Archiwum kategorii: Felietony

Biały Jeleń

 

biały jeleńDnia trzynastego sierpnia, dwa tysiące jedenastego roku, zacząłem używać do mycia swojej powłoki cielesnej, mydła w płynie o nazwie Biały Jeleń.

Zalecił mi tak pewien starszy lekarz, kiedy poszedłem do niego, przy okazji badań okresowych i powiedziałem o moich problemach związanych z uczuleniem w okolicach styku skóry owłosionej głowy, ze skórą nie owłosioną twarzy. Zrezygnowałem z szamponów i odżywek, żeli do ciała, żeli do mycia miejsc intymnych i teraz cały, od „stóp do głów”, że tak powiem, myję się Białym Jeleniem.

Ów lekarz zalecił mi co prawda szare mydło w kostce, ale idąc drogą kompromisu, pomiędzy namydlaniem się czymś, co przypomina raczej cegłę, a wygodą, zdecydowałem się na powyższe. Żona od razu była na „nie” – Śmierdzisz jak stary dziad – powiedziała. – Poza tym, to mydło prawie w ogóle się nie pieni. Dusisz na dozownik z dziesięć razy, kładziesz na głowę i nic… zero piany, a później jeszcze z dziesięć razy, żeby się umyć. Stracimy majątek na te twoje wynalazki, zobacz… myjesz się tym od dwóch dni i już ubyła połowa butelki! Niewielką ilością normalnego szamponu umyjesz włosy, a i na resztę ciała wystarczy, a tutaj? Porażka. A konsystencję i kolor „to to” ma jak… lepiej nie powiem bo dzieci słuchają. – Fakt. Miała rację. Wyciskając mydło na rękę, a później nakładając na głowę, miałem nieodparte wrażenie, że używam do tego męskiego nasienia. Mydło w swojej strukturze nie było jednorodne i pływały w nim jakieś mniej lub bardziej gęste gluty, niemniej postanowiłem dać mu szansę i przez dwa tygodnie używać tylko i wyłącznie Białego Jelenia do mycia.

Po tygodniu uczulenie wciąż nie zmalało, doszedłem więc do słusznego wniosku, że to i tak nic nie da, jeśli ubrania w których chodzę, prane są w normalnych proszkach, zawierających uczulające mnie chemikalia. Postanowiłem prać moje rzeczy ręcznie w szarym mydle i tutaj już, nie siląc się na żadne kompromisy, używać Białego Jelenia w kostce. Żona stwierdziła, że oszalałem, a ja codziennie mozolnie i cierpliwie namydlałem, koszule, spodnie, majtki, skarpetki i podkoszulki, spędzając coraz więcej czasu w pralni.

Po dwóch tygodniach zauważyłem pozytywne efekty mojej kuracji – uczulenie zmalało. Nareszcie! – pomyślałem sobie. – Utrę nosa wszystkim niedowiarkom w osobie mojej żony. Niestety były też skutki uboczne, bo od tych codziennych przepierek, ręce zrobiły mi się jak u zawodowej, przedwojennej praczki. Nic to, znajdę na to sposób – pocieszałem się w myślach i znalazłem! Na pchlim targu zakupiłem starą tarkę do prania, z wielkim trudem i narażając swój kręgosłup, przywlokłem z pola do domu wielki kamień, a kijankę, czyli płaski kij, wykonałem z pękniętej sztachety. Teraz mogłem bardziej bez kontaktowo prać w szarym mydle, używając do tego wypróbowanych przez naszych przodków sposobów – trąc rzeczy o tarkę oszczędzałem paznokcie, a kładąc je na wielki kamień i waląc kijanką, dodatkowo wyładowywałem frustracje i napięcia. Stałem się przez to bardziej spokojny i opanowany. No, może poza jednym incydentem. Jak zwykle poszedłem do pobliskiego Rossmanna po moje mydło – Białego Jelenia w płynie i w kostce. Patrzę po półkach, a tutaj nic. Nie ma go! Pytam się więc obsługi i oto jakiej odpowiedzi udziela mi pani – Nie będziemy już więcej sprowadzać mydła Biały Jeleń. Nie schodzi nam. Prawie nikt go nie kupuje.

– Jak to? – odpowiadam zdziwiony. – A ja? – pokazując palcem na siebie. – Piorę w nim, z powodu egzemy namydlam całe ciało, myję włosy oraz części intymne, bo gdzieś wyczytałem, że jest też dobre na hemoroidy, a pani mi mówi, że „nie będziecie sprowadzać”? Wstyd i hańba! Precz z syntetycznymi emulgatorami! Precz z silikonami i parabenami! A fe! Ja napiszę list do Dirka Rossmanna i osobiście mu się poskarżę! – i odwracając się na pięcie wyszedłem obrażony.

Wróciłem poddenerwowany do domu. Została mi tylko połowa mydła w kostce oraz ledwie na dnie w butelce z dozownikiem. Postanowiłem na razie nie prać, a w ramach oszczędności, do czasu nabycia go w innej drogerii, używać tylko do mycia ciała.
Jeszcze tego samego dnia ruszyłem na obchód drogerii w moim miasteczku i wszędzie, bezczelnie informowano mnie że, a to „nie ma”, a to „było”, albo, że a to „kiedyś dawno mieli”. Zostało tylko jedno miejsce, gdzie mydło Biały Jeleń jeszcze mogło być w sprzedaży – sklep Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska, czyli popularny GS spożywczo – przemysłowy w wiosce nieopodal. Czym prędzej wsiadłem na rower i pojechałem tam. Przed wejściem, na schodach miejscowi sączyli ciepłe, tanie browarki.

– „Ooo! Oczko już na waćpana czeka… – zaczepnie powiedział do mnie jeden. Jakie „oczko” ku*wa jego mać?!! Jakiego „waćpana”?!! Chlają te tanie bronxy i napoje winopodobne i już od tego kukły mają – pomyślałem sobie. Ale nic. Nie dam się sprowokować przez tych spijaczy tanich napojów alkoholowych. Nie zareaguję. Poszedłem dalej.

Kiedy wszedłem do środka, przywitała mnie uśmiechem tęga pani sklepowa. Brakowało jej z przodu kilku zębów i jedno oko uciekało na bok, ale za to była lekko łysiejąca na czubku głowy i ubrana w kwiecisty, poliestrowy fartuch. – Pochwalony – powiedziałem, wiedząc że te katolickie powitanie zaskarbi mi jej życzliwość. – Czy dostanę u pani szare mydło Biały Jeleń?
– Tak. Podać?
– A i owszem. A ile pani tego ma?
– Niech pan poczeka… pójdę na zaplecze i sprawdzę… – przyszła po chwili, niosąc szary karton. – Został mi ten i z pięć kostek luzem, na sklepie.
– Biorę wszystko! – wykrzyknąłem uradowany.

– A wie pan, jeszcze mogę mieć z tyłu jedno opakowanie, wysoko na regale, jeśliby mi pan pomógł? – i spojrzała na mnie tym jednym okiem, bo drugie gdzieś uciekło i jakoś tak zamrugała dziwnie… – że też wtedy zgodziłem się pójść z nią na zaplecze, że też nie wyczułem zagrożenia. Poszedłem. Kiedy wszedłem do ciemnego magazynu i odwróciłem, żeby zapytać, gdzie mam szukać, już była przy mnie, a właściwie przy moich portkach. Uklękła przy moim rozporku i powiedziała głośno – Pakuj tu!

– Gdzie? – zapytałem, choć sam nie wiem dlaczego i w ogóle dlaczego zapytałem „gdzie”, a nie raczej „waćpanna wybaczy, nie znamy się” (o ja pier*olę jaka waćpanna?), a na to ona.

– Tu! – i tak jakoś się zmarszczyła, jedno oko zamknęła, a drugie wybałuszyła tak mocno, że aż wypadło na betonową podłogę i pokulało pod moje nogi. – Tu! W oczodół! – powtórzyła zdecydowanie, pokazując wielkim paluchem na czarną dziurę pośrodku głowy. Wybiegłem w te pędy za sklepu, zostawiając cały karton Białych Jeleni, który położyła na ladzie. Wsiadłem na rower i ku uciesze siedzących na schodach, amatorów tanich bronxów, odjechałem jak szybko się dało. Pożegnali mnie skandując chórem – Oczko! Oczko! – i kiedy skręciłem za winkiel, usłyszałem z oddali pompatyczny głos pani sklepowej – Zapraszam waćpanów do magazynu…

Nie używam już mydła Biały Jeleń do mycia swojej powłoki cielesnej, a jedynie do namydlenia bardziej opornych plam, przed wrzuceniem rzeczy do pralki, oraz do mycia rąk, bo nie wysusza skóry. Uczulenie minęło bezpowrotnie, a żona nie wyzywa mnie od „starego dziada”.

Wielkie żarcie po polsku, czyli pierwsza komunia oraz dieta wysokokurczakowa

komunia 2

Przygotowania.

Komunia, a właściwie po komunijne przyjęcie. Oto co mnie czeka w najbliższą niedzielę. W zasadzie nie mam nic do tego rodzaju imprez, pod warunkiem, że jestem tam zwykłym, najzwyklejszym gościem. Takim, co to przyjdzie, posiedzi, nażre się do syta i wyjdzie. To, to rozumiem, ale w moim przypadku sytuacja jest bardziej skomplikowana, bo idę na komunię do swojego chrześniaka, a to niedobrze, bo trzeba kupić prezent, albo dać w kopertę, albo i jedno i drugie. Cholera! Jestem aktualnie „pod kreską” i w ogóle nie lubię rozdawać kasy, na lewo i prawo. Też mnie Pan Bóg pokarał z tymi chrześniakami. Na chrzciny „daj”, na komunię „daj”, na bierzmowanie „daj”, na osiemnastkę „daj” i na wesele „daj”. Do tego, co roku na urodziny „daj”, na imieniny „daj”, na zająca „daj”, na gwiazdkę i na Mikołaja „daj”!
Policzmy. Załóżmy, że trzymając się grafiku powyższych zobowiązań, będę dawał do osiemnastego roku życia, by ostatnie, niejako pożegnalne „daj”, odfajkować na weselu chrześniaka, gdzie skończy się moja wspaniała rola, ojca chrzestnego. A więc: osiemnaście lat to trzydzieści sześć prezentów (imieniny i urodziny) do tego chrzciny, komunia, bierzmowanie, osiemnastka i wesele. Dojdzie do tego tzw. „nie wiadomo co”, a więc jakaś matura i wychodzi, lekko czterdzieści jeden razy „daj”. A ja mam dwóch chrześniaków! Czyli wszystko razy dwa, czyli osiemdziesiąt dwa razy skubną mnie na kasę! O w mordę! Nie wiedziałem, że aż tyle tego jest. A niech to – może lepiej nie myśleć i zastanowić się jak zminimalizować straty? A mam pewien chytry plan. Polega on na przejedzeniu tych pięciu stów, które dam w kopercie na komunię. Plan wymyśliłem sobie wcześniej. Podczas długich, bezsennych nocy, kiedy to rzucając się w pościeli, myślałem o tych straconych pięciu stówach.
Ale jak obliczyć, za ile się zjadło? Zasada jest prosta. Ceny biorę rynkowe, jak za obiad, czy kawę „na mieście” i tyle ile zeżrę i wypiję, odejmę sobie od straty, czyli tych pięciu stów. Klucz do ostatecznego rozrachunku powziąłem następujący: danie obiadowe, to dwadzieścia złotych. Wiadomo, w barze mlecznym dostanie się taniej, ale kalkuluję realnie, bo będę nakładał sobie dużo. Kiedy wezmę dokładkę z kotleta, będę liczył obiad po trzydzieści złotych, a w zasadzie powziąłem zamiar zjadania np. trzech schabowych, bez ziemniaków, czy frytek, a jedynie z surówką. I wtedy będę liczył po czterdzieści złotych. „Pyry i chleb masz w domu – jedz same konkrety” – tę życiową radę, przekazał mi pewnie znajomy na jakimś weselu i tego będę się trzymał!
Kawę i herbatę będę liczył jak w knajpie, czyli po pięć złotych, podobnież kawałek placka, czy torta, a garmażerkę po dziesięć. Dla równego rachunku, bo po dziesięć złotych, policzę też kiełbasę, czyli „giętą z wody”, porcję sałatki warzywnej, czy bigosu.
Ceny są zapewne lekko zawyżone, ale raz, że łatwiej będzie mi to wszystko skonsumować, a dwa, prościej obliczyć.
Wezmę ze sobą też długopis i małą karteczkę papieru, na której dyskretnie, pod stołem będę w uproszczony sposób zapisywał, co i za ile zjadłem. Dla przykładu: 1+ to będzie obiad, czyli zjedzone dwadzieścia złotych, 1++ to obiad z dokładką np. kotleta, czyli zjedzone trzydzieści złotych, a 1+++ to danie obiadowe składające się z trzech schabowych i surówki, czyli, że przejadłem czterdzieści złotych! 2 – to wszystko po dziesięć złotych, czyli „gięta z wody”, garmażerka, porcja bigosu i sałatki, a 3 – to kawa, herbata i „słodkie”.
Od soboty nic nie jadłem, zakładam więc, że lekko wciągnę ze trzy dania obiadowe o symbolu 1+++, czyli potrójna porcja mięsna, a to już na wstępie, da mi sto dwadzieścia złotych, czyli będę miał do przejedzenia już tylko trzysta osiemdziesiąt złotych. Do tego dojdą ze trzy trójeczki (kawka, herbatka, kawka) i ze trzy kawałki ciasta i będę już sto pięćdziesiąt złotych do przodu. Hm… to znaczy będę wciąż trzysta pięćdziesiąt złotych do tyłu, ale trzysta pięćdziesiąt, to nie pięćset! Po każdym posiłku będę też zażywał po jednej tabletce Raphacholinu, Sylimarolu i Espumisanu – Raphacholin i Sylimarol osłonowo na wątrobę oraz wspomagająco na trawienie, a Espumisan, aby lepiej odprowadzać gazy.

