Archiwum kategorii: Felietony

Chyba coś mi tam strzeliło, albo nawet i pękło panie doktorze!

Kiedy po pięciu dniach od tego feralnego incydentu zacząłem chodzić z bólu po ścianach, nie wypiłem (przez pięć dni!) ani jednego jasnego pełnego ani nie zapaliłem fajki, żona w przypływie współczucia pomieszanego z niedowierzaniem, zawiozła mnie do doktora. A że była sobota po południu wypadło jechać do szpitala.

Skierowani zostaliśmy do drzwi, gdzie oczekiwał nas lekarz, młody pan ze wschodnim akcentem oraz pokerową miną. Mimika na jego twarzy nie występowała, a skóra tylko z lekka zmieniała naprężenie gdy o coś pytał. Wszedłem o kulach ale równie dobrze mógłbym wejść z odrąbaną toporem nogą, czy ręką, albo nawet przyczołgać się do biurka brocząc krwią, a jego twarz pozostałaby niewzruszona.

– Chyba coś mi tam strzeliło, albo nawet i pękło panie doktorze! – oznajmiłem od razu na wstępie wskazując w okolice rozporka.

W pachwinę, gdzie mnie bardzo bolało, wcisnął prawie cały kciuk wykluczając przepuklinę ale i tak obadał mnie w miarę delikatnie. Raz tylko przyłożył mi z piąchy w okolicach nerki. Ała! – wykrzyknąłem, na co on (w sumie nie wiem po co skoro wykrzyknąłem) zadał pytanie – Czy boli? No boli – odparłem – ale nie więcej niż normalnie tylko mnie pan tak mocno walnął, że zabolało. Okej – odpowiedział i wypisał skierowanie na na badanie krwi i moczu. (Może sam stwierdził, że przesadził z tym ciosem w nerę i teraz profilaktycznie sprawdzi czy nie mam krwi w sikach).

Zmiana lekarza

Kiedy po godzinie (musiałem wypić dwie zgagogenne kawy z automatu i kubek wody by z wielkim trudem wypełnić choć trochę pojemniczka na mocz) wróciliśmy z wynikami do gabinetu jego już nie było. W zamian oczekiwała nas młoda pani o głosie Myszki Miki.

– Proszę nie kopać drzwi od gabinetu! – przywitała nas bardzo serdecznie, kiedy żona próbowała nogą zaprzeć samo-zamykające się drzwi, które z wielką zaciętością (mocna sprężyna samozamykacza) taranowały moją prawą kulę.

Doczłapałem się jakoś do biurka, pojękując co rusz i z wyrazem cierpienia na twarzy, gdyż Ibuprom Max właśnie przestawał działać.

– Co pana boli? – zapytała wyciągając wnioski z moich pojękiwań, sapań i stękań, co niewątpliwie świadczyło o jej inteligencji oraz przenikliwym i analitycznym umyśle.

– A tu, w pachwinie – wskazałem palcem w dół – i to bardzo mocno, że jeszcze w życiu nic mnie tak mocno nie bolało. Dźwignąłem ciężar i coś mi tam chyba strzeliło albo nawet i pękło!

– Zobaczymy. Dam panu skierowanie na prześwietlenie.

– Można by też zrobić jakieś USG – zasugerowałem. – Bo jakby coś pękło to prześwietlenie jest okej, ale jakby strzeliło to chyba USG lepsze – zabłysnąłem swoją wiedzą w temacie tkanek łącznych, czyli kości, czyli tych co mogłyby mi pęknąć i tkanek miękkich, czyli tych co mogłyby mi strzelić.

– A widzi pan tutaj gdzieś aparat do USG – powiedziała złośliwie tym swoim głosikiem Myszki Miki, rozglądając się po gabinecie.

– Aparatu do rentgena też tutaj nie widzę – odbiłem piłeczkę – a skierowanie mi pani wypisała. No chyba, że go pani gdzieś tutaj skitrała pod biurkiem albo za szafą? He he… – chyba ją to troszkę zdenerwowało, bo zmarszczyło czoło.

– A jak ze stolcem? – zapytała ku mojemu zadziwieniu ucinając temat aparatów.

– No w porządku… – odparłem.

– Ale rozwolnienia nie było?

– No, nie…

– A gorączkuje pan?

– A wie pani że nawet nie wiem, ale czuję się tak jakbym gorączkował. Wczoraj na ten przykład położyłem się do łóżka w piżamie, dresie, a na to miałem dwie kołdry i koc i wciąż trzęsłem się jak osika! A może zmierzyła by mi pani temperaturę? – zapytałem spoglądając na leżący pomiędzy nami, na biurku, nowoczesny termometr skanujący wysokiej klasy.

– A może pan tu podejść – no tutaj to mnie „zastrzeliła”. Człowiek ledwie człapie, telepie go i może ma coś tam strzelone albo nawet i pęknięte, a ta nie może wstać z krzesła i zeskanować mi temperaturę z czoła!

