Archiwum kategorii: Felietony

„Jedyneczka” i „dwójeczka” ekologicznie

toaleta ekologicznieEkologiczna toaleta… ale inaczej…

Postanowiłem nie używać muszli klozetowej do wydalania uryny. Po obejrzeniu na Discovery programu o ogólnoświatowym problemie z niedoborem wody pitnej stwierdziłem, że spłukiwanie sików, nawet jeśli jest się w posiadaniu sedesu, a właściwie spłuczki z podwójnym klawiszem; mniejszy na siku, większy na kupkę lub kupkę plus siku, to po prostu zwykłe marnowanie wody. I to pitnej!

Bo przecież nie ma u nas, tak jak w niektórych nowoczesnych budynkach, w niektórych nowoczesnych, proekologicznych państwach, na przykład w Japonii, zbiorników mieszczących się na dachu, a gromadzących deszczówkę, którą to później można, już bez wyrzutów sumienia, spłukać to, co się tam zostawiło. Dlatego też sikam do brodzika, kiedy biorę prysznic. No tak – powiecie – ale co później, przecież nie można iść pod prysznic, za każdym razem, kiedy chce się siusiu? A poza tym pod prysznicem też dużo wody się marnuje. Ha! Nic z tego! Bo ja sikam do brodzika tylko rano, kiedy i tak się myję. A myję się z głową, bo odkręcam wodę tylko na kilka sekund, po czym zakręcam. To nic, że jest zimna, bo ciepła nawet nie zdąży dolecieć. Zimny prysznic z rana stawia mnie szybciej na nogi, niż poranna kawa, a dodatkowo wzmaga parcie na pęcherz. Więc sikam. Mydlę się i sikam. A kiedy się namydlę i wysikam, odkręcam wodę. Na trochę dłużej niż poprzednio, bo przecież trzeba spłukać i pianę i siuśki, i kiedy zaczyna już powoli lecieć cieplejsza, wtedy ją zakręcam, bo oto skończyła się moja poranna toaleta. Wychodzę z kabiny, jestem wykąpany i mam odcedzone, poranne kartofelki. I jestem zadowolony, bo zaoszczędziłem bardzo dużo pitnej wody! Ech życie!

 

jenyneczka i dwójeczka ekologicznieBo później, to już sikam do umywalki. Co? Jesteście zaskoczeni?

To wcale nie takie głupie! A stanął no, który w krótkich spodenkach w czasie sikania do sedesu? No i co? Sikasz, a urynowa bryza zrasza ci nózie, jak nad Bałtykiem. Można niby sikać na siedząco, o to zresztą zawsze mi żona marudziła, ale na siedząco sikają przecież baby i geje, nie ja! Tak więc, idąc na kompromis, sikam do umywalki (brak efektu bryzy), później odkręcam kran i niewielką ilością wody (pitnej przecież) spłukuję całość. Był pewien problem z żoną, nie powiem, kiedy sikałem do zlewozmywaka w kuchni na brudne naczynia. Ale grzecznie wytłumaczyłem jej, że przecież i tak będą zmywane, a uryna dodatkowo odmoczy, co poniektóre, starsze zabrudzenia.

A co – spytacie – jeśli zachce mi się „dwójeczki”, jak mój kolega określa, wykonywanie czynności fizjologicznych, gdzie „jedyneczka” to siusiu?

Wtedy po prostu wychodzę z domu i idę w plener do pobliskiego lasku, na łono przyrody, jak to mawiają, zabierając ze sobą małą, ogrodniczą łopatkę. Ciężko było z początku przekonać do tego pomysłu żonę, kiedy czuła potrzebę, jednak po dłuższych namowach oraz wizji wspólnego spaceru, ustąpiła i teraz wspólnie, dziarsko maszerujemy przez las, czule objęci, by w gęstwinie krzaków, wykopawszy malutki dołek, przykucnąć na chwilkę zostawiając „dwójeczkę”. Teraz więcej ze sobą rozmawiamy, bo dojście na „nasze miejsce” zajmuje trochę czasu, możemy podziwiać piękno otaczającej przyrody, a jesienią prawie zawsze wracamy z małym wiaderkiem prawdziwków! Zauważyliśmy nawet, że w obrębie „naszego miejsca” roślinność nad wyraz wybujała, a na wiosnę krzaki zrobiły się jeszcze bardziej gęste i zielone.