Msza.

Jest niedzielny poranek. Budzę się i pierwsze uczucie, jakie dociera, wprost z mojego pustego, puściuteńkiego żołądka, to głód. Niewyobrażalny głód. Wszak ostatni posiłek, jaki zjadłem, to była piątkowa kolacja, a właściwie obiad, bo na kolację wypiłem trzy piwa. W sobotę cały dzień, jak już wspomniałem, pościłem i umartwiałem się, kiedy wkładałem pięć, stuzłotowych banknotów do koperty i wypisywałem życzenia, które ściągnąłem z netu. Wypiję tylko szklaneczkę wody, ogolę się, wykąpię i pojadę do kościoła. Jakoś wytrzymam. Muszę wytrzymać!
Po kwadransie jeżdżenia, wokół przyległych do kościoła ulic, udało mi się w końcu zaparkować. Skąd tyle ludzi dzisiaj? Wściekli się, czy co? Ano tak: osiemdziesiąt dzieciaków, to osiemdziesiąt mam, osiemdziesięciu tatusiów, osiemdziesiąt mam chrzestnych i osiemdziesięciu tatusiów chrzestnych. Makabra. Do tego dojdzie pewno jakieś rodzeństwo, no i oczywiście ciotki i wujkowie, co to przyjechali z drugiego krańca Polski na ten jeden dzień, swoimi samochodami segmentu „A” i „B”, prosto z salonu, ale za to z szybami na korbki i darmowymi dywanikami zamiast klimy. Być sobie mogą – jak chce im się stać przez półtorej godziny, pod filarem? Mnie nie przeszkadzają, bo ja mam miejsce zarezerwowane! Proboszcz obiecał – Dla rodziców oraz rodziców chrzestnych, będą miejsca zarezerwowane tuż za dziećmi – tak powiedział. No i oczywiście dochodzą zwykli ludzie. Tacy, co to chodzą do kościoła na jedenastą trzydzieści już od trzydziestu lat, to i przyszli dzisiaj. Nieistotne, że jest I Komunia Święta, że ludziska zjechali się z całego miasta, ba z całego kraju, i że przyszli nawet ci, którzy ostatni raz w kościele byli na swojej I Komunii Świętej. Oni musieli przyjść na jedenastą trzydzieści, bo tak! A jeszcze, jacy niezadowoleni, a że to ścisk, a że to nie ma gdzie usiąść, a że to nie ma gdzie zaparkować. Zobaczycie, jak wybuchnie kiedyś III wojna światowa i zabłąkana atomówka zmiecie z powierzchni ziemi moje miasto, że tylko metrowe kikuty zostaną po wysokich kamienicach, i ujrzycie wśród ruin korowód ludzi, którzy otrzepując się z pyłu radioaktywnego, przedzierają się mozolnie, poprzez zgliszcza wciąż do przodu, to będą oni! Pójdą jak co niedziela do kościoła, na mszę o jedenastej trzydzieści! Opuścili swoje bunkry, by zasiąść w ławach i oddać się modlitwie.
Wchodzę do kościoła, bo odszukać i pobłogosławić chrześniaka już nie zdążyłem. Ciżba jak na targu. Przepycham się dynamicznie, główną nawą, w kierunku ołtarza. Od tych wszystkich tanich perfum, pomieszanych z zapachem starej szafy i kulek na mole, aż szczypie w oczy i kręci się w głowie. Tutaj rzondzi molina – chciałoby się napisać przed wejściem. O! Widzę nasze VIP – owskie ławy. Niestety. Choć jestem z kwadrans przed czasem, wszystkie są już tak upchane, że szpileczki byś nie wcisnął. Normalnie mieszczą się cztery osoby, a jak szczuplejsze to i pięć, a tutaj po sześciu luda, że skrajni, ledwo co na półdupkach siedzą. Niektóre półdupki, co poniektórych cioć, robią kolosalne wrażenie.
Postanowiłem postać pod filarem. Nie czuję się zbyt komfortowo, bo ścisk taki, że ktoś chucha mi na kark, a i ja chucham komuś na kark. Stoję. Stoję. Stoję. W końcu dzwonki obwieszczają rozpoczęcie mszy. Wszyscy wstają. Ja nie muszę, bo przecież już stoję, to tylko prężę się lekko. Organista zapodaje melodię, ciżba nieudolnie naśladuje, a mi z głodu kiszki grają marsza. Wchodzą księża, proboszcz i ministranci. Rozpoczyna się. Nie będę wam tutaj opisywał całego obrządku, a powiem tylko, że jak proboszcz na kazaniu, opowiedział historię o szkodliwości palenia papierosów, o czarnych płucach palacza, wydobytych w prosektorium z jego rozciętej klatki piersiowej, to zasłabłem i dwóch facetów, wyprowadziło mnie na zewnątrz. Resztę mszy przesiedziałem na murku z głową nisko spuszczoną między nogi, a jak ludzie zaczęli wychodzić z kościoła, jakimś cudem odzyskałem siły, odnalazłem chrześniaka i pojechaliśmy na imprezę.

Impreza, czyli wielkie żarcie oraz dieta wysokokurczakowa.

