Archiwum kategorii: Felietony

Poradnik eleganckiego mężczyzny, czyli jak po szczaniu, uniknąć mokrej plamy w okolicach krocza – metoda wyciskanie, poprzez napinanie

„Choćbyś trzepał dwa tygodnie i tak kropla spadnie w spodnie“.

plama krocze 1Znacie zapewne te powiedzenie, a i czasami fakt, wprawiający nas, facetów, w dyskomfort równy menstruacyjnym problemom kobiet. Jak trzepać „wacka”, oto jest pytanie? A „wacka” celowo piszę z małej litery, żeby nikt nie pomyślał, dajmy na to, o Wacławie z Szamotuł, Wacku Kowalskim, czy o „Wacku dej no ćmika!”, a raczej o „wacku”, co to ma go w portkach i nie trzepał powyższych Wacków (no może za wyjątkiem tego z Szamotuł, bo mu się zeszło już ongiś) na przykład głową o trzepak, na podwórku.

Problem jest stary jak świat, a raczej jak portki, bo kiedy ludziska biegali bez portek, problemu raczej nie było – „wacek” swobodnie sobie zwisał (stąd określenie – zwis męski elegancki) i otrzepywał się sam, a pojawił się, kiedy zaczęto portki nosić, a właściciel owych portek (w tym i „wacka”) wszedł na salony.

Wyobraźmy sobie taką oto sytuację – wchodzi na salony, no właściwie, jak okaże się za chwilkę, to on na salony wraca, bo był w klopie, a tam (na salonach): piękne damy w przepięknych sukniach, towarzystwo popijające szampana, jedzące kawior, rozmawiające o sztuce, filozofii i sensie życia, na stołach wykwintne potrawy, na ścianach obrazy mistrzów, lokaje, kwartet smyczkowy grający Mozarta, a ten wchodzi i choćby miał najpiękniejszy fejs na świecie, i tak wszyscy gapią mu się na spodzień, bo on wykonał sobie „sik” w toalecie, do pisuaru i ma teraz mokrą plamę w okolicach krocza!!!

A wiedzcie, że mokra plama plama w okolicach krocza, przykuwa uwagę, że ho, ho! Bardziej nawet niż „piękna bruneta a’lla ciganne” (to z jakiejś sztuki), czy nagły pożar barku z trunkami. Nie, no może przesadziłem. Barek z trunkami, przykułby uwagę, co najmniej połowy gości (mowa o nas faceci) to wobec tego niech będzie, że „nagły pożar fortepianu”.

Małe wtrąconko. Widzicie gościa ze zdjęcia? Ma klasę, nie? Elegancka biała koszula, lniany spodzień, skórzany pasek najwyższego gatunku i nakręcany (!) „szwajcar” na nadgarstku, a w dłoni kieliszek czerwonego wina i to w dobrym roczniku… niby wszystko pasuje, a jednak nikt z was nie zwróciłby na to wszystko uwagi… no bo… no bo… no bo facet nie wysikał się do końca i świeci tą swoją plamą w pachwinie jak… jak… jak mandryl afrykański tym swoim czerwonym dupskiem.

Ale wróćmy do fortepianu

Fortepian mógłby się palić w najlepsze, ale wejście gościa z mokrą plamą w kroczu, to jest coś! Facet stroił się, dwoił i troił, żeby wyglądać ekstra, żeby mieć prezencję, żeby przygruchać sobie jakąś damę, żeby zagadać „coś” do niej tańcząc menueta, a to wszystko po to, żeby za jakieś dwa lata, móc ją pocałować! Uszył sobie, za równowartość jednej ze swoich wiosek, aksamitne, błękitne femurały, zakładając do tego, białe pończochy i obuw, na wysokim korku z kokardami, bo jest nie za wysoki, ale poszedł na jeden sik, i zaprzepaścił całą sprawę! No bo która pójdzie w tan z facetem, z mokrą plamą w kroku? No która?

Wobec powyższego, aby dalej nie przedłużać, postanawiam zdradzić mój największy sekret.

Sekret, który wypracowałem, na zasadzie wieloletnich prób i doświadczeń. Sekret, który opracowałem dla ludzkości, a nie opatentowałem, a mniemam, że zbiłbym na nim pokaźną fortunę. Jest to sekret suchego „wacka” w portkach, a co za tym idzie, sekret akceptacji przez płeć piękną, sekret nieodmawianych menuetów, wejścia na salony z szykiem i prezencją nienaganną, nie jednak z impetem równym płonącemu fortepianowi.

– Konstancjo. Spójrz. Twój amant, dziedzic, obsikał sobie te piękne, błękitne femurały!

Cóż zatem począć? Zasada numer jeden, (a jest to jedyna zasada) mówi nam, że po wysikaniu zawsze, ale to zawsze, musi „coś” tam zostać. Jeśli wydaje ci się że nie, to jesteś w błędzie. Owo „coś” zostaje z reguły gdzieś, pomiędzy „zbiornikiem”, a „kurkiem” i kiedy jest już po wszystkim, a ty dziarsko wracasz sobie do pań, wewnątrz twojego brzucha, czy to przy wzdychnięciu, czy też przy dygnięciu, dochodzi do napięcia jakiś mięśni, które nam elegancko wyciskają to, czego trzepaniem nigdy wycisnąć nie zdołamy.

Jest jednak na to dość prosta rada – po napinajmy się wcześniej, zanim jeszcze wciągniemy nasze szpongi na tyłek. Można to zrobić poprzez kilkukrotne zakasłanie, albo nawet zrobienie serii przysiadów, a najlepiej i dla pewności i jedno i drugie. Dlatego też używajmy do tego celu kabin, bo o ile przy pisuarze, w towarzystwie sąsiadów zakasłać jeszcze możemy, to robienie przysiadów przed wciągnięciem spodni, wyglądać będzie co najmniej dziwnie.

„Wyciskanie poprzez napinanie” z reguły przynosi pożądane efekty i wydusza nam to, co w normalnych warunkach „zawilgaca” nasze spodnie. Jeśli jednak nie zdołamy nic wydusić (co może się zdarzyć) a przecież, jak już pisałem, jedyna zasada numer jeden mówi, że „zawsze coś zostać musi”, wówczas odseparowujemy źródło zawilgocenia („wacek”) od biorcy, czyli portek. W tym celu wykorzystujemy papier toaletowy, robiąc wokół „wacka” omotkę.

Wykonujemy ją poprzez jego kilkukrotne owinięcie, najlepiej zgodnie z ruchem wskazówek zegara i umieszczenie w slipach. Omotka wchłonie nam wilgoć, przyjmując na siebie ten pierwszy „strzał”, a pozbędziemy się jej, przy następnej wizycie w toalecie. Gorzej jednak kiedy pójdziemy w tan i pod wpływem energicznych ruchów bioder, wysunie nam się z majtek do nogawki, co może skończyć się klęską w postaci ciągnącej się za nami serpentyny z papieru toaletowego. Wówczas, gdy poczujemy coś obcego na udzie, powinniśmy przerwać na moment nasze harce i hopsasy i gdzieś z boczku, czy też przy kotarze, pozbyć się zawiniątka.