Oszczędzając ogólnoświatowe zasoby wody pitnej, oszczędzamy i na rachunkach do tego stopnia, że wodociągi przysłały do nas dwóch panów na kontrolę, żeby sprawdzili plomby i liczniki, czy w ogóle działają! Kiedy jeden obserwował to malutkie kółeczko, drugi, co za wredny typ, spuścił wodę w sedesie! I to w dodatku dużym przyciskiem! To ja, osobiście nie robiłem tego od pół roku! Nawet jak imieniny wyprawialiśmy, wmówiłem gościom, że spłuczka się zepsuła, sam ją wcześniej, specjalnie uszkadzając. Wtedy nie wytrzymałem i wypaliłem do niego prosto z mostu. – O-chujałeś pan?! No i coś pan najlepszego narobił?! – aż odskoczył, wybałuszając ślepia. – Ha! Nie wiesz pan? To ja panu powiem! Zabiłeś kilka murzyńskich dzieci, z Afryki, marnując sześć litrów wody! I to pitnej! To ja napier*alam dwa kilometry do lasu za potrzebą! I to z żoną! Świątek, piątek, w pogodę i niepogodę, w upał i przy minus trzydziestu zimą, kiedy mi dupa do łopianu przymarza! Szczam do zlewozmywaka na gary! Choć żona z początku płakała. W nocy trzymam mocz, aż do samiusieńkiego rana, kiedy mogę się w brodziku, w czasie porannej kąpieli odlać! A ty?! Ot tak, po prostu, dusisz na ten jeb*ny, wielki przycisk??? Przyszedł se ku*wa z ulicy spłuczkę opróżnić! Do obcego domu! Słyszałaś kochanie? – krzyczę przez otwarte drzwi do małżonki. – Do obcego domu! A może jeszcze kawkę podać? Zapraszam na salony, żona zaparzy, a w międzyczasie jeszcze kruche ciasteczka podamy! – spojrzeli po sobie, robiąc głupie miny, a jeden wydukał coś, że to niby taka standardowa kontrola. – Aaa! – kontynuuję. – Rachuneczki wam się nie zgadzają? Że niby za mało wody zużywamy? Kubiki pitnej wody w kiblu marnotrawić, to wam pasuje! Premię od tego wyższą macie! To my wam pokażemy, jak powinno się oszczędzać…

– Madzia! – wołam do żony. – Cho no tu, do łazienki! Ale zaraz! – przybiega natychmiast. – Wal szybko „jedyneczkę” do brodzika – mówię do niej – a ja postawię „dwójeczkę” w umywalce! Zademonstrujemy panom, co znaczy oszczędność wody pitnej i ekologia. Zresztą już dawno sobie pomyślałem, że niepotrzebnie do tego lasu łazimy. – Żona posłusznie podkasała kiecę, zsunęła gacie i kucając w brodziku, zaczęła oddawać mocz. Ja wspiąłem się na umywalkę, wypiąłem dupsko i ku wielkiemu zaskoczeniu panów z wodociągów zabrałem się za wyciskanie stolca. Po chwili wielka kupa wypełniła odpływ. Żona w tym czasie, zdążyła opłukać brodzik, niewielką ilością wody, słuchawką od prysznica. – No i co?! Idzie oszczędzać, nie? – mówię do nich, zeskakując z umywalki. – A teraz spłuczemy ekologicznie „dwójeczkę” „jedyneczką” – po czym zacząłem szczać na kloca i wetknąwszy w sam jego środek palec i kręcąc zgodnie z ruchem wskazówek zegara, upchnąłem już rozmiękczony do syfonu. Ten, który nadusił przycisk, zrobił się nagle czerwony na twarzy, a do oczu napłynęły mu łzy. Dopadł szybko do sedesu i puścił pawia, czyli „trójeczkę” jak zwykł mawiać mój przyjaciel. Wiedziałem już, co zamierzał zrobić w następnej kolejności. W mgnieniu oka byłem przy nim, zastawiając ręką przyciski od spłuczki. – Tylko mi nie spuszczaj wody, dziadu jeden! Wara od przycisku, bo ubiję jak psa! – warknąłem, szczerząc zębiska jak rottweiler. Wybiegli w popłochu, zostawiając klucz „żabkę” i wielki pęk pakuł.

Z żoną nie chodzimy już do lasku. Pozbyliśmy się z łazienki sedesu ze spłuczką, a w jego miejsca zamontowaliśmy umywalkę. Teraz i „jedyneczkę” i „dwójeczkę” zostawiamy właśnie tam, spłukując ekologicznie, to co trzeba, niewielką ilością wody (pitnej!).