Wchodzimy na salę. Wiadomo. Przecież nikt nie robi teraz komunii w domu. Gotować, podawać do stołu, zmywać naczynia. A fe! Komu by się chciało. Imprezę robimy w knajpie, a wspólny mianownik jest taki, że i tak wychodzimy na zero, bo teraz prezenty na komunię dostajemy jak na wesele.
Siadam do stołu. Po chwili przynoszą potrawkę z kurczaka. Nie powiem, po dwudniowym poście i głodowym omdleniu przy filarze, musiałem trzymać cugle na wodzy, żeby nie uciec z całym platerem na zewnątrz. Najpierw nałożyłem sobie ryż i marchewkę z groszkiem, by na koniec dorzucić pałkę. Później dorzuciłem jeszcze jedną pałkę, a jeszcze później, jeszcze jedną. No! Pierwsze danie obiadowe z potrójną, mięsną dokładką zaliczone.
Rozmowy, jak to przy stole, toczą się wokół dwóch zasadniczych tematów – kto umarł i kto się urodził? Wychodzi na to, że bilans wyszedł na minus dla nowo narodzonych. Zaczynam się powoli martwić o ujemny przyrost naturalny, bo kiedy wszyscy już wyproszą, przy pomocy cegłówek, wcześniejsze emerytury, a ja będę musiał pracować do dziewięćdziesiątki, to tylko w dzieciach pozostanie cała nadzieja. One będą wtedy pracowały do ponad stu lat, mając na utrzymaniu po kilku emerytów, z których niektórzy będą młodsi od nich samych! Medycyna zacznie dopiero czynić cuda „koksując” rozmaitymi prochami wiekowych dziadków i babcinki, aby jeszcze ze trzydzieści lat po siedemdziesiątce powykładali chemię w Biedronce, czy pojeździli sobie trochę widlakami po magazynie, miast udać się do wód i sanatoriów.
Teraz czas na schaboszczaki. Nakładam jednego z samą surówką. Na frytki, czy ziemniaki szkoda miejsca w żołądku. Wyglądają na duże, ale jak to w knajpie, wielkość jest odwrotnie proporcjonalna do grubości. Bez trudu zjadam trzy, dbając jednak o to, by dokładki robić dyskretnie i nie afiszować się zbytnio. Mało tego! Kiedy nakładam właśnie tego trzeciego, zupełnie przypadkowo nabiera mi się czwarty, co zauważam dopiero na talerzu – widocznie zbyt mocno rozglądałem się na boki. Na szczęście miałem rozłożoną serwetkę na kolanach, strąciłem go więc lekko, zawinąłem i włożyłem do pustego etui od aparatu fotograficznego, który wziąłem z domu nie wiadomo po co. Staram się też nie pić za dużo – gazowana woda, czy Coca – Cola wzdymają, a tego mi nie potrzeba.
Kolej na zawijane zrazy. Są średniej wielkości, więc jednego wciągam niejako z marszu, prosto z widelca, wkładając całego do ust, jeszcze przed nałożeniem na talerz. Klinuje mi się, co prawda troszeczkę, ale umiejętnie obracam go językiem w poprzek, by pogryźć jednocześnie prawą i lewą stroną. Wcześniej oczywiście upewniam się, że nikt mnie nie obserwuje. Dwa następne biorę już oficjalnie, mówiąc do sąsiadów, że wołowe zrazy to moje ulubione danie, co zresztą jest prawdą. Żeby głupio nie wyglądało, dokładam jednego ziemniaka i mały kleksik podsmażanych, czerwonych buraczków. Wszystko razem konsumuję nad wyraz sprawnie, ale pomimo że podołałbym i czwartemu obiadowi, z potrójną mięsną dokładką, robię małą pauzę. Trzeba markować siły na zamiary, bo przejeść się na samym wstępie, każdy głupi potrafi. Oprócz tego zauważam, że w zasięgu ramion, zrobiłem małe spustoszenie na stole – inne platery obfitują jeszcze w schabowe, czy zrazy, w moim pobliżu została już tylko sama sałata, ziemniaki i frytki.
Na małej karteczce, którą wyciągam z wewnętrznej kieszeni marynarki, zapisuję trzy jedynki, z trzema plusikami. Plan wykonany w stu procentach. Ba! Nawet więcej o jednego schaboszczaka, którego niechcący podwędziłem i zjem jutro na obiad. Udaję się do toalety, trzeba troszkę rozprostować kości i się przewietrzyć. Na zewnątrz, w małym ogródku spotykam palaczy. Od czasu wprowadzenia zakazu, czy to na komunii, na stypie, czy na weselu, można spotkać tę elitarną grupę ludzi, którzy z łezką w oku i rozrzewnieniem, wspominają czasy popielniczek na stołach, petów w sałatce i obrusów przyprószonych popiołem od papierosów. Teraz, niby trędowaci są izolowani, wypraszani na zewnątrz, nawet o północy, po oczepinach w trzydziestostopniowe mrozy, i ganieni po powrocie: „Ale śmierdzicie ćmikami! Okropieństwo! Najlepiej idźcie tam i już nie wracajcie!”. Tak panowie. Teraz kobiety zrobiły się wymagające – kiedyś wystarczyło, by facet nie śmierdział… teraz musi pachnieć.
Wracam do sali. Podano kawę, herbatę i ciasto. Bardzo dobrze, bo nawet przyszła mi ochota na coś słodkiego. Włożyłem sobie na talerzyk, dwa kawałki sernika, bo sernik to najlepsze co może cię (oprócz oczywiście zrazów) przy stole spotkać. Tortów nie lubię i nie jadam. Są z reguły przesłodzone. Cukiernik wychodzi z mylnego założenia, że jak sypnie pół kilograma cukru więcej, to będzie lepiej, bardziej „na bogato”. Hm… co by nie mówić, to przy obecnych jego cenach, faktycznie było „na bogato”, bo tort (co okazało się niebawem) słodki był niemiłosiernie. Nie przewidziałem jednak, że ojciec chrzestny, powinien choć jeden kawałek komunijnego tortu spróbować. Zresztą widniała na nim podobizna mojego chrześniaka uwieczniona w marcepanie, więc wypadało tym bardziej. Nałożono mi „słuszny” klin o dziesięciocentymetrowym boku. Zmęczyłem go w końcu, ale od tej słodyczy zemdliło mnie. Zapiłem to wszystko trzema, gorzkimi, czarnymi kawami i kiedy mi się kwaśno czknęło, już wiedziałem, że kombinacja mięso – węglowodany nie jest najlepsza. Zażyłem po tabletce moich medykamentów, popijając wodą mineralną, niegazowaną, a na karteczce zapisałem sześć trójeczek – trzy kawy i trzy kawałki ciasta, czyli w sumie trzydzieści złotych.
Udaliśmy się na powrót do kościoła. Nie powiem, trochę mnie to zaskoczyło, ale teraz tak jest – idzie się przed południem, by po obiedzie iść jeszcze raz. Ogólnie jednak dobrze mi ta przechadzka zrobiła, żołądek odsapnął, a i gdzie usiąść było. Ławy były bardzo wygodne, że nawet w czasie przemowy proboszcza, udało mi się „przymknąć oko”. Kiedy wróciliśmy na salę, na stoły podano garmażerkę. Wypoczęty i pełen nowych sił zabrałem się za konsumpcję. Zacząłem od szparagów zawijanych w szynkę, zjadając trzy sztuki, później zjadłem dwa schabiki ze śliwką i jedną porcję sałatki warzywnej. Chleba nie jadłem, a zamiast tego zażyłem Raphacholin, Espumisan i Sylimarol, popijając wszystko trzema gorzkimi herbatami, na lepsze trawienie. Na karteczce zapisałem sześć dwójeczek i trzy trójeczki i udałem się za potrzebą do toalety.
W toalecie okazało się, że jednak dopadło mnie wzdęcie. Wiedziałem – jadłem zbyt łapczywie i nałykałem się powietrza. Zupełnie niepotrzebnie. Cholera! Troszkę popierdziałem na muszli klozetowej, ale to nie to samo co w samochodzie, gdzie można to robić bez jakiegokolwiek skrępowania. Oczywiście jadąc samemu! Muszla klozetowa działa jak pudło rezonansowe w instrumencie muzycznym i mały, niewinny bączek brzmi jak tutti orkiestry symfonicznej, a gdzie tutaj myśleć o siarczystym bąku? Zastosowałem wobec tego, mój stary sposób: uklęknąłem, wypinając pupę wysoko w górę, głowę zaś zniżyłem aż do samych płytek. Zacząłem cichuteńko upuszczać spore ilości gazów. Przyniosło to ulgę i przy okazji zauważyłem, jak kiepsko tzw. fachowcy położyli fugi na podłodze.
Powróciłem na salę. Właśnie podano ciasto i kawę. Tort się już na całe szczęście skończył (odetchnąłem z ulgą), więc poprzestałem na dwóch kawałkach sernika, oraz po kawałku murzynka i makowca. Wypiłem do tego trzy kawy, a na koniec, do popicia moich tabletek, poprosiłem o gorzką herbatkę. Obsługa zaczęła jakoś dziwnie na mnie patrzeć, więc żeby nie rzucać się w oczy, zapisałem na karteczce osiem, razy trzy i wyszedłem na zewnątrz – do palaczy. Siedzieli jak zwykle, ale zauważyłem, że musieli mieć „coś” mocniejszego pod stolikiem – wiadomo elita. Ci zawsze wiedzą jak się znaleźć. Poczęstowali mnie fajką i choć rzuciłem palenie, przypaliłem jednego, bo przy fajce rozmowa bardziej się klei i w ogóle. Okazało się, że alternatywna impreza jest właśnie na u nich – na dworze. Na sali zostały same babcie, ciotki i pantoflarze, a tutaj pielęgnuje się starą dobrą tradycję przypieczętowywania procentami, każdej ważnej, rodzinnej uroczystości. Dodatkowo rozmowy toczyły się wokół trzech, zasadniczych i tak bliskich memu sercu tematów: wyższości diesla nad instalacją gazową, na jakich akwenach akuratnie biorą ryby i kto się ostatnio i jaką ilością „nawalił”. Panowie mieli ze sobą turystyczną lodóweczkę w maskujących, zielono – burych barwach, którą to umiejętnie ukryli w krzaczku bukszpanu i jak wyszło w rozmowie, każdy przyniósł ze sobą literka, w dwóch półlitrowych flaszkach, z czego dla niepoznaki, tylko jedna była zawsze na stole. Kiedy przychodziła „pani” któregoś z nich, tłumaczyli się, że „a to na sali za gorąco”, „a to, że zapalić nie wolno”, i że „pół litra na sześciu to w zasadzie dla kurażu”. Koniec, końców przysiadłem się i za ogólną namową, zacząłem spożywać. Walnąłem ze dwie sety i jak przystało na ojca chrzestnego, udałem się na salę.
Kelnerki zaczęły wnosić wędliny na ciepło, z wody oraz bigos. Bardzo lubię bigos, więc nałożyłem sobie, tak na oko, ze trzy porcje, zjadając do tego dwie śląskie i dwie białe z chrzanem. Były niezłe, a przede wszystkim wieprzowe – jak widzę kiełbasy, szynkę, czy kotlety z kurczaka, to przypomina mi się moja poprzednia komunia. Komunia z dietą wysokokurczakową.

Dieta wysokokurczakowa.

Byłem tam wtedy tylko w charakterze najzwyklejszego gościa. Pani domu pracowała w ubojni drobiu, przez cały tydzień filetując kurczaki, więc na stole oprócz tradycyjnego bigosu były też i inne delicje, bo pani domu miała fantazję, a i pomysł: pieczone papryczki z nadzieniem z kurczaka, gyros z kurczaka, zimne nóżki z kurczaka, zrazy zawijane w piersi od kurczaka, mielone z kurczaka (zapewne zostało trochę farszu po papryczkach) leczo z mięsem od kurczaka, oraz zwykłego, najzwyklejszego, nieprzetworzonego, ot tak po prostu i bezczelnie, kurczaka pieczonego, a la kurczak z grilla. O parówkach drobiowych, sporządzonych zapewne z mięsa od kurczaka oddzielonego mechanicznie, wspominać w ogóle nie będę, a powiem tylko, że miały kolor marchewek.
Miała trzech dorastających synów i mimo woli zacząłem ich ukradkiem obserwować, czy jakiemuś nie rosną już przypadkiem piersi? Jeśli nawet nie, to tylko kwestia czasu – dieta wysokokurczakowa zbierze swoje żniwo i chłopcy za kilka lat zalogują się na forum biuściastych. Ja poprzestałem na rozpuszczalnym napoju a la kawa i cieście a la sernik ale kiedy natrafiłem na rodzynkę, w mojej głowie nagle rozkwitła wspaniała myśl, że oto jest kurczak!

Impreza – część dalsza, czyli tracę siły.

Kiedy skończyłem i wstałem od stołu, by udać się do toalety, odniosłem nieprzyjemne wrażenie, że ktoś włożył mi do brzucha kamień do kiszenia kapusty. Od razu też przypomniała mi się ta okropna historia o „Wilku i siedmiu kózkach” (którą zresztą z niewiadomych przyczyn, opowiadam mojej córce) jak to biednemu, śpiącemu wilkowi, po pożarciu sześciu kózek, jedno wespół z mamą, rozpruło podstępnie brzuch, wyciągnęło sześć przezeń pożartych, zastępując je polnymi kamieniami. Czułem się podobnie. Wielkie ilości białka, przy pomocy kilograma cukru, zlepiły się w moim żołądku, tworząc betonową papkę. Na dodatek do mojej karteczki, gdzie zapisywałem ilość skonsumowanego prowiantu, wkradł się bałagan – ostatni zapis, jakiego dokonałem, to było siedem trójeczek, ale poprzednie nieroztropnie oznaczałem jako 2×3 i już nie pamiętałem, czy zjadłem dwie trójeczki, czy trzy dwójeczki. Wiedziałem, że było tego sporo, ale czy „przejadłem” pięćset złotych, tego nie wiedziałem. Olałem to. Postanowiłem założyć, że jednak „wyszedłem na swoje”. Dodatkowo budowała mnie myśl, że teraz, prawdopodobnie, nie będę musiał nic jeść przez tydzień dni, trawiąc to wszystko, jak anakonda po pożarciu całego wołu. Postanowiłem też, za namową palaczy, spożyć troszkę, co zwiększyłoby mój bilans „in plus”. Przysiadłem się na powrót. Walnęliśmy po lufie, kończąc którąś tam flaszkę i na stół powędrował spirytus gorzelniany w cenie piętnastu złotych za litr, rozrobiony pół, na pół. Miał swój odorek, ale i procenty, czym zresztą właściciel poszczycił się, podpalając go w kieliszku. Pomyślałem, że tak mocny trunek pomoże mi strawić to, co mam w brzuchu, wszak od zawsze ludzie ratowali się alkoholem na niestrawność, jednak dla mnie wypadki potoczyły się już bardzo szybko. Upał na zewnątrz, fajki, których przecież nie paliłem od dłuższego czasu i owa berbela niewiadomego pochodzenia, spowodowały reakcję łańcuchową w moim organizmie. Zrazu coś we mnie zabulgotało, pot wystąpił na czoło, a czknięcie przypomniało wszystkie zjedzone jedyneczki, dwójeczki i trójeczki. Siarczyste beknięcie musiałem zdławić w samy zarodku, przytykając rękę do ust, bo skończyłoby się ani chybi pawiem. Kiedy wstałem na nogi, poczułem, że są jak z waty, a w głowie zawirował cały świat. Aha… samoloty – pomyślałem – trzeba udać się do toalety… zimna woda ducha doda! – no i udałem się.

 

Najpierw przeleciałem przez klomb bukszpanu, ten sam gdzie ukryta była lodóweczka z trunkami – na szczęście lądowanie było dość miękkie, a współbiesiadnicy pomogli mi wstać, a później, pomagając sobie bocznymi ścianami, doszedłem do kibelka. Okazało się, że w sam czas, bo wystrzeliłem jak z armaty – traf chciał, że do zlewozmywaka. Od razu uruchomiła mi się też automatyka – lewa ręka odkręciła kran, a palec wskazujący prawej ręki powędrował do kratki spustowej i wykonując kółeczka zgodne z ruchem wskazówek zegara, rozcierał co większe kawałki.
Kiedy wyszedłem z toalety, czułem się wyśmienicie. Byłem trzeźwy – z pustym żołądkiem, ale trzeźwy! Impreza dobiegała ku końcowi. Zaproponowano mi placki, sałatkę warzywną i jakieś mięsiwo na wynos – odmówiłem i pozostawiając samochód pod knajpą, udałem się spacerkiem do domu, marząc o gorącej herbacie z cytryną i bułce z gzikiem.

Dawać mi darmowy pakiet, bo się przeniosę do Playa!