Jak napisał wielki pisarz, Pablo Coelho „Zawsze strzepuj tylko trzy razy po szczaniu, cztery razy to już masturbacja”, ale wiedzcie, że nawet i sto razy nie uchroni was, przed tym niemiłym uczuciem, lądowania ostatniej „serii” w majtach. Dlatego też wypróbujcie powyższą metodę, „wyciskanie poprzez napinanie”, a suchość zawita w wasze progi… znaczy gacie…

Tłuszczak to nie ganglion

Wyrosło mi „coś“ nad linią majtek. Po lewej stronie. Właściwie to można powiedzieć, że od pewnego czasu, zaczęło mi „to“ rosnąć, bo lekkie wybrzuszenie miałem odkąd pamiętam. Zawsze myślałem, że to żyła. Kolega miał coś podobnego na ręce, na nadgarstku. Było dość twarde, przesuwało się pod skórą i miało bardzo ekstrawagancką nazwę – ganglion. Kiedy wreszcie zdecydował się na usunięcie, lekarz, jeszcze przed nacięciem i wydłubaniem owej chrząstki, próbował mu ją zgnieść rękoma pod skórą, żeby niby rozkruszyć. Nie poszło, jednak ślady paznokci, na nadgarstku miał jeszcze z tydzień po zabiegu.

– Usuń to! – mówi do mnie żona, już któryś raz z rzędu zresztą.

– A ty w kółko, to samo… „usun to i usuń to“…

– Bo jakbyś usunął, to już bym ci nie marudziła.

– A mi to nie przeszkadza. Dermatolog zresztą powiedział, że to pewnie tłuszczak jest…

– A skierowanie do chirurga onkologa ci dał?

– No… dał…

– No widzisz. Czyli powinieneś iść…

– No dobra, pójdę…

– I co zarejestrowałeś się?

– No… jeszcze nie…

– To na co czekasz? Aż ci urośnie taki wielki, że sobie będziesz mógł go w kieszeń od portek schować?

– Dobra, dobra… zadzwonię jutro…

Zadzwoniłem i zarejestrowałem się. Nadszedł w końcu dzień upragnionej, oczywiście ze strony mojej żony, wizyty. Wchodzę do szpitala, a później do poczekalni. Ludzi w bród, że nawet ledwie jest gdzie stanąć po ścianą. Mam numerek dwudziesty dziewiąty, z sugerowaną godziną przyjęcia jedenastą trzydzieści, a jest dziesiąta. Lepiej być za wcześnie, niż za późno, bo przeoczenie swojego numerka, zawsze skutkuje ogólną dezaprobatą i zdaniem się na czyjąś łaskę. Zadaję „w powietrze“ to sakramentalne pytanie

– Przepraszam! Który wszedł numerek? – część ludzi patrzy na boki odwracając wzrok, część ani drgnęła, jakby w ogóle nic nie usłyszeli. Standard. W końcu jednak „pęka“ jakaś fajna, zresztą babka i odpowiada, że „piętnasty“. Brnę więc dalej, bo najważniejszą rzeczą w kolejce u doktora, żeby kontrolować sytuację, jest wiedzieć, kto ma numerek przed nami.

– A kto z Państwa ma numerek dwudziesty ósmy? Bo ja mam dwudziesty dziewiąty.

– Ja – wyrywa się pani siedząca na krześle, pod ścianą na przeciwko.

– To ja po pani – dodaję. Wiadomo, że wejdę po niej – przecież nie ma numerka dwudziestego ósmego i pół – ale taka deklaracja, wygłoszona na forum publicznym, daje innym do zrozumienia, że, jak już wspomniałem, kontroluję sytuację i mam baczenie, na wszyskich ewentualnych „wślizgiwaczy kolejkowych“ z wyższymi numerkami. Stanie taki pod ścianą i przy pomocy mikro – ruchów stopami, przemieści się pod drzwi, ża nawet nie zauważysz!Patrzy przy tym gdzieś w dal, rozgląda się na boki, jakby w ogóle nie był zainteresowany wejściem do gabinetu, a wsliźnie się jak mgiełka wyparowując, ni stąd ni zowąd poczekalni. Staję pod ścianą i czekam. Na dworze dziś gorąco, więc ubrany jestem jedynie w krótkie spodenki, sandały i koszulkę, a klimka w poczeklani działa, że hej! Wylot skierowany jest wprost na mnie i po chwili czuję, że robi mi się chłodno. Zresztą stres prezed wizytą potęguje to uczucie. Z gabinetu obok wychodzi starsza pani, ledwo trzymając się na nogach. Za rękę przytrzymuje ją młoda kobieta. Widać, że coś jej wypalali na twarzy, bo przytrzymuje sobie opatrunek. Wygląda nietęgo i na pytanie, jak się okazuje wnuczki

– Babciu, może chcesz sobie tutaj na chwilę usiąść – odpowiada zdecydowanie.

– Nie! Idźmy stąd jak najprędzej…

– Następny proszę! – w półotwartych drzwiach staje lekarz w gumowym fartuchu, wyglądający na rzeźnika – z krzesła podnosi się facet w średnim wieku i idzie pokornie, ze spuszczoną głową. Uuu – pomyślałem sobie – dobrze, że nie idę tam gdzie wypalają, a tutaj, gdzie wycinają, bo z mojego gabinetu ludzie wychodzą raczej uśmiechnięci i zadowoleni. Minęła godzinka i zrobiło mi się naprawdę zimno. Zorientowałem się, że do gabinetu można wejść poprzez dwa przedsionki, które są po lewej i prawej stronie. Przez ten czas, kiedy tylko drzwi, otwierają się choćby na moment, pielęgniarka atakowana jest tysiącami pytań, przez pacjentów. A to: „czy do zdjęcia szwów bez kolejki?“, a to: „do których drzwi, do zdjęcia szwów?“, „czy z wynikami, tylko na chwileczkę, żeby tylko pokazać, też trzeba czekać?”, i czy: „czy dziś przyjmuje doktor X czy doktor Y, bo ja byłam u doktora Y, a ponoć dziś jest doktor X?”. Próbowałem nawet poczytać książkę, ale rozgardiasz był taki, że nie mogłem się skupić, poza tym, z tego chłodu, zaczęły mi się trząść ręce. W trakcie zdawkowych rozmów w poczekalni, udało nam się ustalić, że czas przeznaczony na jednego pacjenta, wynosi dwanaście minut. Pani z numerkiem trzydziestym, miała napisaną, sugerowaną godzinę przyjęcia, jedenastą czterdzieści dwie, a pani przedemną jedenastą osiemnaście. W końcu jednak, nadeszła moja kolej i wszedłem do przedsionka, gdzie na przestrzeni metra kwadratowego oczekiwałem wezwania, do gabinetu głównego. Po minucie, drzwi otworzyła wyczerpana pielęgniarka, każąc mi wejść do środka.