Rzeźnia nr 5, czyli jak trafiłem do szpitala, czyli o wyższości zanieczulenia podpajęczynówkowego nad ogólnym cz.II

Po operacji, czyli wracam do zdrowia! I do domu…

No! Jestem już u siebie… to znaczy w pokoju numer sto piętnaście. Jehowę już wypisali, ale za to przywieźli starszego pana po kolonoskopii, a właściwie po lewatywie i kolonoskopii. Ma smutne oczy. Nie wiem czy po narkozie, czy tak przeżywa to badanie. Dołączył też do nas nowy pacjent ze złamaną szczęką, a jak się okazało później, żuchwą… i to w trzech miejscach! Chodził tak przez półtora tygodnia. Twardziel.

Choć w sali jest gorąco, ja mam dreszcze. Pielęgniarki przykrywają mnie kołdrą, a na to kładą jeszcze koc. Leżę plackiem, mając w perspektywie dwanaście godzin, a już najchętniej zmieniłbym pozycję na jakąś półleżącą. Może być ciężko. Dają mi półlitrową kroplówkę z glukozą, pewnie ze względu na te dreszcze, a następne dwie nawadniające, też półlitrowe, już czekają obok, na moim stoliku. Sumuję wszystkie. Wychodzi półtora litra płynu, a przed zabiegiem dostałem litr. Tak dobrze nawodniony jeszcze nie byłem. Dwa i pół litra w jakieś sześć godzin! Czyli pięć dużych jasnych. Czekam kiedy mi się zachce, bo na razie nic nie czuję. Delikatnie wkładam rękę pod moją operacyjną, kusą koszulinkę. Sprawdzam czy „wszystko” jest na swoim miejscu. No, niby jest ale jakieś takie obce, jakbym złapał sąsiada.

Czytaj dalej

Rzeźnia nr 5, czyli jak trafiłem do szpitala, czyli o wyższości znieczulenia podpajęczynówkowego nad ogólnym cz.I

 

Idę do szpitala!

 

 

Nadszedł w końcu dzień zaplanowanej operacji. Dzisiaj usuną mi żyłę, na której z jakiś powodów utworzył się żylak. Nieduży, prawie niewidoczny ale kolega już mnie zdążył odpowiednio „pocieszyć”, że „ jeden żylak rodzi dziesięć następnych!”, więc się zdecydowałem. Idę do szpitala jak na szafot, choć między tymi dwoma rzeczami różnica jest zasadnicza: pierwsza ratuje życie, druga nie za bardzo…

Do plecaka żonka zapakowała mi pidżamę, ręcznik, mydło, szczoteczkę i pastę do zębów (jakbym szedł do więzienia), wodę w plastikowej butelce, kubek (choć przed operacją pić mi nie wolno), sztućce (jeść przed i po też mi nie wolno, a jutro wychodzę), a po drodze kupiłem gazetę (jak się okazało sił mi stało). W szpitalu bywałem wielokrotnie ale w charakterze pacjenta nigdy, a wierzcie mi, co innego iść w odwiedziny, niż ze świadomością, że będą cię ciąć; wejdziesz, posiedzisz i wyjdziesz wyrzucając do kosza szpitalną atmosferą wraz z foliowymi ochraniaczami. Na dworze weźmiesz głęboki oddech i żegnaj szpitalu, pa pa…

 

– Dzień dobry! Słucham pana? – powiedziała pani na izbie przyjęć.

– Ja ze skierowaniem do szpitala. Zaplanowany zabieg.

– Aha… to proszę za mną, przebierze się pan, zrobimy EKG, zmierzymy ciśnienie…

 

Wchodzę w pidżamce na oddział, pielęgniarka prowadzi mnie na salę numer sto piętnaście. Wybieram sobie łóżko pod oknem – chociaż z jednej strony nie będzie sąsiada… a bo to wiadomo na kogo się trafi? Brat jak leżał, co go kiedyś samochód na ulicy potrącił, to trafił na sąsiada, który przez cały dzień i noc wył. Jak przyszedłem do niego z wizytą, to w oczach miał strach, jakby diabła zobaczył.

– Weź mnie stąd! Dłużej nie wyrobię! – powiedział mocno ściskając mi rękę. Nie musiałem, bo w nocy jego sąsiad zszedł. Czytaj dalej

Moja żona się zna – bo jest fryzjerką! Część trzecia.

III

Ale, ale, bo znowu odbiegłem od tematu.