Skończyła mi się umowa z operatorem telefonii komórkowej. Wypada podpisać następną, bo wygasły różne darmowe pakiety, którymi przekabacili mnie abym pozostał pod ich matczynymi skrzydłami. I broń Panie Boże Wszechmogący nie przeniósł się do innej – konkurencyjnej, a w szczególności do Playa! Tej znienawidzonej, wyklętej i poniżanej, jak tylko się da, przez wszystkich operatorów, sieci.
Bo plan mają taki: uwiązać cię umową na jak najdłużej (ponoć są w projektach dożywotnie lojalnościówki), na wabia dać jakiś nowy telefon – oczywiście wszystkomający i dodatkowo w pakiecie z pięć tysięcy minut. Ale do swojaków. Nic to, że wygadasz jedną dziesiątą i przejdzie ci na następny miesiąc cztery i pół tysiąca, a owy wszystkomający telefon, z dotykowym ekranem, zrobi dla ciebie wszystko oprócz prostego wybrania numeru do przyjaciela przy pomocy jednego klawisza. Pięć tysięcy minut w pakiecie robi wrażenie, i nawet nie zauważysz, że do innych dali ci tyle co kot napłakał, a do Playa w ogóle. A spróbuj no tam zadzwonić. Po numerze już nie dojdziesz, że znajomy przeniósł się do konkurencji i zrobisz to nieświadomie. Zedrą z ciebie ostatnią koszulę, ogołocą i policzą za minutę potrójnie. A ty wziąłeś specjalnie wyższy abonament, żeby gadać do woli. Nic z tego! „Dzwoń sobie gdzie chcesz – w sieci rodzinnej, do swojaków, do pięciu wybranych, na stacjonarne, do „zaprzyjaźnionych” operatorów, ale nie do Playa. Tam nie wolno! Teraz tylko skasujemy sobie odpowiednio, ale następnym razem przyślemy panów o smutnych oczach i urządzą ci pogawędkę, że przecież podpisałeś dożywotni cyrograf, niby Twardowski z diabłem i do tej sieci dzwonić nie wypada.”
No dobra. Może ciut pofantazjowałem, ale raczcie zauważyć, że owa mentalność przyświeca, żeby być sprawiedliwym, wszystkim operatorom, a różni się jedynie intensywnością i natarczywością.
O mnie widocznie zapomnieli, bo jakoś nie dzwonią, a umowa skończyła się kilka miesięcy temu. Zadzwonię wobec tego pierwszy i zapytam jaką to ofertę dla mnie przygotowali. Na wiele nie liczę, bo nie „wiszę na słuchawce”, nie ściągam megabajtów i nie kupię od nich telefonu za trzy stówy w podobnym abonamencie – chcę płacić niewiele, bo gadam niewiele. Ot cała moja filozofia. Trzy godzinki na miesiąc w zupełności wystarczą, byleby były do wszystkich, ewentualnie z podziałem pół, na pół.
Dzwonię. Odbiera jakiś misiek. Gadam do niego, że chcę dwie godziny darmowych minut do wszystkich i ze dwie do swojej sieci i na stacjonarne, i że nie chcę od nich żadnego telefonu, a w zamian tego umowę na rok i niższy abonament. A w jakiej taryfie? – pyta. Odpowiadam, że nie wiem jakie są teraz taryfy, zresztą bez różnicy, czy będzie się nazywała tak, czy siak. Ja chcę dwie godziny do wszystkich i dwie do swojaków, za plus minus czterdzieści złotych ,niech mi pan coś zaproponuje. Aha – odpowiada – proponuję taryfę X. Będzie pan miał czterdzieści minut do wszystkich i sto dwadzieścia w naszej sieci i na stacjonarne.
– No dobra – mówię – ale będę miał niewiele minut do wszystkich. Nie da rady dorzucić jakiegoś dodatkowego pakietu. Przecież nie biorę od was telefonu?
– Może pan zamienić te sto dwadzieścia minut w sieci, na czterdzieści do wszystkich.
– Czyli będę miał osiemdziesiąt minut do wszystkich?!
– Tak.
– Ale ja chciałem sto dwadzieścia minut do wszystkich i drugie tyle w sieci i na stacjonarne, a pan mi proponuje osiemdziesiąt?
– Żeby mieć więcej musiałby pan wziąć wyższy abonament.
– Panie, ale co to za oferta? Jestem u was chyba od początku istnienia telefonii komórkowej w Polsce, a pan mnie „zlewa” i proponuje jakiś ochłap, w postaci osiemdziesięciu minut, zamiast dwustu czterdziestu? Mówię przecież, że zamiast telefonu macie mi jakiś dodatkowy pakiet dorzucić.
– No ale takie mamy obecnie taryfy i nic ponadto nie mogę panu dać.
– Wobec tego żegnam, bo możecie mnie już nie usłyszeć.
– Do usłyszenia – i tak skończyły się moje negocjacje z operatorem sieci komórkowej. Tak jak myślałem „zlali” mnie, wypieli dupę, bo co to za klient, który płaci czterdzieści, pięćdziesiąt złotych na miesiąc? Ledwie dwie flaszki. A oni udostępniają mi swoje łącza z całą Polską ba, światem. Mogę na ten przykład zadzwonić sobie z lasu do Zimbabwe, albo z tojtoja na Grenlandię. Łowić ryby nad jeziorem i dzwoniąc do kumpla w Australii, zapytać jak biorą u niego. To wszystko powinno kosztować, a nie kosztuje, bo ja za granicę, jeśli już dzwonię, to powiatu, a do tego ogólnie dla nich mało rozmowny jestem, mało internetowy i mało mms – owy. Zresztą facet sprawiał wrażenie znudzonego i pewnie przeszkadzałem mu w pracy. Jak nic, będzie trzeba zastosować plan B, czyli wizytę w salonie i rozmowę face to face. Komunikacja werbalna, kontakt bezpośredni, tutaj ich przekonam.
Wchodzę do salonu. Z olbrzymiej witryny zachęcająco spoglądają na mnie nowe modele, wszystkomających telefonów. Nie powiem robią wrażenie. Olbrzymie dotykowe ekrany, solidne metalowe obudowy, a w specyfikacjach stoi drukowanymi, że mają GPS, Wi – Fi, miliony pikseli i odtwarzacze MP3 i MP4. Kurde może by się przełamać? Wziąć wyższy abonament na dwa lata, ale z telefonem? Ze swoim wyglądam jak łapciuch i czasami nawet mi wstyd odebrać rozmowę. Aaa, co mi tam… spytać zawsze mogę. Może będzie jakiś fajny za złotówkę w promocji. O! Nadeszła moja kolej i facet w białej koszuli i krawacie zaprasza mnie do biurka. Dzień dobry panu, w czym mogę pomóc? – mówi z uśmiechem na ustach, ja jednak widzę, że wczoraj, musiał być na poprawinach po sobotnim weselu. Ciągnie trochę od niego nieprzetrawionymi promilami i ma przekrwione oczy. No, dobra moja. Tutaj go mam. Będę mędził i mędził, aż do skutku. Wykończę nerwowo. Na kacu ma słabe nerwy i da mi co będę chciał, bylebym się tylko od niego odczepił i wyszedł z salonu. Siadam i ostentacyjnie wyciągam z plecaka wodę mineralną, gazowaną. Zupełnie przypadkowo kupiłem ją po drodze razem z puszką Pepsi, ale teraz będzie moją cudowną bronią. Wunderwaffe! Odkręcam z psykiem nakrętkę i biorę kilka solidnych łyków. Widzę jak facetowi z pragnienia język ucieka do gardła. Mlaska, a mlaśnięcie jest głuche. Aha! Wysuszone ślinianki. Było tak „łoić” gorzałę?
– Skończyła mi się umowa – zagaduję – chciałem podpisać nową, na rok, bez telefonu.
– Aha. Rozumiem. Sprawdzę wobec tego, czy jest już przygotowana dla pana jakaś oferta? Proszę podać numer telefonu – podaję – hm… nie ma nic – mówi. Wiedziałem, że nie ma nic. Centrala o mnie zapomniała. Taki klient jak ja, to niby dinozaur, albo mamut, czyli na wymarciu. Nie ściąga żadnych gier, nie serfuje komórą po internecie i nie „wisi na słuchawce” godzinami. – Wobec tego co by pana interesowało? – kontynuuje. – Więcej pan rozmawia, czy więcej sms – uje? Potrzebuje pan dużo minut w naszej sieci, czy raczej do innych? – też wymyślił. A skąd ja mam wiedzieć kto jest w jakiej sieci? Ostatnio zadzwoniłem do kumpeli, która jest, a właściwie jak się okazało była w Erze, bo numer z Ery. Patrzę później na biling, a tu okazuje się, że ona już jest w Playu. No i mnie wykasowali – za cztery minuty, dwadzieścia osiem sekund, trzy dwadzieścia pięć.
– Proszę pana – mówię uprzejmie – ja potrzebuję dwie godziny do wszystkich i ze dwie do naszej sieci i na stacjonarne, bo jak dzwonię do żony na komórkę, to ona i tak nie odbiera i wtedy muszę dzwonić na stacjonarny. Telefon mi w zasadzie niepotrzebny, no chyba, że macie jakąś promocję? Za złotówkę na przykład.
– Hm… – facet myśli, a widać, że przychodzi mu to z trudem. Łeb mu pewno pęka i chlapnął by sobie jedno jasne zimne, a tutaj cały dzionek przed nim. Nie zazdroszczę mu. Ale sentymentów nie ma i otwierając butelkę wody mineralnej, pociągam sobie jeszcze kilka łyków, opróżniając prawie do połowy. Z trudem przełyka ślinę, po czym kontynuuje.
– Mogę panu zaoferować sto pięćdziesiąt minut do wszystkich sieci i dodatkowo w pakiecie, że jest pan z nami tak długo, piętnaście minut, a to wszystko w abonamencie za pięćdziesiąt dziewięć, dziewięćdziesiąt – a powiedział to z taką dumą, jakby mi sprzedawał samochód za pół ceny.
– Piętnaście minut?! Co to jest piętnaście minut?! Piętnaście minut to żona ze mną rozmawia, jak kupuję jej farbę do włosów w Rossmannie, a i to czasami nie wystarcza. Dajesz mi pan gratis na jedną rozmowę z połowicą, a pozostałe sto pięćdziesiąt minut to mi wyssie jak zadzwonię do Playa, bo wszyscy moi znajomi już się tam poprzenosili i ja również się nad tym zastanawiam! – no, chyba dałem mu do myślenia, że aż poczułem suchość w gardle. Pociągnąłem sobie zdrowo mineralki i niewiele już zostało w butelce. Dostrzegłem, że wzrok zaczął mu uciekać w kierunku wielkiej, plastikowej butli wody z napisem Eden, osadzonej na drewnianym stojaku. Aha – pomyślałem – suszy cię? To dobrze. To dobrze. A taka zimniuteńka jest. Ale musisz jeszcze poczekać na ten swój „Eden”, bo na razie będziesz tutaj miał ze mną „Hell”.
– No to może wziąłby pan jakiś telefonik? Zostaniemy przy tej taryfie, ale dorzucę telefon. Oczywiście wtedy będzie pan musiał podpisać umowę na dłużej.
– A jaki pan proponuje?
– Na przykład ten na samym dole – i pokazuje palcem jakieś „cudo” – bardzo prosty w obsłudze i posiada wyjątkowo wytrzymałą baterię. Wystarczy naładować raz na tydzień! – mówi podekscytowany. Podchodzę bliżej do gabloty. Co to do ku*wy nędzy jest?!! – pomyślałem od razu. – Takie telefony produkują jeszcze na świecie?
– Co pan mi proponuje? – mówię lekko poirytowany. – To jest chyba telefon z muzeum telekomunikacji? Przecież on wygląda jak protoplasta wszystkich telefonów komórkowych. Ile on ma lat – trzydzieści? Zabawkowy telefon mojej trzyletniej córeczki ma więcej funkcji niż ten! Euforia? Co to za firma? Przecież moja pierwsza „komóra” sprzed piętnastu lat była bardziej „wypasiona” niż ten, tutaj. A on w ogóle ma wyświetlacz? Bo nie widzę…
– Emporia – poprawia mnie – to austriacka firma, która produkuje proste w obsłudze telefony dla osób starszych… – wkur-wił mnie. Udało mu się. Nie żebym był stary, ale samym podejściem do klienta i tym, że sobie o mnie pomyślał, że już mało „kumaty” jestem. O ty gnido jedna – przeszło mi po głowie – ja, starsza osoba.
– Dajesz mi pan dwie godziny do wszystkich i dwie w sieci i na stacjonarne za cztery dychy, albo się wypisuję z tego całego, waszego bałaganu! W Playu dadzą mi za tę cenę nowy telefon i jeszcze w gratisie panienka mi laskę na zapleczu zrobi! Co pan chcesz ode mnie, żeby dołożyć więcej? Zrobić panu laskę?! Kulki panu wylizać?! Tak wam trudno zadbać o starego klienta? Dorzucić jakiś darmowy, godzinny pakiet rozmów, a nie szczuć piętnastoma minutami i oldskul-owym telefonem dla emerytów?
– Słucham pana??? – wytrzeszczył na mnie skacowane oczy, a z zaplecza wyszedł jakiś ważniacha w lepszym garniturze.
– A słuchaj pan! Słuchaj! Bo tracicie klienta, a ze mną odejdzie moja żona i przyszłościowo moje córki, bo tylko patrzeć jak będą chciały sobie komórki sprawić. – Ważniacha podszedł od tyłu do skacowanego miśka, któremu przed chwilą, w przypływie nagłej złości, zaproponowałem zrobienie laski i obejmując go za ramię zapytał: „W czym może pomóc?”. Wymienili kilka zdawkowych zdań, spojrzał na ekran monitora, po czym odwrócił się w moją stronę i z uśmiechem na ustach zapytał – Proponuję sto pięćdziesiąt minut do wszystkich z dodatkowym, stu minutowym, darmowym pakietem w sieci i na stacjonarne, na czas trwania umowy, czyli na rok, za czterdzieści pięć złotych. Może być? No pewno, że „może być” – pomyślałem – Nie można było tak od razu?
Tak – powiedziałem, po czym wydrukowano umowę, którą po sprawdzeniu, czy wszystko „gra”, podpisałem. Pan za biurkiem był wyraźnie umęczony całą sytuacją i jak nic wyglądał na bardzo spragnionego. Zagadałem do niego, ale już po przyjacielsku.
– O widzę, że było „coś” wczoraj? Mam tutaj puszeczkę, zimniuteńkiej Coca – Coli i jeśli pan pozwoli, zostawię ją tutaj, na biurku, w nagrodę za pozytywne załatwienie całej sprawy. Pociągnie pan sobie łyczka na zapleczu i od razu panu przejdzie. Postawiłem przed nim, mokrą od rosy puszkę, która to nie dalej niż dziesięć minut temu, wypadając mi z ręki, sturlała się ze sklepowych schodów, aż do samego dołu i wyszedłem.
Facet jednak nie wytrzymał, bo kiedy byłem w drzwiach, usłyszałem charakterystyczne kliknięcie, otwieranej puszki, po czym ktoś burknął pod nosem „O kurwa…”.