– Dzień dobry! – przywitałem się. – Na obrotowym zydelku, siedział młody, rosły i łysy doktor i odwracając się w moją stronę zapytał

– Słucham pana?

– Tu mi coś wyszło – podniosłem koszulkę. Doktor chwilkę popatrzył, po czym ścisnął „to“ dość silnie, pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym i pociągnął tak mocno, że aż mi się skóra na pośladku napięła.

– Był pan może ostatnio w jakiś egzotycznych krajach? – zaprzeczyłem głową. – To pewnie tłuszczak… ciachnę go panu od razu – odpowiedział zupełnie naturalnie, bez emocji, jakby mowa była, o wyrwaniu włosa.

– Zgadza się pan?

– Ale tak od razu? Z marszu? W sumie nie byłem przygotowany? No dobra… – odparłem bez przekonania.

– To poproszę do zabiegowego, na kozetkę. Zabiegowy znajdował się za moimi plecami. Położyłem się na kozetce, podciągając wysoko tiszert.

– Zimno macie w tej poczekalni jak w prosektorium – powiedziałem.

– A nie mówiłam panie doktorze, że za mocno klima „chodzi“ – przytaknęła pielęgniarka. – Mi jest tutaj zimno.

– Niech pan się nie martwi, za chwilę zrobi się panu gorąco! – „pocieszył“ mnie lekarz stając nademną jak posąg.

– Siostro! Skalpel, nić dwójeczkę albo nie!… trójeczkę, gaziki, igłę i rękawice. Doktor stał po mojej lewej stronie, pielęgniarka po prawej, a ja leżąc na wznak czułem się nieswojo.

– Ale tę koszulkę i spodenki, niech pan lepiej ściągnie, bo możemy panu to wszystko krwią zachlapać – wtrąciła pielęgnirka. Wtedy już przestałem odczuwać chłód, a zrobiło mi się tak w sam raz. Podciągnąłem koszulkę, aż po samą szyję, krótkie spodenki spuściłem do kostek, a bokserki postanowiłem poświęcić, nie obnażając się przed pielęgniarką. Lekarz ubrał gumowe rękawiczki, popsikał skórę Oktaniseptem, przetarł wacikiem, wziął skalpel do rąk i kiedy się pochylił, a ręka przed cięciem, na chwilę zawisła w powietrzu, z drugiej strony odezwała się pielęgniarka, trzymając w rękach strzykawkę i robiąc wielki oczy.

– Panie doktorze! A znieczulenie?

– A faktycznie… byłbym zapomniał… zresztą przereklamowana sprawa z tym znaieczuleniem… Cholera! Za dużo tych zabiegów dzisiaj! Dziesięć minut na pacjenta to za mało. Zobaczy siostra, że kiedyś wytnę delikwentowi nie to, co trzeba! Boże uchowaj – i spojrzał wymownie w sufit. – Uff… no dobra, pani da tą strzykawkę – zrobiło mi się gorąco, a krople potu wystąpiły na czoło. Poczułem ukłucie i po chwili dziwne otępienie w tym miejscu. Lekarz wziął skalpel do ręki i „ciachnął“. Trochę zabolało więc zmarszczyłem brwi. Ścisnął mocno i naciągając skórę, wycisnął tłuszczaka, który wyskoczył, jak fasolka.

– Co? Trochę zabolało? – przytaknąłem głową. – Mówiłem, że znieczulenie to przereklamowana sprawa. Zresztą tak na dobre, zacznie działać za pół godziny, jak pan do domu zajedzie. Ale wie pan… dwanaście minut na osobę – pokazał na zegar wiszący na ścianie – dwanaście minut. Chce pan go zobaczyć? – zapytał zadowolony z siebie.

– Może za chwilkę, jak się spionizuję, bo jeszcze wam tu zemdleję – odparłem. Lekarz wziął w ręce igłę i nić i wprawnymi i zamaszystymi ruchami, zabrał się za szycie. Po chwili szarpiąc mocno, zakończył pętelką. Pielęgniarka popsikała jeszcze raz Octaniseptem, osuszyła i zalepiła solidnym kawałkiem plastra. Wstałem z kozetki.

– O widzi pan! Tak to wygląda – w małym szklanym pojemniczku, było coś, co wyglądało jak biało – czerwony glut wielkości pędraka. – Damy to teraz do analizy, a jak pan przyjdzie za dwa tygodnie, do wyjęcia szwów, to wyniki już powinny być. Przeszliśmy z powrotem do gabinetu. Lekarz patrząc w ekran komputera, zaczął dyktować drugiej pielęgniarce, też siedzącej przez komputerem, jakieś fachowe określenia, zabiegu usunięcia tłuszczaka. Pomyśłałem sobie, że wspiera się mediami, ale kiedy kuknąłem mu przez ramię, zauważyłem, że był na stronie, jakiegoś biura podróży i przeglądał wycieczki do Indii. To pewnie stąd to podejrzenie o podskórną larwę, jakiegoś pasożyta. – No to, jak już wspomniałem, widzimy się za dwa tygodnie. Niech pan idzie się już teraz zarejestrować, a jak pan przyjdzie do wyjęcia szwów, to „wchodzimy bez kolejki“ – wyszedłem zadowolony, że następnym razem, nie spędzę w zimnej poczekalni prawie dwóch godzin. W miejscu nacięcia czułem lekki ból, ale w czasie drogi przez miasto, zaczął powoli ustępować. Aha! Znieczulenie zaczęło działać… Minęły dwa tygodnie. Pierwszy, założony przez pielęgniarkę opatrunek, okazał się tak wspaniale przymocowany, że nawet mocząc go pod prysznicem, oderwałem wraz z kawałkami naskórka. Przez ten czas, młodsza córka, codziennie i z poważną miną, oglądała moje szwy i pokazując paluszkiem mówiła – ałka. Starsza wtedy uciekała i krzycząc – ble – zamykała oczy. Udałem się do lekarza. W poczekalni jak zwykle tłumy i prawo dżungli, bo obowiązują niby numerki, ale jak nie przypilnujesz, to nadwyraz żwawo, wkręci ci się w kolejkę jakaś babcinka. Idę na pewniaka, bo do wyjęcia szwów numerki nie obowiązują. Przeciskam się do samego przodu, aż po same drzwi. Wrogie spojrzenia już mnie bacznie lustrują „co to za gość?“, „jak on śmie?“. Aha! Już jakiś emeryt, wyglądający na byłego działacza ORMO, nie wytrzymuje i zadaje pytanie

– A pan co się tak do przodu rozpycha? Kolejność obowiązuje i numerki! – ha! Tylko na to czekałem! Tu cię mam! Odpowiadam więc spokojnie, tak od niechcenia.