A więc. Czekam sobie w poczekalni, no niech będzie, że na korytarzu, który pełni funkcję poczekalni. Ludziska siedzą, sami wiekowi faceci i wciąż dochodzą nowi. Nie wiem, czy człapią tak z powodu jakiś problemów w portkach, czy ze starości? Wolę nie myśleć, co im się tam porobiło? A swoją drogą, być na miejscu tej młodej kobiety i badać takiego „przystarszawego” gościa? – nie dla mnie taka robota.

Jestem za facetem w kremowej kurtce. To on jest wyznacznikiem czasu mojego wejścia, bo numerki dawno poszły w zapomnienie. Miałem co prawda jeden z wyższych, pani Jadzia, co ją żonka strzygła pokombinowała, ale jak przyszedłem, to kolejność dziadki już między sobą ustaliły.

A weź no zadaj grzecznie pytanie: kto ostatni i jaki numerek teraz wszedł?! Nic. Cisza. Echo. Wszyscy skamieniali jakbyś się zapytał, którego rozstrzelać? Nic to. Poczekam. Trzeba tylko pamiętać, kto jest za kim i czatować w pełnej gotowości jak wychodzi pacjent, który był przed tobą, bo zniedołężniałe dziadki potrafią w mgnieniu oka dać susa, wpychając się w kolejkę. Jeden już wszedł jakby nigdy nic „na bezczelnego”, a drugi niby o coś zapytać i został na dwadzieścia minut, po mnie choćby potop! Wiem, bo włączyłem stoper oznajmiając wszem i wobec.

– Ciekawym, ile czasu zajmie temu panu zadanie pytania? Włączam stoper!

Po pięciu minutach wszyscy w poczekalni wiedzieli już, że to był podstęp i gościu w bardziej wysublimowany sposób wepchnął się w kolejkę. Kiedy wychodził, unikając wzroku czekających, powiedziałem szyderczo, wyłączając ostentacyjnie stoper.

– No! Dwadzieścia minut! Ten pan zapewne pytał, panią doktor, o wszystkie dopływy Amazonki. He, he… – Dziadki nie „zakumały” mojego dowcipu, a który by „zakumał” to i tak nie dosłyszał.

Ale nie ze mną te numery Bruner!

Bo posiadam tajną broń. Nasłuchując odgłosów dochodzących z gabinetu, jestem w stanie określić, kiedy zbliża się koniec wizyty. Najpierw słychać rozmowę, później, na dłużej zalega cisza, i na powrót powraca rozmowa, zakończona dźwiękiem, przykładanej do recepty pieczątki – to znak do pełnej gotowości. Dziadki tego nie wychwytują, przytępiony słuch uniemożliwia im to skutecznie i polegając tylko na wzroku, gapią się na drzwi, gotowi w każdej chwili do podagrycznego skoku.

Nadeszła moja kolej.

Byłem za gościem, który jest wewnątrz, a jest około dwudziestu minut. Była już rozmowa, była cisza i teraz znowu jest rozmowa. Czekam na charakterystyczny dźwięk stemplowania recepty. Niby jestem wyluzowany, po co się demaskować, ale naprężone mięśnie gotowe są do ataku na gabinet. Dziadek, który siedzi najbliżej, podejrzanie spogląda na futrynę. Może wychwycił wibracje? Coś długo nie przykłada tej pieczątki? Co jest grane?! Kiedy tylko usłyszę pieczątkę, wstaję i idę do drzwi. Co to ku*wa?! Nie było pieczątki, pacjent w kremowej kurtce wychodzi, a drzwi otwierają się na całą szerokość?!

– A gdzie pieczątka?! – wykrzyknąłem mimo woli na całą poczekalnię. Dziadek, co był najbliżej drzwi, wstaje. Szybki jest. Uśpił moją czujność tym człapaniem, a wystrzelił jak z procy. Cwaniaczek! Ale ja również jestem szybki. Ba! Szybszy! Trzydziestu lat różnicy nie oszukasz. Wpycham się przed niego, coś tam mamrocze pod nosem, odwracam do niego głowę i mówię.
– Nie rób mi tu pipy! Teraz moja kolej!

Yes! Yes! Yes! Ale mu powiedziałem, aż mu poszło w te filcowe cichobiegi, co to miał obleczone na girach. Wchodzę! O Jezu! Wchodzę… do urolożki. W ferworze walki zapomniałem po co tutaj przyszedłem.