Katar leczony trwa siedem dni, a nieleczony tydzień, czyli jak trafiłem do lekarza homeopaty

katar i homeopatia 1Poszedłem z katarem do homeopaty. Nie jakiegoś tam nawiedzonego szamana, po kursach korespondencyjnych, a prawdziwego, najprawdziwszego lekarza homeopaty z tytułem doktora nauk medycznych.

Zapytacie, czy w ogóle warto z katarem do kogokolwiek chodzić, trwonić czas, pieniądze na wizytę, lekarstwa, skoro od dawien dawna wiadomym jest, że katar leczony trwa siedem dni, a nieleczony tydzień?
Odpowiem, że warto ponieważ leki homeopatyczne (jak gdzieś wyczytałem) odpowiednio dobrane, działają błyskawicznie, że już po pierwszej dawce jest zauważalna poprawa! Nie szkodzą organizmowi, nie rujnują kieszeni, a co za tym idzie nerwów, jak w przypadku zapłaty za leki konwencjonalne, gdzie aptekarz powinien do razu, z punktu, dorzucić coś na uspokojenie.

Homeopatia, oto jedyna słuszna droga!

Taka medyczna nanotechnologia, gdzie nieskończenie małe ilości różnych, dziwnych (najczęściej trujących) substancji, wzmacniają twój organizm, pobudzając pokłady potężnej energii do walki z chorobą. W efekcie czego zdrowiejesz szybciej, niż po zażyciu najmocniejszego nawet antybiotyku (a fe!).
Oczywiście sceptycy powiedzą, że jak może leczyć coś, co chemicznie nie zawiera nic? Rozcieńczenie leków homeopatycznych jest tak duże, że w łyku wody, którą „pociągasz” ze szklanki, do której dodałeś jedną „kuleczkę” leku, nie ma pewno nic więcej, niż sama woda. Ale przecież bakterie i wirusy, były od zawsze, a spróbowałbyś opowiedzieć o nich z pełnym przekonaniem, tak z pięćset lat temu, przed świętą inkwizycją? No właśnie. Nauka po prostu na obecnym etapie rozwoju, nie jest w stanie zrozumieć działania takich skomplikowanych substancji.

Dobra. Dosyć tego zachwalania.

Wchodzę do gabinetu. Wygląda inaczej niż konwencjonalny. Jest w nim całe mnóstwo różnych, zapewne mądrych, książek, które poukładane na półkach, sięgają aż po sam sufit. Pani doktor wita mnie bardzo serdecznie, po czym, następuje miła rozmowa, w trakcie której przeprowadzony zostaje dogłębny wywiad, co do mojej osoby; jakim to jestem człowiekiem, gdzie pracuję, co jadam, jaką mam grupę krwi, czy nie nadużywam alkoholu i czy jestem nerwowy. Po tym wszystkim pani doktor, nie oglądając w ogóle mojego gardła, nosa oraz nie przeprowadzając żadnych dodatkowych badań, ogłasza diagnozę! Wszystkiemu winne jest mleko i pszenica…

katar i homeopatia 3– Nie powinien pan pić mleka, bo bardzo alergizujące jest, oraz zrezygnować ze spożywania pszennego pieczywa oraz innych rzeczy zawierających pszenicę. Chleb proszę jeść tylko żytni, albo orkiszowy. Dostanie go pan w sklepach ze zdrową żywnością, ale może pan, co polecam, kupić mąkę orkiszową i samemu piec chleb w domu. Z tym, tak zwanym żytnim, musi pan uważać, bo prawie każdy zawiera pszenicę, a pszenica to największe zło. Chleb musi być w stu procentach żytni, najlepiej z maki razowej i na zakwasie, albo orkiszowy. Pszenica występuje też w każdym placku, babce, każdym ciastku, pączku i rogalu, czyli najlepiej zrezygnować ze spożywania tych alergizujących produktów, od których ma pan katar.
Hmm… – pomyślałem, dotychczas sądziłem, że katar mam gdy mnie przewieje, wyjdę na chłód bez czapki, czy po ostrym chlaniu z kumplami, kiedy organizm jest osłabiony, a tutaj takie nowości. Wszystkiemu winna jest dieta, a właściwie jej brak, czyli moje złe odżywianie. Nie dawało mi jednak spokoju pytanie, że przecież pszenicę i mleko spożywam od zawsze, cały, okrągły rok, a katar miewam sporadycznie. Spytałem więc, a pani doktor udzieliła mi logicznej i wyczerpującej odpowiedzi.
– Bo widzi pan, mleko i pszenica powodują zwiększoną produkcję śluzu w organizmie i kiedy osiąga to wartość krytyczną, organizm pozbywa się go poprzez katar. Gdy zastosujemy odpowiednią dietę, zlikwidujemy przyczynę, a co za tym idzie skutek, czyli w pana przypadku – katar.

Nie powiem, przekonała mnie.

Od dawna wiedziałem, że jem gówniane żarcie. Czas zmienić stare przyzwyczajenia, odżywiać się zdrowo omijając szerokim łukiem McDonald’s i inne fast foody. Na zakończenie mojej wizyty, otworzyła jedną z kilkunastu szufladek mieszczącej się w słusznych rozmiarów sekretarzyku i zaczęła gmerać wśród kilkudziesięciu, różnych, plastikowych pojemniczków. Kiedy znalazła ten właściwy, z małej kartki papieru wykonała, tyciunią torebeczkę, nie większą od saszetki herbaty, zakleiła ją u dołu centymetrowym kawałeczkiem, przejrzystej taśmy klejącej, po czym delikatnie ściskając ją po obu stronach, lekko rozchyliła. Odkręciła plastikowy pojemniczek, przechyliła i pukając w niego wyprostowanym palcem wskazującym, zaczęła wsypywać malutkie, białe kuleczki. Wsypała ich, na oko, ze dwadzieścia, na chwilę przestała, spojrzała w dal, przez okno, na powrót przybliżyła pojemnik do torebeczki i uderzając w niego ostatni raz palcem, wsypała jeszcze ze trzy. Byłem pod wrażeniem tej aptekarskiej dokładności.

Katar i homeopata 5– No! Tutaj ma pan lekarstwo. Weźmie pan dwie kuleczki i rozpuści w szklance wody dodając łyżkę spirytusu. Prozę to przelać do zakręcanego słoika i trzymać w lodówce. Kiedy będzie pan zażywał lek, czyli w środy i w niedziele, najlepiej między posiłkami i nie bezpośrednio po umyciu zębów, ani przed, wyciągnie pan ten słoik z lodówki, wstrząśnie kilka razy, ale nie mieszając, odleje z tego łyżeczkę, rozpuści w szklance wody, weźmie z tej szklanki jeden łyk, a resztę wyleje. Zrozumiał pan?
Z tego „przepisu” dotarło do mnie jedynie „coś” o spirytusie i żeby nie mieszać, a wstrząsnąć… jak w Bondzie. Proporcje, sposób przygotowania i dawkowanie wleciało, jak to mówią, jednym, a wyleciało drugim uchem. Ale przecież nie będę się pytał, bo jeszcze pomyśli żem jełop, a nie człek po szkołach. Zresztą, jakimś cudem, udało jej się to wszystko zapisać na tej mikroskopijnej torebeczce „hand made”, gdzie wsypała owe kuleczki. Zapytała mnie również, czy nie zechciałbym nie chorować w ogóle!
– Zbliża się zima a nowa, bardzo groźna mutacja grypy zbierze swoje żniwo. Ale jest na to sposób – leki uodparniające, czyli wzmacniające system immunologiczny. Wszystko w stu procentach na bazie naturalnych składników. Produkuje je sprawdzona, amerykańska firma posiadająca certyfikaty. Leki są bardzo skuteczne, a kupić je można w specjalnej aptece. Dodatkowo jeśli pan powoła się na mnie, wtedy uzyska dziesięcioprocentową zniżkę. Będą to; naturalny magnez i wapń, które są zupełnie inaczej przyswajane przez organizm, nie jak w przypadku minerałów syntetycznych, i koci pazur, znany także jako wilcza kora. Jest to wyciąg z pnączy peruwiańskiej liany rosnącej w dżungli na zboczach Andów. Odkryta zupełnie niedawno, od lat była używana przez Indian, którzy w ogóle nie chorują na grypę i przeziębienie, i to w takich surowych warunkach! A także raka i wiele, wiele innych chorób.
Przeszło mi przez myśl, że cały ten „koci pazur” jakoś nie uchronił Indian przed grypą w czasach konkwisty, ale mówiła to z takim przekonaniem, że koniec końców wychodząc z gabinetu, udałem się do wyżej wspomnianej apteki.

