzie?! Powariowali w tej służbie zdrowia?! A jakbyś sobie pęcherz przeziębił, to co?

Łaziłbyś całe Boże dwa miesiące jak Gregory Peck w westernach. Pojutrze strzygę panią Jadzię ze szpitala, to ci numerek przełoży i pójdziesz jeszcze w tym tygodniu.
W tym tygodniu to sam sobie mogłem numerek załatwić. Wolny termin był, bo i pacjentów na ten tydzień mało. Wszystkich jakoś wymiotło i terminy poprzekładali, bo nasz urolog (mężczyzna!) wakacje sobie zrobił, a w zastępstwie jest pani „urolożka”. Jakaś młoda. Dopiero co specjalizację zrobiła. Cały czas myślę, i myślę jak to będzie? Co jej powiem? Czy będzie ładna, czy brzydka? Czy filigranowa, czy jakaś wielka Ozyra? No i jakie będzie miała dłonie – drobniutkie, czy jakieś wielkie i grube z paluchami jak bochny? Zaczynam się bać…

– Ja tam chodzę do faceta ginekologa i co z tego? Powiem ci nawet, że jest bardziej delikatny niż baba i jakoś nie narzekam, że mi obcy chłop tam rękę wkłada. Zresztą to jest lekarz, czyli osoba bezpłciowa. Lekarz to lekarz i tyle. Nie jęcz. Pójdziesz w tym tygodniu i po sprawie. Po co odwlekać nieuniknione. Zresztą jutro robię balejaż pani Dance z operacyjnego, to mi powie co to za lekarka? Czy dobra i w ogóle? No Psi psi, nie martw się!
Całą noc nie spałem. I nie pomogły zapewnienia pani Danki, z operacyjnego, że to miła, młoda lekarka. Na dodatek bardzo ładna. „Taka filigranowa i w dodatku panna” – tak powiedziała żonie, a żona powiedziała mi.

– Słuchaj no! Pani Danka mówi, że to fajna babka jest. Taka filigranowa blondyneczka, bardzo miła i w dodatku panna! Może ci się nawet spodoba! Hi, hi! Znaczy… badanie ci się spodoba. Hi, hi! Psi psi, hi, hi.
Dodała mi otuchy, nie ma co. Noc w plecy i z rana jeszcze poprawka.
– Coś ty tak, po tej nocy, do tej łazienki łaził?! Chyba z dziesięć razy byłeś… to na pewno prostata. Dobrze, że dzisiaj wszystko się okaże. Mój biedny Psi psi.

„Nadejszła wiekopomna chwiła”, czyli dzień mojej egzekucji, no niech będzie – wizyty…

Moja żona się zna – bo jest fryzjerką! Część druga.

Kochanie! Nie mam co na siebie włożyć!

nożyczki i palecPoszedł z nią na zakupy. Wolna sobota w centrum handlowym. Marzenie. Wszechogarniająca muzyka umpa – umpa, setki ludzi i sklepów, a każdy to potencjalny obiekt jej, czyli waszej wizyty.

– Bo wiesz kochanie… nie mam co na siebie włożyć. Sylwester tuż tuż (a był październik). Musimy kupić: kozaczki, sukienkę, płaszczyk, jakiś cieplejszy rozpinany sweterek, spódniczkę przed kolano, spódniczkę za kolano, jakieś dodatki i jakąś bieliznę…

I chodził z nią. Od jednej przymierzalni w jednym, do drugiej, trzeciej i osiemnastej w drugim, trzecim i osiemnastym sklepiku. Spotykał tam tabuny euforycznych kobiet i takich jak on – zmęczonych facetów o smutnych oczach po osiemnastej przymierzalni.

– Kochanie! Czy ta sukienka mnie nie pogrubia? Co ty gadasz? Przecież ten sweterek mnie wybladza! Dobrze ci w tym? Jak to??? – spójrz jak tu się fałdzi!!!

Normalnie jakoś to przetrzymywał. Pracował od poniedziałku do piątku i czasami w soboty. Prawdę mówiąc, to wolał te pracujące wolne soboty, niż relaksacyjne spędzanie czasu nieopodal przebieralni w centrach handlowych, z jej torebką na ramieniu. Nadzieja wieczora dodawała mu otuchy. „Zero sewen już się mrozi, kumpel z żoną przyjdzie… se damy” – to go trzymało kupy. Ale zadzwonił telefon i się załamał.