Pani doktor jest młoda i ładna, a nawet bardzo ładna. W gabinecie jest jeszcze pielęgniarka, dla odmiany stara, gruba i gburowata.
– Który numerek! – pyta skrzekliwym głosem.
– Siódmy – odpowiadam spokojnie.
– Siódmy?! Jak to siódmy?! Przecież dopiero co wyszedł dwudziesty pierwszy i piętnasty?! Wchodzicie jak wam się podoba?! Spóźniony pan jest!
– Ale tam, za drzwiami, numerki już nie działają, tutaj może tak, ale tam nie, bo tam zawiązała się kolejka społeczna i jak kto przyłazi taki numerek ma. Ja byłem tylko czterdzieści minut przed umówionym czasem i już ze dwudziestu pacjentów czekało, jeszcze dwóch wepchnęło się bezczelnie, a trzeciego dopiero co w drzwiach pogoniłem.
– Sami jesteście sobie winni, bo numerków nie pilnujecie! A potem na służbę zdrowia narzekacie! Skierowanie!
Daję jej skierowanie, ale nie odpuszczam, co będzie mi gruby babsztyl niesłusznie wyrzuty robił.
– Może lepiej, jakbyście po nazwisku wyczytywali, porządek by był – podsuwam ten prosty i genialny pomysł.
– Jeszcze czego?! Będę za każdym razem wyłazić na korytarz. Ja tutaj dosyć roboty mam! Poza tym obowiązuje ustawa o ochronie danych osobowych.

No tutaj mnie zastrzeliła. Pół miasta wie, od mojej wspaniałej żony, że mam problemy z prostatą, a ta mi tutaj z ochroną danych osobowych wyjeżdża, to jej powiedziałem do słuchu.

– Na korytarzu widziałem wiadro i ścierę, więc nie będę szanownej pani odciągał od pracy, bo linoleum, aż prosi się o odrobinę zainteresowania, poza tym ja przyszedłem tutaj do pani doktor – i zerknąłem w tę ładniejszą stronę – a te czcze dyskusje z personelem pomocniczym, z pewnością nie przyniosą mi żadnego pożytku.
Poszło jej w te wielkie, niewypumeksowane pięty, bo oczy duże zrobiła jak stare pięć złotych i nic nie powiedziała. Siadła se tylko, nie wiadomo czemu, tym grubym dupskiem za biurkiem, założyła okulary i spytała.
– Co panu dolega?

I właśnie w tym momencie, zdałem sobie sprawę z mojej fatalnej pomyłki!

Z niewiadomych przyczyn, ten gruby, wredny babsztyl był panią „urolożką”, a ta ładna i ponętna osóbka w figlarnie, jeden guzik za dużo, rozpiętym fartuszku, to pielęgniarka. Jeb*ne dziadki! Też ich tylu dzisiaj przylazło. Do młodej by się nie ośmielili, ale do starej prukwy – żaden wstyd! Chciałem wybiec, ale nogi same ugięły się w kolanach i siadłem, po drugiej stronie biurka, mówiąc szczerze, jak na pierwszej spowiedzi.

– Mam przerośniętą prostatę. Tak mówi moja żona, a ona się zna bo jest fryzjerką. Nazywa mnie teraz „Psi-psi”, bo chodzę często oddawać mocz. Wiem co mnie tutaj czeka i mam tylko jedną prośbę: niech pani będzie delikatna! – Tutaj mimo woli spojrzałem na jej, podobne do napompowanej, gumowej rękawiczki dłonie, a raczej łapska.
Pielęgniarka nagle parsknęła, powstrzymując z wielkim trudem śmiech. Pani doktor, spuściła okulary na nos, spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała, z pełną powagą.
– Niech pan zsunie spodnie i położy się bokiem na kozetce.

Byłem ubrany elegancko, jak to do doktora; długi płaszcz, spodnie od garnituru, granatowy pulower i jasną koszulę. Wstałem. Chciałem zdjąć prochowiec, ale nie widząc nigdzie wieszaka, podszedłem w nim do kozetki i opuściłem spodnie do kolan. Jakoś dziwnie się czułem. Ten długi płaszcz i opuszczone spodnie przywiodły na myśl świętej pamięci Rudego, z naszego miasteczka, co to biegał jedynie w szarym prochowcu, butach i skarpetkach po parku eksponując, ku przerażeniu i piskom wychodzącym ze szkół licealistek, swoje walory.