– Ja do wyjęcia szwów – robię małą pauzę, żeby przetrawił. – A do wyjęcia szwów bez kolejki… – okazuje się, że takich do wyjęcia szwów jest więcej, ale stłamszeni przez tłum, czekali pokornie jak baranki w normalnej kolejce. „Ja też do wyjęcia“, „ I ja też“, „I ja“ – zdaje się słyszeć z najdalszych kątów poczekalni, gdzie ów biedacy, niczego nieświadomi, siedzieli sobie grzecznie. Wszyscy teraz przeciskają się w moją stronę, a kolejkowa ciżba zazdrośnie łypie na nich oczami.

– Ja też mogę powiedzieć, że do wyjęcia szwów – marudzi pod nosem ormowiec.

– Powiedzieć pan może, ale ja mogę pokazać – zadzieram w górę tiszert, pokazując publicznie, wystające z ciała, zielonkawe kawałki żyłki. – O widzi pan! – prezentacja zrobiła należyte wrażenie i zakończyła całą sprawę. Jednak osób do wyjęcia szwów, też okazało się całkiem sporo i w poczekalni wytworzyła się alternatywna kolejka, do lewego przedsionka gabinetu. Ja, z racji nieswiadomości innych uprzywilejowanych, byłem w niej na pierwszym miejscu i oczekiwałem wezwania przez pielęgniarkę. Z gabinetu obok, wyszła jakaś młoda, wymęczona dziewczyna, a lekarz wyglądający na oprawcę, rzucił od niechcenia: „Następna osoba proszę“. Facet stojący obok mnie zapytał.

– A może my też tam?

– Nie, nie – odparłem ze spokojem – tam wypalają… żywym ogniem! – dodałem po któtkiej pauzie robiąc poważną minę. Facet wziął głęboki oddech i wybałuszył oczy.

– To może lepiej tutaj – pokazał głową na nasz lewy przedsionek.

– Tak, zdecydowanie tak – potwierdziłem.

Ta moja wrodzona nieśmiałość

Oczywiście kupiłem nie ten żel. Wiem wiem – mówię do żony – nie ten czerwony, rozgrzewający po którym poleciałaś szybciutko do łazienki, biorąc zimny prysznic, choć z natury jesteś zmarzluchem, ani ten zielony, mentolowy, po którym ja zacząłem kichać, a ty prawie popłakałaś się ze śmiechu, a ten niebieski, neutralny, bezwonny i bez żadnych ulepszających dodatków, tylko nawilżający czyli. Idę „na póły“ i widzę: czerwony, zielony i niebieski, a że rasowy facet (a jestem przecież rasowym facetem) nie odróżni niebieskiego, od turkusowego, szczególnie w zestawieniu tylko z czerwonym i zielonym, bo niebieskiego w ogóle nie było, to nabyłem ten turkusowy. Sprawdzam w domu i już widzę, że to nie zwykły żel „Nawilżający“, a żel „Uwalniający dreszczyk emocji“. O psia krew – myślę sobie. Czytam, a tam, że „jednocześnie rozgrzewa i chłodzi“. Słowem – ja kicham w sypialni, a żona podmywa się lodowatą wodą w łazience. Mówi więc do mnie – Idź wymień, bo to prawie dwadzieścia złotych jest, a dwadzieścia złotych to cztery piwa Ciechany Wyborne (co za kobieta!) i to mnie najbardziej przekonało, bo przecież z natury wstydliwy jestem i podobne rzeczy jak prezerwatywy, żele intymne, Posterisan, Clotrimazol czy podpaski i tampony, kupowałbym najchętniej w ciemnych okularach, kapeluszu i prochowcu z podniesionym do góry kołnierzem. Incognito znaczy się.

Jednak, przezwyciężając tę moją naturalną wstydliwość, poszedłem. W aptece, sieciowej, połączonej z drogerią, była na szczęście ta sama pani co wczoraj – starsza, wyrozumiała i myśląca. Nie jakaś młoda siksa z cyklu „w aptece przecież zwrotów nie ma“. I pewnie mnie zapamiętała, bo kupiłem w promocji, razem z tym, a właściwie „nie tym“, żelem dwa opakowania bakterii jelitowych. Łykamy je w domu jak cukierki, bo to albo sraczkę ktoś miał, albo ma, albo mieć będzie, a one osłonowo przecież. Poza tym robiąc owe intymne zakupy, zawsze biorę coś dla niepoznaki, dla odwrócenia uwagi. I tak. Gdy kupuję żel intymny, to zaczynam od bakterii jelitowych, by po chwili, jakby od niechcenia poprosić o Durex Play. Gdy kupuję prezerwatywy, to wpierw proszę o Polopirynę (Polopiryna w domu zawsze się przyda), by po chwili dodać „Acha… i jeszcze paczkę prezerwatyw“, a gdy kupuję Posterisan (wiadomo po co) to zaczynam od Pyralginy. Tym sposobem, nasza domowa apteczka jest zawsze dobrze zaopatrzona, a żona nie ma wykrętów, „że ją głowa boli“. No to podchodzę i mówię.

– A wie pani, ja robiłem wczoraj, tutaj, u pani zakupy, pamięta mnie pani? – i już widzę, że mnie nie pamięta. Kurde. To jednak nie zwykła apteka, gdzie cię zapamiętają, doradzą, a sieciówka i to w dużym centrum handlowym. Babka stoi przy kasie od wczoraj, to jest, od dwudziestu czterech godzin, obsłużyła z trzy tysiące klientów to i może nie pamiętać. Ale kontynuuję. – Kupiłem u pani taki żelik intymny i wie pani co? Co za pech – i pochylając się nad ladą, ściszyłem głos, dodając. – Mój partner ma na niego uczulenie – powiedziałem tak specjalnie, bo babka gejowi nie może odmówić, bo to dyskryminacja i takie nienowoczesne, a na dodatek chciałem zobaczyć jej reakcję. Zrobiła wielkie, jak stare pięć złotych, oczy.

– Słucham pana?!! – kątem oka, zauważyłem za sobą już trzy osoby, w tym jednego, napakowanego faceta, w koszulce Pit Bull i wyglądał na takiego, co to na pewno gejów nie lubi. Więc skłamałem.

– Wie pani, my z żoną! – tutaj zaakcentowałem – używamy tego żelu także, w stosunku dla naszych dzieci! – tutaj jeszcze bardziej zaakcentowałem, bo dziecko zawsze wzbudza sympatię. – Jak trzeba użyć czopika, gdy są chore! – i tutaj najbardziej zaakcentowałem, bo choroba wzbudza litość. – A ten tutaj, z „formułą rozgrzewająco – chłodzącą“ może im nie przypaść do gustu – babka wzięła go do ręki, drugą przytrzymała okulary i na głos przeczytała.