– Aaa!!! O ku*wa nie wyrobię!!! Niech mnie ktoś zabije!!! – zaczął krzyczeć, a ludzie w Orseju sobie stop klatkę zrobili.

Ale od początku.

Zadzwonił telefon. U niej w torebce, którą on miał na ramieniu.

– Kochanie dzwoni mój telefon – podaj mi go proszę! Jest w mojej torebce.

Szukał tego telefonu. A w torebce było wszystko, a przede wszystkim bałagan. A więc tak: pomadki, tusze do rzęs, pudry, kremik do buzi, kremik do rąsi, kremik do nózi… do nózi… po co jej do nózi w torebce? – jeszcze pomyślał zanim wybuchnął. Ale jedźmy dalej: waciki, podpaski, tampony, tabletki od bólu głowy i antykoncepcyjne – w sumie w jednym sektorze, a więc był jakiś klucz – gumy do żucia w paczce i luzem, tik taki w pudełku i luzem, petitka cała i jej siostra już w stanie rozdrobnionym, stara kanapka w otłuszczonym papierku, a nie wyglądała na wczorajszą…

A wszystko to zapętlane w długi przewód od słuchawek hi–fi do komórki. Pomyślał sobie: po nitce do kłębka, czyli na końcu kabelka powinna być komórka. Zaczął rozplątywać. Węzeł Gordyjski jak nic. Ale był wytrwały, jako wędkarz nauczył się cierpliwości w walce z „brodami” powstającymi z niewiadomych powodów, w najmniej oczekiwanych chwilach na żyłce przy kołowrotku.

Rozplątywał wciąż z mozołem, a ręce zaczęły mu się robić coraz bardziej tłuste – ta tubka z kremikiem do stóp od razu wydała się mi się podejrzana, musi puszczać gdzieś z boku- pomyślał. Do tłustych łap bardzo ładnie przyklejały się te wszystkie okruszki od petitki. Miodzio po prostu. Ale poczuł na końcu jakiś opór! Aha, jest rybulka na haczyku. Tylko targnąć wędką. Targnął. Jeszcze chwila, już, już… i na końcu wędki był stary but, a w jego przypadku odtwarzacz MP3… cholera, pudło!

Nic to. Wziął się dalej do poszukiwań. Telefon wciąż dzwonił.

– Szybciej kochanie, bo się ktoś rozłączy! Nie potrafisz znaleźć telefonu w mojej torebce?!!

Czuł wzrok innych klientów na sobie – zniecierpliwienie ze strony jej żeńskich popleczniczek i litość innych facetów o smutnych oczach robiących zakupy z żonami. Jak on.

Okazało się, że przeoczył jedną ukrytą kieszonkę. Musicie bowiem wiedzieć, że damskie torebki posiadają kieszonki albo starannie zakamuflowane, albo bardzo trudno dostępne. Zupełnie jakby projektanci byli złośliwymi, bezrękimi ofiarami jakiś strasznych wypadków, którzy odkuwają się teraz na nas „rękich” – posiadających ręce – znaczy.

Znalazł w końcu tę kieszonkę. Forsował zamek – wyższa szkoła jazdy, bo chodził jak właz w ruskim czołgu. Jednak udało mu się i w szybkim, desperackim akcie włożył rękę po tę komórkę. Bo to był już ostatni dzwonek! Włożył i co? Tak jak szybko włożył, tak szybko ją wyciągnął! Albo nawet i szybciej! Ale za to z niespodzianką, bo oto z serdecznego palca wystawały nożyczki do paznokci. Tak ładnie, elegancko i serdecznie wbite… a telefon właśnie umilkł.

– Kochanie zwariowałeś?!! To są moje najlepsze nożyczki do paznokci!!! Chcesz mi je zepsuć?!! Nie baw się nimi!!! – powiedziała pretensjonalnie ona.

I wtedy nie wytrzymał:

– Aaa!!! O ku*wa!!! Nie wyrobię!!! Niech mnie ktoś zabije!!! Albo moją żonę!!! Albo ku*wa najpierw mnie, a moją żonę później!!! Aaa!!! Ku*wa!!! Litości!!! Przetnijcie mi aortę tymi jeb*nymi nożyczkami do paznokci!!!