Położyłem się na bok. Pani „urolożka”, co to jej nawymyślałem przed chwilą, podeszła do kozetki Z wielkim trudem wciągnęła, na wielgachną rękę, gumową rękawiczkę, zanurzyła w plastikowym pojemniku z przezroczystym, jak chwilę później poczułem, zimnym żelem i zanim jeszcze wypowiedziała sakramentalne „proszę się rozluźnić”, pielęgniarka, ot tak, po prostu, wyszła sobie z gabinetu, otwierając drzwi na oścież i pokazując moje gołe dupsko dziadkowej widowni, siedzącej na taboretach w korytarzo – poczekalni. Ale wtedy było mi już wszystko jedno. Potężne gumowe paluchy, należące do równie potężnej i na dodatek brzydkiej baby, dokonały zemsty za nazwanie jej „sprzątaczką”. Jedyny plus tego gwałtu, że diagnoza była pomyślna!

W drodze do domu zahaczyłem o piwiarnię. Chlapnąłem sobie kilka jasnych i spotkałem starych kumpli, z kawalerskich lat. Umówiliśmy się na wieczór.

***

– I jak kochanie było u lekarza? bo rozmawiałam z panią Jadzią i powiedziała mi, że tamta młoda, jest na zwolnieniu i przysłali jakąś inną, starszą ponoć. Będzie jeszcze psi, psi? Hi, hi! Czy nie?
– Nie! Nie będzie żadnego psi, psi, bo prostatę mam zdrową jak u noworodka i proszę mi teraz nie przeszkadzać, bo zabieram sprzęt i wyjeżdżam z kolegami na weekend na ryby.
Choć zawsze marudziła, tym razem, wyczuwając sytuację, nic nie powiedziała, a ona się zna, bo jest fryzjerką!

Moja żona się zna – bo jest fryzjerką! Część druga.

II

„Nadejszła wiekopomna chwiła”, czyli dzień mojej egzekucji, no niech będzie – wizyty.

Jestem spięty, a to nie pomoże, bo gdzieś wyczytałem, że lepiej jest się rozluźnić. Siedzę w poczekalni, a właściwie na korytarzu, który służy za poczekalnię. Jest, o dziwo, dość dużo pacjentów. Myślę sobie, że albo nieświadomie tutaj siedzą, albo nie mają wyboru i przeżywając jakieś straszne katusze, ból ich tu przywiódł. Sam kiedyś leciałem ze łzami w oczach wyrwać bolący ząb, choć dentysty bałem się jak ognia. Jednak opinia moich kolegów, że: on jest stary i już nawet kiepsko widzi, ale od rwania lepszych speców nie ma! przekonała mnie ostatecznie. Poszedłem… biegnąc.

Fakt: prawdopodobnie przedwojenny, ciemno skórzany fotel, zainstalowany na poddaszu starego domu, nie nastrajał zbyt optymistycznie, ale przemogłem się i mówię, no może troszkę podniesionym głosem.

– Rwij pan! Byle szybko!
– Ooo! Widzę, że nocka nieprzespana, oczy podkrążone – co? – ząbek bolał?
Nie! Filmy se ku*wa całą noc oglądałem! A wyrywanie zębów to moje hobby! Jeden na tydzień, tak dla kurażu, jeszcze z osiem mi zostało, a później to przerzucę się na coś innego, może będę sobie gnaty łamał?!! Albo rwał włosy z głowy?!! – tak chciałem mu powiedzieć, ale wrodzona powściągliwość w wyrażaniu emocji wygrała, a poza tym bałem się, ze może dokonać zemsty wyrywając zdrowy ząb lub wstrzykując zamiast środka znieczulającego samą wodę. Takie rzeczy ponoć, miały miejsce.
– Ja panu znieczulenie oczywiście dam, ale ono i tak niewiele pomoże, bo to zgorzel jest – to mnie pocieszył, ale zdesperowany byłem na tyle, że nie spasowałem.

Dostałem zastrzyk, bolał jak cholera, po którym wiekowy dentysta senior, nastawił „odmierzacz czasu” w kształcie jajka, i zapalił sobie w gabinecie papieroska… Nie wierzycie? A jednak. To były czasy – papierosek w gabinecie i to przy pacjencie. A teraz? Palacze przeganiani są, niczym trędowaci. Zapal sobie fajkę na przystanku albo na peronie… długo nie popalisz, a za kilka lat to cię i nawet zlinczują:
– Ludzie! Patrzcie na niego! Zapalił papierosa! O, tam, tam stoi! A dym leci na małe dzieci!
– Jak on mógł?! Przecież dym zabije te małe, niewinne istoty!
– Zlinczować go! Zlinczować!