Wyglądała dziwnie

Wyglądała dziwnie, bo (co niezwykłe dla apteki) nie było w niej, ani ludzi, ani mnóstwa leków poustawianych na półkach, a jedynie kilka plastikowych pojemników wielkości słoików po ogórkach. Za to za ladą stały trzy osoby. Podałem karteczkę od pani doktor – homeopatki, na której były nazwy owych „cudownych” leków oraz jej numer, uprawniający do dziesięcioprocentowej zniżki. Pani za ladą, bo stało tam też dwóch panów, zapytała, czy podać mniejsze, czy też większe opakowania? Z doświadczenia wiem, że bardziej opłaca się kupować, te „większe”, bo często wychodzi dużo taniej, więc poprosiłem o większe. Poszła na zaplecze, by po chwili pojawić się z dwoma, powiedziałbym, wiaderkami. Postawiła je na ladzie po czym, stukając palcami na kalkulatorze, powiedziała.
– Z dziesięcioprocentową zniżką wyjdzie razem… trzysta osiemdziesiąt dwa pięćdziesiąt.
– Ile?! – zapytałem przestraszony, chcąc w pierwszym, instynktownym odruchu rzucić się do ucieczki.
– Czterysta dwadzieścia pięć złotych, minus dziesięć procent zniżki, wychodzi trzysta osiemdziesiąt dwa pięćdziesiąt…
– A dlaczego tak dużo???
– Wie pan… jedno opakowanie zawiera tysiąc tabletek, czyli w sumie kupuje pan dwa tysiące tabletek! Słowem jedna tabletka kosztuje mniej niż dwadzieścia groszy. Bardzo korzystnie.
Dwa tysiące tabletek! – pomyślałem sobie – po ch*j mi dwa tysiące tabletek? Przecież będę je łykał chyba z dziesięć lat! A są jakieś mniejsze opakowania? – zapytałem.
– Są… ale to się zupełnie nie opłaca…
– Jak to się „nie opłaca”? A co? Droższe są?!
– No nie… ale w sumie tak, bo jednostkowo, za tabletkę, płaci pan więcej!
– A ile kosztuje mniejsze?
– W opakowaniach po pięćset sztuk kosztowałyby dwieście pięćdziesiąt złotych, minus zniżka.
– A jakie są najmniejsze?
– Najmniejsze mają po dwieście sztuk.
– Za ile?
– Za sto pięćdziesiąt złotych, minus zniżka… to będzie sto trzydzieści pięć złotych.
– To poproszę…
– Ale wtedy płaci pan jednostkowo, prawie trzydzieści pięć groszy za tabletkę! To się nie kalkuluje… ale wie pan co? Dobrze panu z oczu patrzy, to jeśli wziąłby pan te największe, to dorzuciłabym „w gratisie” jeszcze tysiąc… słowem; trzy tysiące tabletek za trzysta osiemdziesiąt dwa pięćdziesiąt, czyli wyjdzie coś koło dziesięciu groszy za tabletkę. Bardzo korzystnie, bo prawie trzy razy taniej niż w opakowaniach po dwieście sztuk.
Do tej pory nie wiem co kazało mi przystać na jej propozycję? Czy też podziałało na mnie te „tysiąc tabletek w gratisie”, czy też bardziej „cena jednostkowa. Summa summarum powiedziałem; to poproszę, kupując trzy tysiące tabletek – suplementów diety. Pani udała się na zaplecze i (co mogłem zauważyć przez niedomknięte drzwi) podeszła do dwóch potężnych, jutowych worów, gdzie przy pomocy drewnianej szufli, dosypała jeszcze po jednej do wiaderek. Zapłaciłem i zadowolony, że oto wreszcie skończyły się moje jesienne katary, wyszedłem z apteki udając się do domu. Zadzwoniłem do szwagra, żeby przywiózł spirytus. Nie będę przecież kupował dwóch setek w sklepie po dwadzieścia złotych, skoro szwagier ma pewne dojście do gorzelnianego – dwie dychy za literek. Sprawdzany jest przez nas na bieżąco, a jakoś problemów ze wzrokiem nie mamy.

Przyjechał wieczorem, przywożąc w plastikowej butelce po wodzie mineralnej.

Wcześniej przegotowałem i ostudziłem wodę, żeby sporządzić „miksturę” według zaleceń pani doktor – homeopatki. Nijak nie mogłem przypomnieć sobie proporcji, a jedynie co zapamiętałem, to żeby dodać trochę spirytusu i nie mieszać, a wstrząsnąć – jak w Bondzie – zresztą na szwagrze zrobiło to największe wrażenie. Było, co prawda, napisane coś na torebeczce „hand made”, ale wspólnymi siłami nie byliśmy w stanie dociec, co tam stało. Koniec końców, wychodząc z założenia, że lepiej ciut więcej niźli za mało, wsypałem wszystkie kuleczki do słoika po ogórkach, wlewając szklankę wody i „na oko” spirytusu.
– No to co? – spytał szwagier pokazując na stojący przed nami, prawie cały literek. – Polej Waść bo plastikiem przejdzie. – Wlałem spirytus do gara, dodając resztę ostudzonej wody. Usiedliśmy do literka rozrobionego spirytusu. Przypętał się do nas mój baset – Józef. W poprzednim życiu był chyba menelem, bo co wyczuje zapach gorzały, to pojawia się i już zostaje.

katar i homeopatia 4Był piątek, tak że mogliśmy posiedzieć troszkę dłużnej, a szwagier zadecydował, że do domu już nie wraca. Zresztą zadzwoniła siostra żony, czyli jego żona i zaproponowała, żeby ta wzięła dzieci i przyjechała do niej na noc, bo boi się sama w domu zostać. Kiedy pojechały zadzwoniliśmy po sąsiada. Był zanim szwagier dobrze słuchawkę odłożył – ma chłop parcie na szkło. Rozpoczęła się męska impreza; ja, szwagier, sąsiad i Józef. Po północy zabrakło alkoholu i żałowaliśmy tego jedynego piwa, cośmy Józefowi polali, ale sąsiad poszedł do garażu, gdzie miała „skitraną” flaszkę na czarną godzinę. Godzina faktycznie okazała się czarna, bo jej końca już nie pamiętam…

Koło południa, wiedziony pragnieniem, zszedłem na dół, do kuchni

Koło południa, wiedziony pragnieniem, zszedłem na dół, do kuchni.Zauważyłem brak mojego homeopatycznego leku w lodówce oraz dwa puste wiaderka po suplementach diety mających mnie uchronić przed grypą i przeziębieniami. Obudziłem szwagra. Nic nie wiedział o leku w słoiku po ogórkach, jednak przyznał się, że moje „cudowne tabletki” dał, w nagłym przypływie pijackich uczyć, Józefowi, myśląc, że to sucha karma.
– Co?!! – nie wytrzymałem. – Dałeś moje antidotum na wszystkie katary, przeziębienia i grypy Józefowi??? Przecież zapłaciłem za to prawie cztery stówy, a to bydle, ot tak po prostu zżarło je sobie na kolację??? Trzy tysiące tabletek???
– Miał takie smutne oczy. Wyglądał jakby z tydzień nie jadł. Na litość mnie wziął… – szwagier próbował się bronić. – Stał tu, prosił i pokazywał łapką na te wiaderka… i te smutne oczy… to mu dałem.
Smutne oczy? Przecież to jest baset! On ma zawsze takie smutne oczy. Nawet jak się cieszy i merda ogonem to ślypia ma takie, jakby mu dopiero co, pół rodziny zdechło.
– Popatrz na to z innej strony; teraz ma minerałów na całe swoje życie i jeszcze dla jego potomstwa wystarczy, nie musisz mu żadnych odżywek kupować.
– Przecież i tak nie kupowałem, a jak mu brakowało minerałów to trawę żarł… truskawki… i pestki od moreli. I raz nawet widziałem jak kamień połknął.
– Spoko stary. Ale zaoszczędziłeś na spirytusie, bo jakbym nie przyjechał, to kupiłbyś dwie setki w cenie mojego literka!
– Przecież i tak go wychlaliśmy, a to co odlałem do słoika, gdzieś znikło. Wychodzi na to, że cała ta moja wizyta u pani doktor homeopatki zdała się na nic; jeden lek Józef zeżarł, a drugiego nie ma. Dochodzi do tego kasa za wizytę, a o tych czterech stówach to nawet nie wspomnę… – Rozległ się dzwonek i po chwili wszedł sąsiad.
– Co to takie posępne miny macie? Stało się coś? Umarł ktoś, czy jak? – zapytał.
– Bilans strat robimy – powiedział szwagier.
– Jaki bilans strat?
– Józef zjadł moje tabletki wzmacniające odporność organizmu i jeszcze słoik z lekiem homeopatycznym gdzieś przepadł.
– Co? Ten co stał na półce w lodówce? Wypiłem go. Obudziłem się nad ranem, przed telewizorem, suszyło mnie okrutnie, więc poszedłem do kuchni. Otwieram lodówkę, patrzę, a tu woda po ogórkach. Przechyliłem i pociągnąłem do końca jednym haustem. Trochę dziwnie smakowała, nawet jakieś procenty wyczułem, ale zbytnio się nad tym nie zastanawiając, wziąłem się i poszedłem do domu. A w domu… stary… całą chałupę obudziłem. Jak mi się na kichanie zebrało… ze czterdzieści razy, a salwy jak z armaty. Myślałem, że mi nos odleci, po którymś razie…

Drzwi otworzyły się

Drzwi otworzyły się i do domu weszła żona z dziećmi, swoją siostrą i jej pociechami.
– Tata! A Józef je śnieg! – powiedziały jeden przez drugiego „trąbiąc” już od progu. – Wylizał całe schody, a teraz wziął się za zaspę.
– Kaca ma – skwitował krótko sąsiad – suszy go, tak jak mnie nad ranem.
– Po jednym browarze? – zdziwił się szwagier.
– Znowu mu piwo daliście? – żona nie była zadowolona.
– Nie po piwie go suszy – odparłem – zresztą nieważne. Ale ale! Katar mi przeszedł! Jeszcze wczoraj miałem nos zatkany, a teraz… ani śladu.
– Dziś mija siódmy dzień – szwagier zaczął wygłaszać swoją teorię – zaczął ci się w zeszłą niedzielę, jak przyjechaliście do nas na kawę, a teraz właśnie kończy, bo od dawien dawna wiadomym jest, że katar leczony trwa siedem dni, a nieleczony tydzień.

Choinka zapachowa WUNDER BAUM w gratisie

Choinka zapachowa WUNDER BAUM w gratisie

choinka wunder baumŻona wysłała mnie do Tesco. – Skończyły się Pampersy – mówi do mnie – kup tę wielką paczkę.

Aha, weź też dwie kostki masła, maślankę, Berlinki dla Tośki i co tam będziesz jeszcze uważał, a owe „i co tam będziesz jeszcze uważał” cichutko podszeptuje mi na jedno uszko, że może nie skończyć się na tych kilku rzeczach i dwie stówki pękną jak nic. Ale nie dzisiaj! Ponieważ dzisiaj postanowiłem kupić rzeczy tylko i wyłącznie zamówione, czyli Pampersy, Berlinki, masło i maślankę. Żadnych promocji, żadnego, bezsensownego łażenia „po regałach” i żadnego kupowania rzeczy niepotrzebnych.

Dobra. Wchodzę. Nie rozglądam się zbytnio na boki, a nuż jakąś pseudo promocję zauważę. Tak jak ostatnio; kup dwie kostki masła po trzy złote czterdzieści dziewięć groszy za sześć złotych. Kupiłem osiem kostek, a przy kasie okazało się, że promocja dotyczyła masła, którego już nie było. Kasjerka, co prawda, widząc te osiem kostek, uprzejmie poinformowała mnie, że to nie te „promocyjne”, ale cóż miałem zrobić? Masło i tak potrzebowałem, no to kupiłem. Kostkę po cztery, czterdzieści dziewięć…

Ale wracając do tematu.