Żona zaniemówiła, ale tylko na chwilę. Widząc, że chłopak wymięka i może być różnie, dodała mu otuchy. Jak ślubowała przed ołtarzem.

– Kochanie uspokój się!!! Zostało do przymiarki dosłownie tylko kilka rzeczy: trzy sukienki, garsonka, sweterek, spódniczka i te jeansy z przeceny. Ach… no widzisz… bym zapomniała… i ten różowy sweterek „w serek” z moheru…

I wtedy pobiegł nie zatrzymując się. Staranował dwie kabiny, stojaki z ubraniami, panią z napisem na plakietce: „Asia – w czy mogę pomóc” i manekina stojącego przy wyjściu. Tego ostatniego zdążył jeszcze dotkliwie pogryźć po czym pobiegł dalej z wysoko uniesionymi rękami, a serdecznego palca wystawały wciąż nożyczki do paznokci…

Pool bar

Józek z Mietasem odkryli pool bar w termach pod Monachium. Co najbardziej im się spodobało to to, że nawet po dziesięciu browarach nie muszą wychodzić z wody, żeby iść do kibla i się odlać. Szczali tak jak stali – wprost do wody.

Obsługa z początku nic nie zauważyła, ale w końcu barmanka zwróciła uwagę na dwóch gości, którzy chlają jedno piwo za drugim i wcale nie opuszczają basenu. A Józek z Mietasem byli pierwszymi po otwarciu i ostatnimi klientami pool baru, czyli okupywali kontuar od dziesiątej rano do dwudziestej trzeciej przed północą, z godzinną przerwą na bratwurst mit pommes i „postawienie klocka” już na legalu w klopie. Mietas co prawda próbował raz po siódmym weissie „stawiać klocka” wprost do basenu, ale ciśnienie wody było mocniejsze niż parcie Mietka. Barmanka spoglądając na jego czerwień oraz wybałuszone oczy, chciała już wzywać Krankenwagen myśląc, że klientowi z nadmiaru alkoholu wysiadła omega, ale dał on w końcu za wygraną i z bólem serca opuścił basem, uznając wyższość prawa Archimedesa.

Jak udowodnić gościom, że leją do basenu? Nie lada zagwozdkę miało kierownictwo term, jak doszły ich słuchy o stałych klientach pool baru. Dyrektor wezwał na zebranie zarządu kierownika odpowiedzialnego za czystość wody. Objaśnił sytuację i zadał pytanie:

– Kann man irgendwie nachweisen, dass jemand ins Schwimmbecken pisst, z.B. mit Hilfe von Verfärbungen des Wassers oder der Badehose?
– Hm… vielleicht kann man das, aber die sind doch nicht die Einzigen, die ins Wasser pinkeln…

Eee… coś mi się z lekka poje*ało, to może raczej po naszemu…

– Czy można jakoś udowodnić, że gość sika do basenu np. zabarwienie się wody, lub kąpielówek?
– Hm… może i można, ale przecież nie oni jedni sikają do basenu…
– Jak to? – zdziwił się dyrektor – to kto jeszcze?
– Sikają dzieci, sikają starsi co nie trzymają moczu i faceci z prostatą, sikają leniwi, co to nie chce im się do toalety z ciepłej wody wychodzić, sikają w końcu Żydzi, Turcy, masoni i geje – te cztery ostatnie grupy kierownik dodał, ponieważ był nacjonalistą i homofobem.
– To co mamy zrobić z tymi panami? Siedzą ponad dwanaście godzin w wodzie, przy pool barze i wypijają ogromne ilości piwa – muszą sikać do basenu!
– No tak ale nie oni jedni… zaraz, zaraz… a ile kasy zostawiają w tym pool barze i w ogóle?
– A jakie to ma znaczenie?
– Ano ma bo oczyszczenie litra wody z basenu – łącznie z sikami – kosztuje plus minus, trzydzieści centów, to jak ci panowie zostawiają dużo kasy, to może lepiej, żeby wciąż sikali. Bilans wyjdzie na plus.
– Jak to? Jaki bilans? Goście okupują kontuar, wychlewają po dziesięć browarów i nie wychodzą z basenu! Już barmanka się śmieje, że woda wokół pool baru jest cieplejsza i ma inny odcień!
– Dziesięć browarów?
– Dziesięć… albo nawet i więcej, barmanka mówi, że ten grubszy wypija nawet i z piętnaście!
– Hm… to przekalkulujmy. Średnio dziesięć piw, to dziesięć litrów sików, czyli dwadzieścia litrów sików na dwie osoby… czyli sześć euro, a jedno piwo w barze kosztuje cztery euro, czyli wydają czterdzieści euro na osobę na piwo, plus dwadzieścia dwa za wstęp na cały dzień, plus jakieś żarcie… to wyjdzie razem… hm… per saldo… około sto czterdzieści euro razem, na dwóch, minus sześć za oczyszczenie, to wychodzi sto trzydzieści cztery euro. Czyli bez sikania będziemy sześć euro do przodu, a z sikaniem sto trzydzieści cztery euro do przodu. Do tego dochodzi to, że w basenie są straty wody, a tu w sumie mamy jeszcze zysk, bo siki po oczyszczeniu stają się pełnowartościową wodą i kupujemy o te dwadzieścia litrów dziennie mniej… właściwie wychodzi na to, że czym ci panowie więcej piw wypiją i wysikają, tym nam to się będzie bardziej opłacać… no to jak robimy???
– Scheiße!!! Verfluchter Kapitalismus!!! Dać tym panom kartę stałego klienta, zniżkę w pool barze i zmienić barmankę, bo tej przeszkadza żółtawy odcień wody!!!