I będzie po tobie. Krzepcy i wydolni faceci, młode karmiące oraz stare babcie z parasolkami dorwą cię, po krótkim pościgu, w parku i wkomponują w rabat. Teraz na całe szczęście jeszcze tak nie jest, za wyjątkiem peronu. Tam, delektując się dymkiem w „miejscu do tego nie wyznaczonym”, ani się obejrzysz, a zobaczysz, koło siebie dwóch, nieogolonych oprychów, w przydużych, zmechaconych uniformach, koloru nijakiego. Tak, to oni – Straż Ochrony Kolei. Pierwsze twoje skojarzenie z nimi, będzie oscylowało gdzieś w rejonach zakładu karnego. Trafiłeś w dziesiątkę – mieli do wyboru „czapę” (to ci najstarsi) dożywocie albo dożywotnią pracę w szeregach SOK. Wybrali szeregi SOK i teraz swoimi facjatami sieją postrach i spustoszenie na dworcach PKP uszczuplając, i tak uszczuplające się, dochody kolei. Podejdą, a ty będziesz myślał, że już gorzej być nie może, dopóki nie otworzą ust. Ochrypłe, szorstkie głosy, brązowe, niekompletne zębiska zmrożą ci skórę na karku i kiedy dowiesz się, że chcą tylko pięćdziesiąt złotych mandatu, za palenie w miejscu do tego nie wyznaczonym, kamień spadnie ci z serca i poczujesz się jakbyś dostał drugie życie.

Ale, ale bo odbiegłem od tematu.

A więc: pan doktor, dentysta – senior, paląc papierosa, w gabinecie i rozmawiając ze mną, leżącym na przedwojennej, dentystycznej „kozetce”, wykonanej z przedwojennej licowej skóry, umilał mi oczekiwanie na zadziałanie środka przeciwbólowego, który i tak miał nie zadziałać, aż zadzwonił na parterze telefon. Pan doktor spetował i poszedł na dół. Rozmawiał zapewne z przyjacielem, bo rozmawiał długo i serdecznie. Podczas jego rozmowy jajko – budzik głośno terkocząc, oznajmił, że nadszedł moment do wyrwania zęba. Niestety pan doktor, pochłonięty rozmową, tego nie usłyszał. Zacząłem się denerwować, że znieczulenie przestanie działać i po kilku minutach, przekręciłem jajko – budzik na najkrótszy, możliwy czas – zadzwonił powtórnie. Niestety tego dzwonka pan doktor, również nie usłyszał. Wciąż rozmawiał i rozmawiał, a ze strzępków słów wywnioskowałem, że umawiał się na jakieś polowanie. Sam jestem wędkarzem i wiem, że o rybach można rozmawiać bez końca, z polowaniem było, tak pomyślałem, podobnie, więc postanowiłem działać bardziej zdecydowanie. Nastawiłem jajko – budzik po raz trzeci. Tym razem zszedłem z przedwojennego fotela, wykonanego z przedwojennej licowej skóry i opuszczając gabinet podążyłem na schody, schodząc do ich połowy. W jednej ręce dzierżyłem ten nieszczęsny „jajko – budzik” i kiedy zadzwonił, wyciągnąłem rękę w stronę, skąd dobiegał głos, aby dźwięk był bardziej słyszalny. Głos na chwilę ucichł, po czym oznajmił rozmówcy, że musi kończyć, bo pacjent czeka na resekcję. Pobiegłem szybko po schodach do gabinetu, sadowiąc się wygodnie na retro fotelu. Po chwili wszedł dentysta paląc drugiego papieroska.

– Przepraszam pana, ale z kolegą leśniczym rozmawiałem – powiedział. – No to co, rwiemy! – i spetował.
– A to znieczulenie to jeszcze działa, bo już troszkę tutaj siedzę? – spytałem lekko zaniepokojony.
– Przecież dopiero co budzik zadzwonił, a to znaczy, że powinno działać, o ile w ogóle zadziała – odpowiedział. – Poza tym sprawdzimy.
Po czy wziął do ręki jakiś szpikulec i dźgnął mnie nim w dziąsło.
– I co bolało? Czuł pan coś?

Nic nie czułem, to też grzecznie odpowiedziałem, że nic nie czułem… no właściwie to poczułem dźgnięcie, ale żeby bólu jakiegoś, to nie. O trzykrotnym nastawianiu „jajko – budzika”, wychodzeniu z gabinetu i schodzeniu po schodach, nie wspominałem. Po co gościa, przed tak poważnym zabiegiem, denerwować, a dźgnięcie szpikulcem upewniło mnie, że znieczulenie wciąż działa.
Kiedy wziął w dłonie cęgi, ciary przeszły mnie po plecach. Wyglądały imponująco i były chyba równie wiekowe jak fotel. Nawet zdało mi się, że zauważyłem na nich odciski, po zaciskanych w bólu zębach moich poprzedników.