– „Uwalniający dreszczyk emocji“, faktycznie, dla dzieci raczej nie.

– No widzi pani. Wiem, że w aptece raczej nie wymienia się towaru, ale przecież to artykuł raczej drogeryjny. Poza tym, jest jeszcze ta foliowa plombka na aplikatorze, więc chyba nie będzie problemu. Mam też paragon – pani „poszła w półki“, wracając po chwili.

– Zostały tylko rozgrzewające, chłodzące oraz ten, ale wie pan, poszukam w magazynie – i zostawiła mnie tak, samego, przy kasie z poczuciem winy blokowania kolejki. Na dodatek, na ladzie, wciąż stał mój nieodpowiedni lubrykant z napisem „Uwalniający dreszczyk emocji“, a ludziska za mną i z kasy obok, co rusz łypali wzrokiem, a to na mnie, a to na ten żelik, a to na ten żelik, a to na mnie. Wróciła, może po dwóch minutach i oświadczyła, że poszuka innego, innej firmy. – Poszukam tam, na dziale drogeryjnym (apteka posiadała samoobsługową drogerię), niech pan jeszcze chwilkę poczeka – na te słowa, kilka osób stojących za mną, wyczuwając sprawę i łypiąc na mnie wymownie „żelików się ku*wa zachciało“, wyemigrowało do sąsiedniej kolejki. Stałem ja. Na ladzie stał mój felerny, żelik intymny, a za mną stało wciąż kilka osób. Choć w aptece panował chłód, ja poczułem, to nieprzyjemne uczucie zawilgocenia pod pachami, a na czole kilka kropli potu. – Mam! Mam! – usłyszałem z boku. Prawie w podskokach biegła, moja starsza pani aptekarka, dzierżąc w wyciągniętej dłoni, niby znicz z ogniem olimpijskim, żel intymny. – Mam, ale innej firmy! Unimil! – wykrzyknęła radośnie. – Bezwonny, bezzapachowy,nawilżający, bez żadnej „rozgrzewająco – chłodzącej“ formuły, „uwalniającej dreszczyk emocji“, a na dodatek tańszy! – zrobiło mi się miękko w kolanach.

– Może być – ledwie wyszeptałem.

– Ale trzeba będzie zrobić zwrot. Niech pan poczeka, zadzwonię po kierowniczkę. Jak nic chcieli mnie tam dobić. Zadzwoniła, a ja poczułem na sobie, wrogość spojrzeń ludzi za mną i z sąsiedniej kolejki. Pojawiła się kierowniczka. Młoda, tęższa kobieta.

– O co chodzi? – zapytała.

– Trzeba zrobić zwrot towaru, pan kupił nie ten żel intymny. Chciał normalny, a wziął z półki „rozgrzewająco – chłodzący, uwalniający dreszczyk emocji“ – oczywiście musiała wypaplać wszystko, ze szczegółami.

– Dobra – odparła. – Trzeba wydrukować formularze zwrotu – kliknęła w klawiaturę i z drukarki wyszły dwa dokumenty. – Tutaj musi się pan podpisać – i zrobiła na kartce takie trzy „ptaszki“ – podpisałem się. Spojrzała. – Jak? Mirosław Piechocki? Eee… niewyraźnie, musi być czytelniej. Niech pan poprawi. Aha! I jeszcze dokładny adres – teraz już wszyscy w aptece wiedzieli, że Mirosławowi Piechockiemu nie pasuje żelik intymny z formułą „rozgrzewająco – chłodzącą, uwalniającą dreszczyk emocji“, a panie z apteki, to nawet wiedziały gdzie mieszkam.

– A jak będzie teraz z wydaniem reszty, bo Unimil kosztuje trzynaście dwadzieścia, a Durex Play siedemnaście czterdzieści dziewięć? – zapytała kierowniczki.

– Nie chcę żadnej reszty – szybko wtrąciłem – dajcie mi tylko ten żel i wychodzę.

– Tak nie możemy zrobić, ale reszty też nie możemy wydać. Dostanie pan od nas bon! Oczywiście do zrealizowania w naszej aptece lub drogerii – odpowiedziała kierowniczka.

– To ja dobiorę jeszcze coś. Niech mi pani dorzuci szybciutko jakieś bakterie. Dopłacę i idę sobie – starsza sięgnęła je z półki. Jednym zamaszystym ruchem, zgarnąłem z lady żel Unimil, bakterie oraz resztę i zebrałem się do wyjścia.

– Jeszcze paragonik – nie wiem dlaczego, ale z niewiadomych mi powodów, nie odwróciłem się na pięcie, a wciąż czekałem na paragon, który był mi do niczego nie potrzebny. Ludziska za mną już nerwowo przedreptywali, z nogi na nogę, a pani z aptecznej kasy obok, u której zrobiła się kilkunastoosobowa kolejka, popatrzyła na mnie z wyrzutem, jakbym dorzucił jej dwadzieścia kilogramów do plecaka, w czasie pieszej wycieczki. Paragonu wciąż nie było.

– Ewa popatrz no! – zwróciła się starsza do tej, z sąsiedniej kasy. – Nie chce mi paragonu wydrukować… zawiesił się, czy co? – Ewa podeszła, a ja byłem teraz winien zablokowania dwóch kas. Czułem, że gdyby nie prawo, jakieś normy społeczne i ochrona, to doszło by do linczu na mojej osobie.

– Wie pan, mamy problem z tym paragonem, musi pan jeszcze chwilkę poczekać… – powiedziała Ewa.

Tak, to był ten moment. Zrobiłem w tył zwrot i nie patrząc za siebie, energicznym krokiem wyszedłem z apteki na hol. W połowie drogi do automatycznych schodów, usłyszałem za sobą donośny głos – Halo! Proszę pana! Pan, który kupił u nas żel intymny! Pan Mirosław Piechocki! – odwróciłem się i zauważyłem, że starsza biegnie w moją stronę, a całe centrum handlowe zamarło i patrzy się na mnie. – Udało się wydrukować, proszę… – oniemiały wziąłem paragon do ręki i wtedy coś we mnie pękło, w środku, ta wrodzona nieśmiałość. Wzniosłem go wysoko, nad głowę i wymachując jak sztandarem wykrzyczałem z całych sił.

– Ludzie! Ludzie!!! Idę ruchać!!!