Idę w stronę regału z Pampersami nie rozglądając się na boki, bo każde spojrzenie to potencjalne zagrożenie dla mojego portfela. Nie jest tak prosto, bo „mądrzy ludzie z Tesco” poustawiali na mojej drodze rożne przeszkody; zbliża się święto zmarłych, więc przejścia zawalone są zniczami, a że zima za pasem są też i zimowe opony. Wszystko to razem wyrasta nagle przed człowiekiem, niby jakaś potężna góra, a opony poustawiane są jedne na drugich chyba na wysokość ze trzech metrów. Moje nie wyglądają już najlepiej. Kurde… może by kupić? Po sto pięćdziesiąt dziewięć złotych sztuka. Jak w necie, a przecież w necie najtaniej. Plus przesyłka. Nie kupię, pojadę na łysych, przywalę gdzieś i stracę podwójnie. Pazerny dwa razy traci – myślę sobie. A co mi tam. Kupić i tak muszę. No to biorę. Cztery sztuki. Dębica Frigo. Może to nie Michelin, ale lepsze nowe Dębica, niż łyse Michelin. Pakuję je na wózek. Jest co targać, bo to duży rozmiar. Dobra, już nic więcej nie kupuję poza zaplanowane produkty. No, ewentualne „i co tam będziesz jeszcze uważał” zamienię na piwo – nabycie opon trzeba uczcić, co by długo posłużyły.
„Walę” na regał z Pampersami. Wózek ciężko upchać, ale i tak najgorzej jest na zakrętach. Muszę się „zadawać” jak Tir z naczepą. No jestem. A to co?!! Nie ma regału z Pampersami? W ogóle nie ma całego działu dziecięcego! To znaczy regał pozostał ale towary się zmieniły. Nie powiem korzystnie, bo jestem teraz na moim ulubionym dziale… „alkohole”. Eee tam – myślę sobie – piwko i tak miałem kupić. A to co? Promocja na Carlsberga. Megapack dwunastu w cenie ośmiu, czyli cztery w gratisie! Piwo i tak pijam regularnie, a tutaj przynajmniej zaoszczędzę. Biorę.
Jakoś udaje mi się upchać wielkie kartonowe pudło z browarami do wózka, gdzie są już przecież cztery opony zimowe. Ruszam. Nie jest lekko, ale kiedy jestem na wylocie działu „alkohole” widzę następną promocję, promocję na whiskey J&B – moją ulubioną; dwadzieścia dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć za zero siedem, plus szklaneczka (nie powiem ładna), a przy zakupie dwóch flaszek dają zniżkę i wychodzi po dwadzieścia pięć złotych, czyli pięćdziesiąt za dwie. Wszystko to razem zapakowane w taki ładny, efektowny kartonik. Mało tego! Przy zakupie czterech dają jeszcze cztery litry Pepsi w gratisie! No i jak tu nie brać?. W sumie i tak miałem przyszłościowo jednego łiskacza kupić, bo w domu mi się „zepsuł”, jak żeśmy ze szwagrem raz usiedli. Ech, a weszła wtedy ze smakiem, że aż strach. Później zresztą wypiliśmy cały alkohol jaki w ogóle był w domu i jeszcze do sąsiada o północy, po dwa piwa poszliśmy. Jak wróciliśmy? Nie pamiętam. Dość powiedzieć, że po tym incydencie, żona na gardło zaniemogła, bo z tydzień się słowem nie odezwała.

Ale wracając do tematu.

Trzeba łyknąć te cztery flaszki, bo i cena korzystna, i popitka darmowa, a przecież się nie zepsują. Biorę. Pakuję wszystkie na wózek, między opony i megapack z dwunastoma Carlsbergami, a do tego cztery litrowe Pepsi obwiązane taśmą, niby taki czteropak. Kółeczka, aż jęknęły, bo i towar ma swoją wagę. Kalkuluję szybko w myślach… wychodzi wagowo z pięćdziesiąt kilogramów. Dobra, tutaj raczej już nic nie kupię. Idę na poszukiwanie Pampersów czyli działu dziecięcego, który przecież gdzieś zaginął, a po drodze zahaczę o nabiał.
Jestem, ale nabiału już nie ma. Zamiast maślanki z rana będę mógł napić się płynu do spryskiwaczy. Zimowego. Do minus dwudziestu dwóch stopni, bo w miejsce nabiału jest teraz dział motoryzacyjny. Eee tam – myślę sobie – w sumie i tak nie mam, a zima za pasem.

Wezmę jeden. Biorę, ale widzę, że przy zakupie dwóch dają choinkę zapachową WUNDER BAUM gratis (młoda puściła mi ostatnio pawia na kanapę z tyłu i zalatuje z lekka kwaśnawo), a przy zakupie trzech jest trzydziestoprocentowa zniżka na olej silnikowy, 10 W na 40.

Olej też przydałoby się zmienić. Przyjdą siarczyste mrozy, temperatura spadnie poniżej minus dwudziestu stopni, a odpalenie silnika w takich warunkach, to jak przejechanie kilkuset kilometrów latem. Olej to podstawa. Chroni silnik, a nowy na zimę ochroni jeszcze bardziej. Marka jakaś bliżej mi nieznana, powiedziałbym nawet, że pierwszy raz o niej słyszę, ale mechanik mówił przecież, że nie marka, a symbol najważniejszy. Dobra. Nie ma co tutaj dywagować, bo szkoda czasu, a resztę zakupów trzeba jeszcze zrobić. Biorę trzy pięciolitrowe baniaki z płynem do spryskiwaczy, do tego w gratisie żółtą choinkę zapachową „wunderbaum” i cztery litry oleju silnikowego, marki niszowej z trzydziestoprocentową zniżką, czyli plus, minus, jeden litr będę miał za friko.
Nie da rady wsadzić tego na wózek, muszę całość przepakować, rozplanowując jeszcze raz miejsce. Wyciągam wszystko na podłogę. Robi wrażenie. A więc tak; baniaki z płynem do spryskiwaczy, olej, łiskacze i Pepsi idą na sam dół, a na to opony zimowe. Megapack z dwunastoma Carlsbergami, z czego cztery w gratisie, ląduje pionowo do tej małej przegródki z przodu wózka, choinkę zapachową wkładam do kieszeni w kurtce – jest za mała i przelatuje cały czas przez kratki. Upociłem się trochę, ale najważniejsze, że teraz opony nie zlecą mi na zakręcie wpadając, na przykład, w regał ze słoikami. Aha… co to miałem jeszcze kupić? Nieważne, bo widzę właśnie ładne, gumowe dywaniki do samochodu. A ja mam zwykłe, co to nasiąkają śniegową breją. Później, jak odpalę auto, to szyby parują, jakbym wciąż „nagwizdany” jeździł i muszę zimą włączać klimę, żeby osuszyć powietrze. A klima to nawet i litr paliwa więcej na sto kilometrów. Czyli takie dywaniki zwrócą mi się, już po pięciuset kilometrach! Nie ma się co zastanawiać, tylko trzeba brać i koniec. Wrzucam je na samą górę, na opony poustawiane jedna na drugiej.

Idę dalej.

Nie bardzo wiem po co, taki jestem szczęśliwy z poczynionych zakupów. Krople potu wystąpiły mi co prawda na czoło, a nogi i ręce mdleją, gdy zakrętach powstrzymuję potężną masę wózka, żeby nie staranować jakiegoś dzieciaka, czy półki z towarami, ale patrząc na jego zawartość jestem dumny z własnej gospodarności. Czasami miło brzęknie szkło, jak delikatnie przywalę w betonowy słup konstrukcyjny – to moje „dobroci”, na ten wieczór; piwko i J&B ze szklaneczkami i z Pepsi w gratisie. Może by zadzwonić do szwagra?
A to co? Promocja na Pedigree? Sucha karma; wołowina z warzywami, trzy piętnastokilogramowe worki w cenie dwóch. Kurde, komu jak komu, ale Józefowi, bo tak wabi się mój baset, należy się. Chociażby za to, jak wpadł latem u teściowej w zagonki na ogrodzie. A jaki zadowolony wrócił! Niech zna moje dobre, człowiecze serce. Biorę. Tylko jak ja to na wózek zapakuję? Aaa… już wiem! Kładę worki na sam dół, pod kosz, czyli na stelaż gdzie zamocowane są kółka. Wchodzą elegancko wszystkie trzy. To się „diabeł” ucieszy. Lubi suchą karmę, a na pewno bardziej jak parówki, szczególnie te, co nabyłem ostatnio w promocji…

Kupiłem wtedy parówki.

Kupiłem wtedy parówki. Pakowane po pięć sztuk. Zawsze kupuję Berlinki albo Krakusa, bo mają dużo mięsa, ale tym razem coś mnie podkusiło i złamałem wieloletnie przyzwyczajenia, na poczet eksperymentu, kupując inne, w promocji. Wracam z nimi do domu, wypakowuję zakupy ze skrzynki, a żona się pyta „co to za parówki?”, odpowiadam, że „jakieś inne”, i że „trzeba spróbować”, a ona na to, „żebym sobie je sam spróbował”, bo „ona tego nie ruszy… nawet patykiem!” i daje mi opakowanie do poczytania. Czytam więc co zawierają, a jest tego trochę; mięso drobiowe oddzielone mechanicznie z kurcząt, skórki drobiowe, woda, tłuszcz wieprzowy, skrobia ziemniaczana, skrobia modyfikowana, białko roślinne, sól, cukry, przyprawy, askorbinian sodu, glutaminian monosodowy i azotan (III) sodu. Dotychczas myślałem, że kiełbasę, nawet parówki, produkuje się raczej z mięsa, a tutaj taka niespodzianka. I wierzcie, że nic mnie bardziej do nich nie zniechęciło, nawet owe „sody” i „azotany”, jak to „mięso oddzielone mechanicznie” i „skórki”. „Skórki”… a fe, takie białe, wiotkie i oślizłe, przemielone razem z zagadkowym „mięsem oddzielonym mechanicznie”. Już widzę te resztki kurczaka, bez nóg, skrzydełek i piersi, bo przecież one idą do normalnej sprzedaży, które wystrzeliwują, chyba pneumatycznie, w kierunku gęstej, metalowej siatki. To co przeleci to nasza parówka. No, plus skórki, białe i wiotkie… Koniec, końców zjadł je Józef, ale i tak niechętnie.

Idę dalej.

Uuu… niedobrze. Nie da rady. Wózek stoi jak wmurowany. Kółka nie chcą się okręcać wokół własnej osi. Pewnie pod wpływem nacisku się zblokowały. Schylam się i ustawiam, każde z osobna, w kierunku jazdy, czyli prosto przed siebie, do kas. Nawet ręką trudno je okręcić, więc walę z buta. Ustępują. Napieram z całych sił, mocno pochylony na wózek. Rusza z wolna, że aż sobie głośno pierdnąłem z tego wysiłku. Odwracam się, czy aby nikt za mną nie stał. Stała. Jakaś baba. Dziwnie się teraz patrzy. A kit z nią – myślę sobie – ciekawe czy dałaby radę w ogóle ruszyć mój wózek, o pchaniu nie wspominając?
Teraz przemieszczam się do kas. Jak stanę, to chyba nie dam rady ruszyć. Czuję jak nogi drżą ze zmęczenia, a nie daj Bożej gdy ktoś stanie mi na drodze, bo wózka już nie powstrzymam. Jest jak czołg. Co napotka, zmiecie w pył. Ale kasy na szczęście już blisko. Jeszcze do końca alejki, później tylko szeroki łuk, to raczej wyrobię i długa ostatnia prosta, na której, tak od połowy, będę musiał rozpocząć manewr wyhamowywania. Muszę dobrze kalkulować, co by nie staranować kogoś z kolejki, a i nie stanąć, jak dupa, ze dwadzieścia metrów przed kasą.

Wchodzę w zakręt.