Józek i Mietas moczą się teraz w pool barze w termach pod München, jak będziesz w pobliżu, to wleć do nich z wizytą, bo to fajni goście są, a i woda w pobliżu cieplejsza.

Sraczka turysty na Krymie

Byłem tam w 1986 roku i to co bym napisał, i tak nie będzie miarodajne, no może poza przepięknymi piaszczystymi plażami i największą, przypłaconą prawie życiem sraczką…
A było to tak… pokrótce:

Jedzenie, z którym spotkał się podówczas mój żołądek było tak obce, jak i obca była ta kraina. Olej używany do pieczenia czegokolwiek wyciskany był chyba małpie z pod pachy, w efekcie produkt finalny smażenia – idąc dalej tym tropem – śmierdział jakby go małpa pod pachą przyniosła. A że goszczony ma swoje prawa i obowiązki logicznym jest, że dania te musiałem choć w jakiejś części skonsumować, chwaląc jednocześnie gospodynię. Do tego obowiązkowo z rana szklana słodkiego, mocnego wina, plus kwas chlebowy. Na efekty nie musiałem długo czekać. Trawienie, a właściwie coś na kształt trawienia, odbywało się szybciej niż konsumowanie. Jeszcze zanim kończyłem jedzenie, musiałem wstawać od stołu i udawać się do wygódki, gdzie z reguły nie przebywałem zbyt długo. Mniej więcej tyle ile czasu zajmuje trzykrotne wstrząśnięcie butelką Coca Coli i odkręcenie jej do góry dnem.
Powziąłem pewne środki zaradcze, które miały uratować mój żołądek, a mianowicie:

– zero kwasu chlebowego
– zero słodkiego wina
– zero smażonych potraw

Do tego dieta składająca się z chleba, ziemniaków, gotowanych jajek i gorzkiej herbaty. Na efekty nie musiałem zbyt długo czekać, po prostu do wygódki przestałem uczęszczać w ogóle…

Ale przecież organizm ma swoje prawa i to co wleci, kiedyś wylecieć musi. A musiało (o ja nieszczęsny!), gdyż ostatniego dnia skusiłem się na szklaneczkę kwasu chlebowego. Pięciodniowe pokłady tego co „wleciało”, niczym jakiś obcy ósmy pasażer Nostromo, dały o sobie znać w drodze na dworzec kolejowy w Kijowie – niestety poza zasięgiem mojej, jakże dobrze mi znanej, choć przez ostatnie dni nie odwiedzanej… wygódki.
Jechaliśmy Ładą przez Kijów. Ja na tylnym siedzeniu byłem już na etapie mówienia trzeciej dziesiątki różańca i wcale nie bałem się, że odkręci się korek od Coli (a byłem – o zgrozo – w krótkich spodenkach) tylko, że coś pęknie wewnątrz, nastąpi implozja i umrę… Droga na dworzec przypominała drogę krzyżową, a stacjami były różne zabytki, które to znajomi chcieli mi z samochodu koniecznie pokazać.