– Przedwojenna stal! – powiedział unosząc je wysoko – Niech pan zobaczy, tyle lat i wciąż działają. Teraz już takich nie robią!

Przez myśl przeleciało mi, że może teraz robią już lepsze, mniej bolesne, o ile cęgi mogą w ogóle być mniej bolesne, ale zapewnienia kolegów, że: od rwania lepszych speców nie ma! utwierdzały mnie w słuszności mojego wyboru.

Zaczęło się rwanie. Natarł na mnie pewnie i z wielką siłą. Cęgami, co to teraz już takich nie robią, chwycił za bolący ząb i począł go „obluzowywać”, czyli przekręcać, w te i we wte, drugą ręką przytrzymując głowę. Zaczęło się coś łamać, trzaskać i chrzęścić. Przypomniałem sobie grilla u kolegi, w zeszłym tygodniu, jak rzucił swojemu haskiemu kości od kurczaka – dźwięk miażdżenia był podobny. Niestety znieczulenie, znieczuliło wszystko oprócz zęba i zacząłem wyć z bólu, jak haski kumpla do księżyca.

– Co boli pana?! Niemożliwe! – dentysta senior zapewne w wirze walki zapomniał, że rwie zęba ze zgorzelem i naparł jeszcze mocniej, jedną ręką ciągnąc go cęgami do siebie, a drugą odciągając moją głowę. – Jeszcze chwilka! Niech pan wytrzyma!
Nie wytrzymywałem i wciąż wyłem głośniej i głośniej. Nacisk ręki był tak potężny, że skóra zmarszczyła mi się i „zjechała” z czoła na oczy. Za chwilę coś pęknie – pomyślałem sobie – albo ręką wbije mi płat czołowy w mózg, albo puści ząb.

Puścił ząb! A dentystę seniora rzuciło do tyłu, z tymi cęgami, co to teraz już takich nie robią, że aż prawie spadł ze stołka.
– Ale się trzymał! Widział pan?!

Co miałem odpowiedzieć? Że wcale nie zauważyłem, jak dentysta felczer, z przedwojennym dyplomem i poniemieckimi narzędziami, miażdżąc mi ręką czoło, dokonał resekcji zęba na żywca? Jak cyrulik w średniowieczu?! Było po wszystkim i to było najważniejsze. Językiem niechcący wjechałem w wielką, jak lej po bombie wyrwę… i coś wymacałem!

– Ale tam coś zostało! – nie omieszkałem poskarżyć. – Jakiś kawałek zęba, czy co?!!
– Nie… tam nic nie ma – spojrzał i zdezynfekował jakimś proszkiem, żeby szybciej się zagoiło. – Nie jeździć językiem po ranie, nie wysysać i nie pić dzisiaj alkoholu, żeby zakrzep powstał.
Opuszczając gabinet dentysty seniora, oddzielony od poczekalni jedynie szaroburą zasłonką, zauważyłem następną klientkę. Była blada i miała wielkie oczy. Moje jęki musiały ją przerazić, a przedwojenne cęgi co to teraz już takich nie robią, czekały na nią już w pełnej gotowości. Był wieczór, zamiast do domu dotarłem do piwiarni, gdzie sącząc browarka wydłubałem sobie językiem, z wielkiej, jak lej po bombie, dziury po zębie, pozostały jego kawałek.

Pół roku później, kolegę, który mi go polecił, zaczął boleć ząb. Przyszedł do mnie zestrachany z opuchniętym polikiem i mówi.
– Kurde, ale mnie ząb napierd*la! Całą noc nie spałem. Dwa lata temu już do usunięcia był, ale jakoś nie bolał, a teraz?! Szkoda gadać. Powiedz mi lepiej jak ten dentysta zęby rwie, co to ci go poleciłem?
– Wal do niego jak w dym! Od rwania lepszych speców nie ma!

Ale, ale, bo znowu odbiegłem od tematu, a więc; czekam sobie w poczekalni, no niech będzie, że na korytarzu, który pełni funkcję poczekalni. Ludziska siedzą, sami wiekowi faceci i wciąż dochodzą nowi. Nie wiem, czy człapią tak z powodu jakiś problemów w portkach, czy ze starości? Wolę nie myśleć, co im się tam porobiło?

Moja żona się zna – bo jest fryzjerką! Część trzecia.