Facet w prochowcu

Siedziałem, a właściwie stałem w pociągu, a konkretniej, to stałem w pociągowym WC, bo tylko tam było jeszcze miejsce dla mnie i kilku innych osób. Co prawda z początku staliśmy na korytarzu, ale napierający, z wrogimi okrzykami, tłum pasażerów – Proszę zrobić dla nas miejsce! – spowodował nasze przemieszczenie właśnie do pociągowej toalety. Ludzie stali nawet w łącznikach między wagonami, a jeden facet stał tylko na jednej nodze, bo w miejsce drugiej ktoś wpakował mu walizkę i miał ją teraz podkuloną. Był szczupły, z dłuższymi szpakowatymi włosami i wystającym, haczykowatym nosem i wyglądał teraz jak czapla siwa. My, osadnicy pociągowego WC, nie mieliśmy aż tak źle, no może za wyjątkiem zapachu, bo w zapachu zawarte było całe poprzednie sześć godzin jazdy, zanim pociąg dojechał na stację, na której wsiedliśmy. Szczęśliwcy, a wśród nich moja osoba, którzy stali przy oknie, trzymali głowy na zewnątrz, a reszta z braku innej opcji, przyjmowała zapach twardo „na klatę”. Młoda dziewczyna ze łzami w oczach, miała widocznie próg zapachowej wytrzymałości dość niski i próbowała wyjść. Nie bardzo jednak było jak i gdzie, bo ludzie stali wszędzie, a wciąż napierali nowi. W oknie zmieściły się trzy głowy, a ja miałem jeszcze to szczęście, że wysiadałem na pierwszej stacji. Byłem, jak to określał pewien mój znajomy policjant luzak, któremu na służbie ukradli z policyjnej motorówki silnik, pasażerem krótkodystansowym. I kiedy tak wyglądałem przez okno, w poszukiwaniu innych, znajomych „krótkodystansowców” z mojego miasteczka, zobaczyłem jego – faceta w prochowcu.
Facet w prochowcu odziany był elegancko. Jasny, popielaty płaszcz, ciemniejsze spodnie, biała koszula pod krawatem, do tego brązowe i wypastowane buty, które odróżniają sznyt wiejski, od miejskiego i całe mnóstwo bagaży. Dwie porządne walizki, torba na ramię i neseser w zębach dopełniały całości. Aha! Facet w prochowcu miał jeszcze żonę. Żona szła na samym przedzie z tyciunią damską torebeczką, w której mieściła się zapewne tylko chusteczka, klucze, szminka i lustereczko i pana poganiała, a pan już ledwo zipał. – Mówiłam, że peron trzeci, nie jest za peronem czwartym, a po drugiej stronie dworca! Przez ciebie nie zdążymy! – wykrzykiwała, a ja zauważyłem w jego spojrzeniu, jakieś cierpienie. Pociąg był całkowicie wypełniony pasażerami, oni jednak jakimś cudem wpakowali się do środka i zagłębili z mozołem w tę zbitą i zdawałoby się nierozerwalną, ludzką ciżbę. Z odgłosów, które wydawała pani, wywnioskowałem, że mają miejscówkę. Szczęściarze!
Pociąg ruszył, a po dziesięciu minutach, w drzwiach od toalety, pojawił się pan w prochowcu i oświadczył, że „On musi!”. Znam to spojrzenie, tę rozpacz, bo sam to kiedyś przeżyłem, więc od razu wiedziałem, że sprawa jest poważna i facet się za chwilę albo zleje, albo zesra. Zanim przemieściliśmy się z toalety na korytarz, minęło z dziesięć minut, a poruszaliśmy się kroczkami o długości centymetra. Pan w tym czasie przestał się odzywać, dostał szczękościsku, a na czoło wystąpiły mu kropelki potu. W końcu jednak WC zostało opróżnione i zamykając drzwi, został w niej sam. Mając do nich przyciśniętą głowę, usłyszałem tylko krótkie pierdnięcie, a później zaległa cisza. Złowroga cisza. Po dłuższej chwili, drzwi wolno uchyliły się i przez wąską szparkę ujrzałem go w samej koszuli, krawacie, skarpetkach i butach. Nie miał na sobie już ani prochowca, spodni, a nawet gaci, za to w oczach miał wstyd. Zostałem jego powiernikiem i facet zdradził mi pewien sekret – Zesrałem się do prochowca… – wyszeptał do mnie – pomóż mi pan.
– Słucham? – odpowiedziałem. – Bo niedosłyszałem – a dosłyszałem przecież dobrze, jednak mój mózg nie dopuścił takiej informacji. Wiecie, jak ktoś powie rzecz niewiarygodną, w stylu, „Jestem ufoludkiem”, albo „Mam wrażenie, że przedmioty się jakoś tak dziwnie na mnie patrzą”, to pomimo, że człowiek usłyszy dobrze, i tak odpowie „Że co?”, „Że jak?”. Tak było i w tym przypadku, bo makabryczność tej sytuacji wydawała mi się nieprawdopodobna.
– No normalnie… zesrałem się do prochowca. Jak siadłem na kibel, to go nie podkasałem. Walnąłem kupala i zorientowawszy się co zrobiłem, zerwałem się na równe nogi i wtedy stało się to najgorsze, bo zawartość spłynęła mi do spodni. Miałem rozwolnienie, a wstrzymywałem już od samego wyjścia z domu. Pomóż mi pan, bo się ze wstydu spalę albo wysiądę w biegu.
– A jak mam panu pomóc?
– Wiesz pan, prochowiec, spodnie i gacie wyrzuciłem przez okno. Nie było innego wyjścia. Nie mogę teraz tak przejść przez cały pociąg. Daj pan znać mojej żonie, żeby mi wyciągnęła spodnie z walizki. Ona wie gdzie są. Siedzi w czwartym przedziale.
– Dobra, zobaczę co da się zrobić. Zamknij pan drzwi i czekaj pan. Zapukam za chwilę. Stwierdziłem, że zamiast przeciskać się przez tłum, puszczę wiadomość, głuchy telefon i wtedy będzie szybciej. Powiedziałem więc do sąsiada, żeby podał dalej, żeby powiedzieć pani w czwartym przedziale, żeby wyciągnęła z walizki spodnie i podała, bo mąż potrzebuje. O dziwo poszło szybko, jednak zamiast spodni, dotarła do mnie wiadomość zwrotna.
– Pani w czwartym przedziale pyta się „Po co?” – powiedział do mnie sąsiad.
– Powiedz jej pan, że „Pilnie potrzeba!” – odparłem.
– Dobra – rzekł sąsiad i wiadomość powędrowała dalej. Nie minęło dużo czasu, a ktoś zaczął przeciskać się w kierunku WC. Była to żona pana w prochowcu. Przyszła oczywiście bez jego spodni, ale za to z pretensjami.
– Co się tutaj dzieje? Gdzie jest mój mąż? To już nie można sobie spokojnie w przedziale posiedzieć? – szepnąłem do niej, że mąż jest w środku i miał pewien, nieprzyjemny incydent. Drzwi powolutku uchyliły się, a w szparce pojawiła się sama przestraszona twarz.
– Cicho kochanie, wejdź do środka. Masz spodnie? – drzwi zamknęły się i po chwili już cały pociąg wiedział o zdarzeniu pana w toalecie.
– A gdzie ty masz spodnie?! – wykrzykiwała. – Co? Wyrzuciłeś przez okno spodnie, które ci sama wybrałam i kupiłam? A gdzie masz płaszcz?! Też wyrzuciłeś przez okno? Co?! Zesrałeś się do prochowca?!! Zwariowałeś chyba! Jak ja wytrzymałam z takim człowiekiem?! Co? Że ci moja zupa od wczoraj zaszkodziła? Oj czekaj! Idę po te twoje zasrane, o przepraszam, czyste spodnie, a ty mi się na oczy lepiej nie pokazuj przez resztę drogi! Jak się mama dowie to dopiero będzie…
Pani cała wzburzona wyszła z toalety i energicznie zaczęła przepychać się w kierunku swojego przedziału. Po chwili dotarły do mnie spodnie, podawane z rąk do rąk. Zapukałem. Przez lufcik wyjechała ze środka dłoń, w którą wsunąłem zwitek. Pociąg zbliżał się do pierwszej stacji i zaczął powoli zwalniać. Zatrzymaliśmy się, otwarłem drzwi. W tej samej chwili, wylazł z toalety facet w prochowcu, ale już bez prochowca i w innych spodniach, przebił się do wyjścia i stanął po chwili, ze mną na peronie.
– Nie jedzie pan dalej? – spytałem.
– Nie. Wcale zresztą nie chciałem. Mam w tym mieście starego kumpla z woja. Dzwoni czasami do mnie i zaprasza, żebyśmy razem na ryby pojechali. Zawsze chciałem, ale wie pan, żona nie pozwalała. Teraz jest właśnie ta chwila, ten moment, „albo teraz albo nigdy”. Mieszka tu, niedaleko. Wysiadam, a co będzie dalej, nieważne. Pociąg ruszył. Szliśmy jeszcze przez chwilę razem, by po kilkudziesięciu metrach rozejść się.
– To taaaakich połowów! – rzekłem na pożegnanie.
– Dziękuję, ale tu nie tylko o ryby chodzi. Chodzi o wolność, wie pan, żeby robić to co się chce, a nie co się musi… Dziękuję za pomoc… no z tymi spodniami. Jakby pan czegoś potrzebował, to dzwoń pan śmiało. Tu jest moja wizytówka – chciał mi podać też rękę, ale szybko cofnął. – Lepiej nie – i uśmiechnął się.
Przeczytałem wizytówkę „mecenas Jan Maria Kościelski – adwokat”. Kto wie – pomyślałem – nie wiadomo na jaką połówkę trafię, może kiedyś się przyda?