Uratowała mnie nadzieja.
Znacie zapewne to doświadczenie ze szczurami i akwarium. Oba pływały bez możliwości odpoczynku i jednemu dano na chwilę patyczek, po czym mu go zabrano. Wytrzymał jeszcze ponad dwie godziny zanim się utopił, drugi wytrzymał tylko 20 minut. On miał nadzieję, tak jak ja, a moim „patyczkiem” była wygódka na dworcu kolejowym, na który w końcu musieliśmy dojechać.

Kiedy wreszcie dojechaliśmy, udałem się na poszukiwania mojego „patyczka” czyli wygódki. Możecie mi wierzyć łatwiej było znaleźć posągi Lenina niźli wygódkę. Nie znalazłem… ale pociąg, na który czekałem miał wjechać za 15 minut. Poszedłem na peron, ukucnąłem wbijając piętę między pośladki i tak nieszczęsny czekałem. Nie przestawałem mówić różańca, a ruchy wewnątrz mojego brzucha stały się gwałtowniejsze. Pot ściekał mi z czoła na nos i kapał na peron, a na dodatek zaczęło mi się robić zimno, choć żar lał się z nieba…

Czarę goryczy dopełnił komunikat, który słyszałem już jakby z oddali, że pociąg zwiększył opóźnienie. Byłem na tyle zdesperowany, że rozważałem całkiem serio możliwość wypróżnienia się na peronie wśród czekających ludzi.
Nie wiem jak to wytrzymałem, myślę, że wpadłem w jakiś rodzaj transu i czas upłynął jak we śnie.
Kiedy na peron wjechał pociąg, byłem pierwszy przy drzwiach, pierwszy w przedziale i pierwszy – choć pociąg jeszcze stał – w toalecie.

Po prostu usiadłem i nastąpił wystrzał armatni, krótki acz treściwy.

Niepokój kazał mi jeszcze sprawdzić czy to tylko to, co „wleciało i wyleciało”, czy może jeszcze jakaś cząstka „mnie”. Wszystko było ok.

Ponieważ nie mogłem spłukać tego monstrum, bo i nie było wody, a i pociąg stał jeszcze na stacji, to tylko przykryłem papierem i wyszedłem.
Kiedy wychodziłem, wyjechała na mnie z pyskiem pani konduktor i krzyczała, że na postoju „nielzja!!!”. Ja zrobiłem niewinny uśmiech i pokazując ręce powiedziałem „ja tolka ruki…”, a ciągnący się za mną zapachowy welon mówił sam za siebie.

Słowem przepiękny kraj…

Nie jedzcie nerkowców!!!

Ja wczoraj zjadłem… i się porzygałem. Bo przecież nie zaszkodziło mi wypicie wcześniej piwa, wódki, piwa, Żołądkowej Gorzkiej i piwa. To te nerkowce. Wiem, bo je wyrzygałem. Hm, a może zielona herbata? Jadłem nerkowce popijając zieloną herbatą. No tak, to pewnie jakaś mieszanina wybuchowa i poszło, znaczy wyszło. Na szczęście prawie trafiłem do kubełka, który żona mi uszykowała po wcześniejszej eksmisji do osobnego pokoju.

Teraz jest w pracy. Ale muszę po nią jechać około piętnastej. Będzie ciężko, ale wezmę jako wsparcie, a właściwie tarczę, Córkę. Kiedyś widziałem to w jakimś filmie przyrodniczym. Kiedy dochodzi do walki między pawianami, to ten pokonany, żeby nie narazić się na dalsze razy, bierze szybko w ręce pawianie dziecię. Jest wtedy nietykalny, bo… pawianie dziecię to dla pawianów świętość. Dlatego zabiorę Córkę. Może żona nie zaatakuje? Po co ja jadłem te nerkowce?