Wchodzę w zakręt. O w mordę! Siła odśrodkowa wypycha mi tylną część wózka na betonowy słup. Chyba nie dam rady go powstrzymać. W obliczu nieuniknionej kolizji, rozumnie odsuwam rękę do środka poprzeczki, waląc metalowym kantem o beton. Jego dość znaczny kawał odpada na ziemię. Dobrze, że przesunąłem tą rękę, bo pewnie by mi ją zmiażdżyło jak nic. Nie ma co, główka pracuje! No! Teraz ostatnia prosta. Widzę już kasę. I to pustą! Mocniej napieram nogami. Jeszcze kilka kroków i będę mógł ze spokojem skupić się tylko na utrzymaniu właściwego kierunku jazdy. Kątem oka widzę jakąś promocję, ale i tak nie dam rady zjechać na bok, a tym bardziej zatrzymać się na tak krótkim odcinku. Kasa. Tylko kasa i do domciu. Telefon do szwagra – trzeba oponki opić, no i ewentualnie umówię się na przekładkę z kumplem co ma zakład wulkanizacyjny. Wózek już lekko traci impet, ale i tak jest jeszcze mocno rozpędzony. Patrzę zza opon przed siebie. A to co?! Baba. Ta sama co się wtedy tak bezczelnie gapiła, gdy pierdnąłem z wysiłku. Wielkie mi halo… ciężarowcy też pierdzą, jak sztangi dźwigają. Wtedy zresztą w telewizji fonię, na ten newralgiczny moment, wyciszają. A ta stoi sobie i gapi się. W dodatku na samym środku mojej, wytyczonej trasy przejazdu. Niech mi spada w podskokach – myślę sobie. Ja nie mam zamiaru teraz niepotrzebnie hamować, zresztą i tak bym nie zdołał. Głupia baba. Nie wie co jej zagraża. Wózek ze stu kilogramami towaru rozjedzie ją jak ślimaka. Nie wytrzymuję i walę do niej grzecznie, ale zdecydowanie. – Pani zejdzie na bok. Widzi pani co ja tu wiozę.
– Widzę, widzę. Obkupił się pan po pachy. To przez takich jak pan małe, rodzinne sklepiki plajtują, a wielkie markety, wyzyskujące pracowników, mają się dobrze.
O co jej chodzi? Pewnie jakaś kasjerka z marketu wylewa teraz na mnie swoje żale. Miała może sklepik osiedlowy, ze złodziejskimi cenami, zbankrutowała, bo klientela ją olała, a teraz ja jestem winien.
– No zejdźże pani, bo panią normalnie rozjadę jak tchórzofretkę! – mówię do niej. A w ogóle co mi z tą tchórzofretką do łba strzeliło? Przecież nie mam nic do tchórzofretek…
– Ja nie zejdę! Ty morderco rodzinnej przedsiębiorczości? Ty agencie marketowej globalizacji! Ty dyskonciarzu jeden!
No tutaj mnie normalnie zastrzeliła. Głupi babsztyl. A co mi tam. Idę na całość. Mocno pochylony, jakbym startował z bloków na setkę, naparłem ostatkiem sił na wózek i wychylając się zza opon krzyknąłem.
– Spierd*laj mi z przejścia babo! Drzyj zelówy, bo cię staranuję i zatańczę na twoim grobie! – zrobiła wielkie oczy odskakując na bok. Kiedy rozpędzony przejeżdżałem obok niej, odwracając głowę w jej stronę, wysyczałem jak kobra. – Do świń! Gnój przerzucać, a nie po sklepach, w wielkim mieście łazić!
– No co pan? No co pan? – bąknęła zbulwersowana.
– Ssij mi jajo! – rzuciłem na odchodne, cytując mojego kolegę, który to swoje „prywatne” przekleństwo „ssij mi jaja”, po tym jak amputowali mu jedno, musiał znowelizować na powyższe i pędem rzuciłem się w kierunku kas.

Rozpędzony wózek, niczym wypełniony ropą tankowiec, zbliżał się niebezpiecznie na spotkanie skał, czyli w moim przypadku, pani w kasie.

Rozpędzony wózek, niczym wypełniony ropą tankowiec, zbliżał się niebezpiecznie na spotkanie skał, czyli w moim przypadku, pani w kasie. Ta widząc ilość towarów, które jakimś cudem na nim upakowałem, chciała z początku uciec, jednak odwiodłem ją od tego zamiaru, krzycząc już z daleka. – Ostatni klient! Ostatni klient! – po czym rzucając się płasko na podłogę i mocno uchwyciwszy wózek u samego dołu, własnym ciałem, niczym balastem, spowolniłem jego pęd. Ten pociągnął mnie jeszcze dobre kilka metrów, a następnie wjechał idealnie na stanowisko rozładunku, jak ciężarówka pod rampę. Wstałem z ziemi, otrzepałem się z brudu, który zgarnąłem po drodze i podając kartę na punkty CLUBCARD Tesco powiedziałem. – Pani zeskanuje najpierw tę kartę, bo ostatnio, jedna pani koleżanka, kiedy zrobiłem zakupy na ponad pięćset złotych powiedziała, że ona zapomniała! Ona zapomniała! Rozumie pani? To ja specjalnie przyjeżdżam samochodem do Tesco nadkładając drogi. Nawet po dwa piwa! – bo zbieram punkty. Robię zakupy na cały rok, a akurat wtedy kupiłem dwadzieścia tubek pasty do zębów blend-a-med w promocji i masę innych rzeczy, o trzydziestu kilogramach proszku do prania nie wspomnę! – bo zbieram punkty. Jakieś pół roku temu kupiłem w promocji, sto saszetek kociego żarcia, choć nie mam kota! – bo zbieram punkty i Bogu dzięki, że Józefowi smakowały. A ta mi gada, że ona zapomniała! A może te punkty później sobie sama dopisała? To już wolę przypomnieć się teraz, żeby niedomówień nie było, no to się przypominam – spojrzała dziwnie, ale posłusznie przejeżdżając czytnikiem po karcie, zaczęła kasować towar mówiąc.
– Ale te oponki musi pan ściągnąć z wózka, bo nie dam rady dojść do tego, co pod spodem.

Fakt. O tym nie pomyślałem.

Dojścia z czytnikiem do większości produktów nie było. Musiałem jeszcze raz wszystko rozładować i jak na złość, stanęło za mną kilka osób z bardzo małą ilością zakupów, a jedna dzierżyła tylko batonik w ręku. Czułem na sobie ciężar ich niezadowolonych spojrzeń. Zresztą sam też rzucam błyskawice z oczu, gdy idę do kasy z dwoma piwami, a przede mną stoi koleś z zakupami, jakby się na wojnę miało. Na szczęście pani w kasie przyszła z odsieczą, kładąc tabliczkę z napisem „ostatni klient”. Spojrzeli po sobie z niedowierzaniem, że może to tylko taki żart jest. He, he… żart? Więc im powiedziałem. – Tabliczka z napisem „ostatni klient” to nie żart proszę państwa. W markecie żartów nie ma! Taka tabliczka, to jak „zakaz wjazdu” w kodeksie drogowym. To nie przelewki! Pani kasjerka widocznie ustawową przerwę ma, rozładunek i zliczenie tego towaru potrwa dobrych parę minut, a za nadgodziny, ja się uprzejmie pytam, kto jej zapłaci? Państwo? Bo market chyba nie… – poszli sobie, a jeden młody burknął coś po nosem. – Mówiłeś coś?!! – wypaliłem do niego, gasząc już na samym początku wszelkie oznaki buntu i patrząc, wyzywająco prosto w oczy. – Jest tabliczka? Nie ma dyskusji! A po batonik to się do kiosku Ruchu idzie! – no, to mu powiedziałem, sralowi jednemu. Będzie się pakował z jednym batonikiem do kasy, kiedy tutaj poważna klientela, po poważne zakupy przychodzi.

Ze spokojem zabrałem się za rozładunek.

Najpierw ściągnąłem na sam dół oponki, przy okazji zrzucając kasjerce na głowę, cztery gumowe dywaniki, a następnie wypakowałem większość towarów na taśmę. W wózku został tylko megapack z dwunastoma Carlsbergami i trzy piętnastokilogramowe worki, suchej karmy dla Józefa, które pani przejechała czytnikiem. Przyszło do zapłaty. – Tysiąc sto dwadzieścia jeden złotych i cztery grosze – powiedziała. O kurde! – pomyślałem sobie – trochę się zagalopowałem. Nic to, bo w gruncie rzeczy zaoszczędziłem! Przecież te wydatki i tak poniósłbym kiedy indziej, tylko bardziej rozłożone w czasie. Teraz bardziej boli, to fakt, ale jestem zaopatrzony na zimę perfekcyjnie; oponki, płyn do spryskiwaczy, gumowe dywaniki i olej 10W na 40, do tego alkohol, że i na święta wystarczy, no i Józef, morda ta moja, się ucieszy. Wyciągam kartę kredytową, podając ją kasjerce. Wbijam PIN. Transakcja zaakceptowana. No! Zbieram się do wyjścia, ładując wszystko na powrót i w tym momencie podchodzi do mnie dwóch „zmechaconych” ochroniarzy, a ten młodszy zadaje pytanie.
– Czy to wszystko, co pan kupił w sklepie?
– Tak – odpowiadam.
– A jest pan pewien?
– Tak, a o co chodzi?
– A co pan ma w prawej kieszeni kurtki?
– Ja? Nic…
– A może pan sprawdzić?
– Mogę – odpowiadam, po czym wkładam rękę do kieszeni, wyciągając z niej choinkę zapachową „wunderbaum”…
– A to niby co??? – włącza się do rozmowy starszy, jeszcze bardziej „zmechacony” od pierwszego, a minę ma taką, jakby odkrył właśnie przemyt stu ton kokainy. Zauważam też, że ludzie zaczynają się na nas patrzeć, a baba, co to ją w sklepie zrąbałem, podchodzi bliżej.
– Choinka zapachowa – odpowiadam lekko poirytowany – a co nie widzi pan?! Włożyłem przez pomyłkę do kieszeni, bo mi cały czas wylatywała.
– A zapłacił pan za nią?
– Nie. Ale to i tak nie ma znaczenia, bo ona w gratisie była z płynem do spryskiwaczy…
– W gratisie, tak? Nie ma znaczenia, tak? Proszę pana, w markecie wszystko ma znaczenie! Jeśli kasjerka nie nabije jej na kasę, to tak jakby ukradziona była, czyli pan ją ukradł!
– Od razu wiedziałam, że to złodziej! – wtrąciła się dobrze mi znana baba, a na dźwięk słowa „złodziej” wszyscy zaczęli intensywnie się na mnie gapić. No dobra – pomyślałem – wojna to wojna. Idę na całość, a zacznę od baby.
– A pani aby spóźniona nie jest?
-Ja? Spóźniona? – odparła.
– No jak to? Śrutę trzeba świnkom do korytek nasypać, w patykach posprzątać, a jak tam te gumofilce? Był rozmiar? Aha… i niech pani jeszcze knura po jajach podrapie, bo wiem, że pani lubi… – nic nie powiedziała, tylko spurpurowiała na twarzy, odwróciła się na pięcie i odeszła.
– Pan pozwoli z nami – powiedział ten bardziej „zmechacony”.
– A w jakim celu? – spytałem.
– No jak to? Trzeba protokół z kradzieży spisać i tak dalej… – wtedy już nie wytrzymałem.
– Zamienił się pan z ch*jem na głowę, czy jak?! A widzi pan co ja mam na wózku?! Tutaj, proszę pana, są zakupy za sumę wyższą niż pana miesięczne dochody! To co? Ja niby miałem zaj*bać tę skurw*ałą choinkę zapachową, za trzy złote, wydając ponad tysiaka na opony, alkohol i ch*j wie jeszcze na co, tak?! Chlacie w tej kanciapie, przy monitorach i później od tego „kukły” macie! Wóda wam mózgi zlasowała! Zwidy pewnie mieliście, że do kieszeni, sztabkę złota wsadziłem, a wy jesteście ochroniarzami w szwajcarskim banku rezerw?! Ja wychodzę, a tę choinkę możesz pan sobie w du-pę wsadzić! W du-pę!!! – i ćpnąłem ją obok foliowych worków przy kasie, po czym napierając mocno, z tej kur-wizny, na wózek ruszyłem do wyjścia. Odprowadzili mnie, ale tylko wzrokiem, a ja pomyślałem sobie, że trzeba koniecznie do szwagra zadzwonić!