Myjnia bezdotykowa

Samochód z reguły myję nad rzeką.

myjnia bezdotykowa 1

Darmowej wody co niemiara, więc nie muszę się specjalnie szczypać jak pod chatą, kiedy szlaucha używam. Zresztą i tak robiłem to przeważnie w deszczu. Kiedy zaczynało kropić, ja już powolutku, powolutku, szykowałem się do wyjścia. Ubierałem sztormówkę, kalosze i gumowe rękawice, a do wiadra nalewałem ciepłej wody, dużo płynu do naczyń i czekałem. Jak tylko luchnęło, wybiegałem w te pędy z chałupy dzierżąc w jednej ręce wiaderko, a w drugiej duży kawał szarej gąbki, którą wyciągnąłem kiedyś ze starego materaca. Zaczynałem od samej góry, od dachu, obchodząc wóz dookoła i stopniowo schodząc coraz niżej, aż do samych felg na samiuśkim końcu, a deszczyk mi to ładnie, cały czas spłukiwał. Jedno wiaderko wystarczało, żeby umyć moje kombi.

I komu to przeszkadzało? Się pytam komu?

Ano ku*wa sąsiadowi! Co mnie podkablował do straży miejskiej i przyjechali, a pech chciał, że akurat padać przestało i się przejaśniło, a ja jeszcze przy wozie w sztormiaku z gąbką i wiaderkiem i piany naokoło od ch*ja. – Pan nieekologiczny jest! – gada do mnie. Środowisko chemikaliami zatruwa! Mandacik będzie!

– Ja nieekologiczny? Przecież wykorzystuję siły przyrody do umycia mojego samochodu! W sensie deszcz. A że Ludwika wlałem? No to co z tego? Przecie jest napisane na opakowaniu, że ulega biodegradacji. I nie zmarnowałem wanny wody, a jedynie wiaderko…

– To nic nie szkodzi – piana do burzówki idzie, a nie do ścieków, tak być nie może. Poza tym zgłoszenie mieliśmy i musimy jakoś zareagować.

– Zgłoszenie? – tu was boli – pomyślałem. Rozejrzałem się na boki. W oknie u sąsiada, co to mieszka po drugiej stronie ulicy poruszyła się firanka. Aha! Tu cię mam ch*ju zaropiały. Całe życie z buta łazisz, konfidencie jeden, bo nawet cię na najtańszą „padaczkę” nie stać, to i sąsiadowi zazdrościsz.
– Zgłoszenie powiada pan? A wie pan, że ten, tu naprzeciwko pali plastikowymi butelkami w piecu? I w ogóle śmieci nie wywozi. Nie ma zadeklarowanego nawet jednego kubełka na rok! Wszystko wali do pieca, a resztę roznosi w reklamówkach po mieście. Taki „chitrus” panie z niego. A gruz, to na polną drogę w nocy taczką wytargał. Ale najgorzej, to jak zacznie palić, bo smród taki, że okna trzeba od razu zamykać. Sama chemia, guma i plastik. Nawet latem w największe upały hajcuje! A sadze to takie lecą, że jak nie daj Boże, na pranie spadnie, to już doprać nie idzie.

– To się zobaczy. Sprawdzi. Ale mandacik jakiś musimy wypisać.

– A to nie można jakiegoś pouczenia? Tylko od razu mandacik? – zapytałem z nadzieją.

– Pouczenia? A co będę pana pouczał! Przecież pan wie, że samochodu nie można przed domem myć, tylko w myjni. Wie pan co by to było, jakby każdy chciał sobie pucować auto na ulicy, przed domem? Całe miasto by pianą spływało. Mamy taki prikaz z góry, żeby w obecnych czasach na ekologię największą uwagę zwracać.
– Ekologia?!! To ja tu ledwo nakrętkę Ludwika do wiaderka wlałem, a ten tu – i pokazałem ręką na posesję sąsiada – szmaciarz jeden, zatruwa powietrze w całej okolicy! Jak zaczyna latem w piecu palić, to wszyscy sąsiedzi uciekają do domów! I to jest w porządku? I wtedy was nie ma! – nie powiem się wku*wiłem.

– No dobra – odezwał się ten drugi, starszy i z twarzy jakiś bardziej życiowy. – Weź no Franek, wypisz panu, najniższy mandat. Ten za obrazę funkcjonariusza. Za dwadzieścia złotych. Może być? – zwrócił się do mnie.