Kiedyś byłem na weselu i zaszkodziła mi jakaś sałatka, bo przecież nie wódka… Łaziłem później przez pół wesela po dworze, po jakiś krzaczorach. Próbowałem się jej pozbyć gilając się paluchem po tym małym zynzelku w gardle – wiecie o co chodzi. Było ciężko, bo co spuściłem łeb na dół to świat wirował mi jak na karuzeli – jak to na weselu po oczepinach. Bo wiecie, na weselu to byle do oczepin wytrzymać. A tempo potrafi być szybkie. Tak to na parkiecie, jak i przy stole. Nie daj Boże usiąść z jakimiś zawodowcami. Wezmą Cię w obroty i już po tobie. Do oczepin nie wytrzymasz, nie da rady, a czasami to nawet do kawy i ciasta. Znajdą cię później nad ranem pod stołem, albo śpiącego z głową w galarcie. Bo wiecie, na weselu spotyka się świat czerwono winnych intelektualistów z wódczanym ludem pracującym miast i wsi. To są właśnie ci zawodowcy, zaprawieni w bojach, o przepalonych wysokoprocentowymi trunkami rurach. Nie dasz im rady, choćbyś się posrał. Dla nich seta to tak jak łyk czerwonego wytrawnego dla Ciebie. A na spalonej pozycji jesteś już na przedbiegach, na samym początku wesela, a nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że po ubraniu garnituru w domu.

Bo ty pracujesz w chłodnych, klimatyzowanych pomieszczeniach. Oni na dachach i rusztowaniach przy falującym powietrzu, kiedy nawet muchy padają z gorąca. Ubierasz się w te letnie sobotnie i parne popołudnie w garnitur… albo nawet nie – wystarczy, że włożysz skarpetki i już Ci jest gorąco. A gdzie tu jeszcze spodnie, koszula, marynara i lakierki, o krawacie nie wspomnę. Ale w domu jest jeszcze znośnie. Najgorsze przyjdzie jak wyjdziesz na zewnątrz. Wychodzisz. Na ulicach pusto. Kto żyw siedzi se nad jakimś jeziórkiem w krótkich nachach i sączy zimne browary. Starsi siedzą w chałupach, żeby im „omegi” nie wysiadły z gorąca. Ty w pełnym rynsztunku, w garniturze, z kwiatami, telegramem i żoną pod pachą. Już czujesz, że Ci czoło zrosiło i plecy zwilgotniały. Podjeżdża taryfa. Wsiadasz i od razu przypominasz sobie jak to było, jak miałeś auto bez klimy. Wysiadasz pod kościołem z lekka wymięty, a kwiaty od wyjazdu z domu zdążyły podwiędnąć. Za to w kościele jest przyjemnie. Stare mury trzymają chłód i chociaż praktykujesz nieregularnie, a właściwie regularnie nie praktykujesz przyznać musisz, że kościół jest wcale przyjemnym miejscem. Masz na myśli oczywiście temperaturę, bo te wszystkie dzwonki, śpiewy i zawodzenia działają Ci na nerwy. A zdenerwowany jesteś bo idziesz na wesele. Bo nie wypada nie iść. A nie chce Ci się jak cholera. Na dodatek do rodziny żony, a dokładniej do wiejskiego odłamu rodziny żony. Zawodowcy. Msza się kończy. Trzeba niestety wyjść na zewnątrz. Z przyjemnego chłodu do pieca. Ustawiasz się w kolejce do życzeń z przywiędłymi już z gorąca kwiatami. Słońce „przyjemnie” praży w ramiona. Przypomina Ci się scena z filmu „Czterej Pancerni i pies” kiedy to Gustlikowi jakiś Niemiec przestrzelił termos z gorącą grochówką na plecach. Czujesz się podobnie, bo plecy też masz mokre i gorące. Dochodzisz do pary młodej. Nieznajoma dziewucha i nieznajomy chłopak szczerzą się do Ciebie, a ty do nich. Coś tam im życzysz i całujesz wycałowane szczerze przez poprzedników lica. Najgorsze jednak przed tobą.

Jedziesz z jakimś wujkiem i ciotką ich samochodem do świetlicy na wieś w której odbędzie się weselicho. Po raz drugi tego dnia przypominasz sobie jak to jest latem w samochodzie bez klimy w garniturze pod krawatem. Wysiadasz mokry i wchodzisz do świetlicy, jest duszna i gorąca. Na sali duży stół ustawiony w podkówkę i metalowe krzesła o zielonych siedziskach ze skai. Później – jak Ci się „usta” spocą – zauważysz, że zielona skaja jest lekko wilgotna. Goście się zjeżdżają. Jest i w końcu para młoda. Jakieś powitanie, pierwszy taniec itd… Siadacie do stołu. Patrzysz po sąsiadach. Buraczane uśmiechnięte lica, stalowe gangi, białe skarpety i zelówki wskocz – wyskocz. Zawodowcy. Ciasnota potęguje jeszcze bardziej uczucie gorąca. Nie możesz nawet rozchylić zbytnio łokci, żeby przewentylować pachy. Ani się spostrzegasz masz już polane. Zawodowcy się rozkręcają. Walisz lufę. Weszła jak w masełko, może dlatego, że miała temperaturę ciała. Do popicia same dwulitrowe napoje z tanich marketów o wściekłych seledynowych i żółtych kolorach zdradzających ich nienaturalne pochodzenie. Też ciepłe. Po drugiej, ciepłej lufie włosy stają Ci dęba na rękach i odczuwasz jakby, nawet chłód. Ale nie na długo, bo właśnie na salę „wjeżdżają” wazy z gorącym rosołem. Sam nie wiesz dlaczego – może to psychologia tłumu – ale zaczynasz spożywać gorący rosół z makaronem. Jesteś teraz niczym reaktor atomowy. Żywy ogień pali cię od wewnątrz. Pot spływa z czoła na nos, kapie do rosołu. Kiedy kończysz zawodowcy nalegają na następną lufę, którą ktoś polał w trakcie konsumpcji. Po gorącym rosole jest nawet jakby chłodna. Masz dwie możliwości: albo dotrzymasz kroku, co niechybnie skończy się zwaleniem z nóg, albo będziesz unikał dłuższego przebywania przy stole dylając na parkiecie, gdzie królują poleczki i obertasy. Nie wiadomo co gorsze. Jeśliś młody i wydolny – dasz radę. Ale jeśli jesteś nikotynistą po czterdziestce, prowadzącym siedzący tryb życia i masz stresującą pracę – nie dasz rady i twoje serducho może nie podołać. Do oczepin będziesz leżał z zawałem na OIOM-ie. Musisz przeto mierzyć siły na zamiary i wymiarkować w czym jesteś mocniejszy.

Byłem ze dwadzieścia lat temu na takim. Połowa wesela pracowała w okolicznych lasach jako drwale. Najpierw była wizyta w domu panny młodej. Dwa pokoje, kupa ludzi i z dziesięcioro rodzeństwa w wieku malejącym o rok, półtora. Później był wymarsz wszystkich gości do kościoła, jakiś kilometr po piachu. Ja szedłem w środku pochodu. Kurz wzniecony przez poprzedników uniemożliwiał dostrzeżenie butów. A ja swoje wyglancowałem na cacy. Impreza odbywała się w remizie strażackiej. Było to największe wesele jakie przeżyłem. Było to też wesele, gdzie trzydzieści procent gości to były dzieci w wieku różnym. Miały do dyspozycji duże pomieszczenie wyłożone w całości materacami. Kiedy te młodsze były już zmęczone i śpiące, zanosiło się je po prostu do tej ich „sypialni” i tam leżały pokotem. W miarę zbliżania się oczepin, co słabsi miastowi zawodnicy padali jak muchy. Czerwono – winni intelektualiści nie wytrzymywali tempa narzuconego przez wódczany lud pracujący i zasypiali, czy to przy stole z głową na platerze, czy to gdzieś po krzakach na zewnątrz. Wtedy dołączali do dziatwy śpiącej na materacach, wywlekani na bieżąco przez zawodowców. Trunkiem numer jeden był rozrobiony pół na pół, jugosłowiański spirytus do mycia maszyn w przemyśle spożywczym. Podawany był w butelkach z napisem „Dziś nikomu nie zaszkodzi bo stawiają Państwo Młodzi”… W remizie było tzw. klepisko. Na początku polewano je lekko wodą. Ale później jak ciżba zaczęła dylać, nikt już o tym nie pamiętał i wszechobecny kurz zaczął się unosić coraz wyżej, i wyżej… aż osiągnął poziom nozdrzy. Smarkałem na czarno jak górnik po szychcie. Ale chyba tylko ja zwracałem na to uwagę… no może i panna młoda zniesmaczona postępującą szarością sukni ślubnej. Wtedy dałem radę. Byłem wydolny, a opoką mą był parkiet. Właściwie klepisko. Teraz pewnikiem klękł bym przed oczepinami i kimał zaniesiony przez drwali za giry i za łapy do dziatwy na materace. Bo wiecie, na weselu to byle do oczepin…

A wracając do tematu. Nie jedzcie nerkowców popijanych zieloną herbatą, bo Wam zaszkodzą…