– Niech będzie, jak musi. Trudno. Jakoś przeżyję – młodszy wypisał mandat, po czym podając mi go, wyklepał tę swoja formułkę.

– Może pan się oczywiście odwołać…

– Dobra, dobra – przerwałem mu w pół słowa – znam ja te wasze odwołania. Dawaj mi pan ten mandat! – wsiedli do samochodu i kiedy mieli już odjechać kiwnąłem do młodszego, co siedział za kółkiem. Opuścił szybę. A ten mandat, to jest za obrazę funkcjonariusza na służbie, tak? – spytałem.

– Tak – odpowiedział.

– To spierd*laj!

 

Od tego czasu musiałem myć samochód nad rzeką.

Trudno się mówi, ale były też i plusy dodatnie, bo robiłem to w przepięknych okolicznościach przyrody, niepowtarzalnej. Znalazłem sobie takie przeurocze zakole. Dość trudny dojazd, ale wynagradzał mi to wspaniały, łagodny brzeg, porośnięty zieloną trawką, tak że mogłem bez problemu sięgnąć wiaderkiem wody. Nie powiem, szum wody, śpiew ptaków oraz moje namydlone za friko kombi, nastrajały mnie bardzo romantycznie i filozoficznie. System mycia miałem prosty: najpierw zlałem auto dwoma, trzema (darmowymi!) wiaderkami, żeby brud się odmoczył, później myłem płynem do naczyń, a na koniec spłukiwałem wszystko i było po sprawie.

Razu pewnego jednak, na „moje miejsce” i to w czasie namydlania, zjechało się klika innych samochodów. Wysiadło z nich paru, odzianych w maskującą odzież, bojowo nastawionych wędkarzy i w trakcie dość nieprzyjemnej rozmowy, okazało się, że jest to jednak „ich miejsce” i to od wielu lat! I że jak mnie jeszcze raz spotkają, myjącego w tym miejscu samochód, to mi nogi z dupy powyrywają, odkręcą koła i wrzucą do rzeki, a mnie razem z tymi kołami, a na koniec zadzwonią po policję.

Trudno się mówi, ludziom „palma odjeb*ła” z tą ekologią, więc postanowiłem „nie sikać pod wiatr” i iść z duchem czasu. Najpierw zasięgnąłem języka u znajomych, później poobserwowałem troszkę parkując nieopodal, by w końcu udać się na ekologiczną, myjnię bezdotykową!

Obliczyłem, że żeby umyć samochód będę potrzebował trzy złote. Oczywiście moi znajomi oraz inni kierowcy wrzucają tam monety garściami, ale robią to zupełnie bezmyślnie, tracąc czas i pieniądze, a i tak auto pozostaje niedomyte. Pięć programów?!! A po co pięć? Przecież wystarczy namydlić, przetrzeć i spłukać. Tak więc pomijając program numer jeden (mycie felg) wrzuciłem jedną złotówkę, nacisnąłem od razu program numer dwa (gorąca woda ze środkiem myjącym) i opłukałem w minutę całe moje kombi. Później szybciutko przeleciałem po całości gąbką, raz po raz nalewając na nią, wodę z płynem do naczyń, którą sobie uprzednio przygotowałem w butelce, po półtoralitrowej Hellenie. Następnie powtórzyłem program numer dwa, dopieszczając szczeliny i felgi, a na koniec, pomijając program numer trzy (spłukiwanie) obleciałem i zakonserwowałem wszystko wodą polimerową (program numer cztery). Zrezygnowałem w ogóle z programu numer pięć (osuszanie wodą odmineralizowaną) wychodząc z założenia, że dynamiczna jazda z powrotem, do domu, osuszy mi samochód znakomicie, poza tym dość mocno wiało.

No! Byłem zadowolony! Trzy złote i samochód prezentował się znakomicie. Jak widzę tych wszystkich frajerów, co to wrzucają po dwa złote, ba! nawet całe piątki i jadą szprycą, centymetr, po centymetrze. Porażka. Kasa leci, a na karoserii i tak pozostaje taki lekki woalek brudu. Myjnia bezdotykowa? Niech sobie bezdotykowo konia zwalą! He he…

Po którymś razie doszedłem już do takiej wprawy, że myłem samochód za dwa złote! Zauważyłem, że z końcówki wydobywa się taka leciutka, wodna mgiełka, więc zanim wrzuciłem monetę, nawilżałem całe auto, tą mgiełką. Następnie przy pomocy mojej gąbeczki oraz przygotowanego wcześniej miksu wody z płynem do naczyń, w półtoralitrowej butelce po grejpfrutowej Hellenie, myłem wszystko prawie do czysta, dopieszczałem programem numer dwa (ciepła woda ze środkiem myjącym), a spłukiwałem polimerem, jednocześnie zabezpieczając przed korozją. Odkrycie owej „darmowej mgiełki”, poskutkowało, kolejną modyfikacją, bo postanowiłem przywozić ze sobą więcej ciepłej wody z płynem do naczyń, wykorzystując do tego baniak po wodzie mineralnej z Lidla i pomijając w ogóle program numer dwa, „leciałem” po całości darmową mgiełką, następnie myłem do czysta, miksem z baniaka, by za jedyną złotówkę, spłukiwać polimerem!

I byłbym mył do teraz, gdyby któregoś dnia, nie okazało się, że w tej całej maszynerii, za ścianą, za rozmieniarką, siedział sobie facet.

Bo tam w środku znajdowało się biuro, tej całej myjni! Widocznie mieli jakiś monitoring i gościu obserwował mnie od samego początku, bo kiedy po zroszeniu darmową wodą mojego kombi, wyskoczyłem ze swoim baniakiem i gąbeczką, otwarła się cała ściana i wylazł ze środka człowiek, informując mnie stanowczym tonem, że „to myjnia bezdotykowa!”. O ty luju pasiasty – pomyślałem sobie, a że byłem blisko szprycy, wrzuciłem szybko, moją przygotowaną wcześniej złotówkę i uruchamiając program numer dwa (gorąca woda ze środkiem myjącym) zaatakowałem, kierując silny strumień w jego stronę. Zrobił unik, ale i tak trafiłem prosto w ślepia. Próbował po omacku wycofać się i zabarykadować w biurze, ale dopadłem do niego i cały czas sikając wodą ze szprycy, zlałem „od stóp, do głów”. Dodatkowo, chwyciłem za plastikową rączkę od baniaka i wymachując nim jak cepem, waliłem go, raz po raz, po łbie. Następnie wepchnąłem nogą do biura i zatrzaskując drzwi, zaklinowałem szprycą tak, żeby nie mógł ich otworzyć. Wsiadłem spokojnie do auta i kiedy odjeżdżałem, otwarło się z boku, takie tyciunie okieneczko, z którego wyłoniła się mokra głowa, wykrzykująca coś i machająca wymownie zaciśniętą pięścią.

Postanowiłem pojechać nad jezioro…