– Nie dam rady proszę pani – odpowiedziałem, po czym stukając i szurając, sapiąc i stękając zacząłem się przysuwać z krzesłem do biurka. Następnie wyciągnąłem szyję jak E.T. dając jej do zrozumienia, że może przeskanować moje czoło.

– No faktycznie, stan podgorączkowy – potwierdziła. – Niech się pan położy na kozetkę. Zbadam pana.

Badanie

Z wielkim trudem (sapiąc i stękając) spróbowałem się położyć. Najpierw usiadłem, a później wciągnąłem jakoś lewą, bolącą niemiłosiernie w pachwinie nogę. Lekarka podeszła i dość energicznie (co już powinno wzmóc moją czujność i spowodować, że poprosiłbym o jakiś knebel żebym mógł na nim zagryźć moje cyrkonowe korony po dwa klocki za sztukę oraz wymusiłbym na żonie, siedzącej w poczekalni, żeby na chwilę zatkała uszy) chwyciła mnie za bolącą nogę, uniosła ją, zgięła w kolanie i wykręciła na bok! Spowodowało to mój przeraźliwy i ogłuszający krzyk, a cały gabinet i poczekalnia wypełniły się gardłowym rykiem mężczyzny w sile wieku. Żona zdenerwowana weszła do gabinetu – Co się tu wyprawia?!! – zapytała.

– Spokojnie, ja tylko sprawdzałam zakres ruchów – odpowiedziała jak gdyby nigdy nic lekarka.

– Zakres??? – wyjęczałem. – Jaki zakres??? Ja proszę pani nie mam żadnego zakresu! Przecież mówiłem pani, że chyba mi coś tam strzeliło! Albo nawet i pękło! A jak nie pękło wcześniej, to na pewno pękło teraz. I że mnie w życiu jeszcze nic tak nie bolało, jak ta noga! A pani mi ją wykręca??? Ot tak? Po prostu! Aha! To dlatego pytała pani czy nie mam rozwolnienia? Tak? Żebym przy „badaniu zakresu” nie popuścił na kozetkę, czy co?

– Oj. Nie widziałam, że aż tak pana boli – widać spuściła trochę z tonu. – Tu ma pan skierowanie na rentgen. Żona może pana nawet zawieźć! – powiedziała wspaniałomyślnie.

Rentgen

Ocierając łzę, która zrosiła me lico „przy badaniu zakresu”, zsunąłem się z kozetki wprost na wózek, który żona przytomnie podstawiła żebym nie zsunął się na podłogę, po czym udaliśmy się na prześwietlenie, gdzie oczekiwał nas technik.

Pan technik mężczyzna, miał więcej empatii i delikatności, niż pani doktor kobieta. Pomógł mi stanąć przy aparacie, po czym szybciutko czmychnął do pomieszczenia za szklaną szybą i pstryknął zdjęcie. 

– Mogą państwo już wrócić do pani doktor, zdjęcie już jest w systemie.

Wróciliśmy do pani Myszki Miki o delikatności nosorożca.

– I co? – zapytała – patrząc się w monitor.

– W sensie? – wzruszyłem ramionami nie wiedząc, co ma na myśli.

– No czy jest załamanie, czy nie?

– No ja nie wiem proszę pani…

– A co powiedzieli tam na górze? Co powiedział pan technik?

– No nic…

– Aha… – zakłopotała się. – A niech no pan tutaj spojrzy – i odwróciła monitor w moją stronę. Było na nim zdjęcie mojej miednicy, a konkretnie moich stawów biodrowych. – Ten, tutaj – pokazała palcem – nie różni się chyba niczym, od tego tutaj, czyli od tego co pana boli, więc chyba nie ma złamania? – dokończyła uradowana i zauważyłem, że kamień spadł jej z serca, że mi nic nie połamała przy „badaniu zakresu”. –  Jak pan sądzi? – dodała.

Dużo było tych „chyba” więc spojrzałem okiem znawcy (od tkanek łącznych) na monitor – Ma pani całkowitą rację! Faktycznie! Kościec cały i to o dziwo nawet po badaniu zakresu! Domniemam więc, że raczej nic mi tam nie pękło, a najprawdopodobniej tylko strzeliło. No w najgorszym układzie czworogłowy mógł się zupełnie oddzielić od biodra – stąd ten mój okrzyk, które chwilę temu wypełnił pół oddziału, a pacjentom w poczekalni dał do myślenia. Czy mogę wobec tego udać się do domu? Położę się gdzieś z kąciku, a żona przywali mnie trzema kołdrami…

– Tak oczywiście, zapiszę tylko panu jakieś leki przeciwbólowe oraz wypiszę skierowanie do chirurga.

W poniedziałek zarejestrowałem się do chirurga, ale że noga powoli przestaje mnie już boleć – widać zrasta się to co strzeliło – to całkiem możliwe że odwołam tę zaplanowaną na dwa tysiące dwudziesty pierwszy rok wizytę.

Kozia bródka

„Kochanie! A może przejechalibyśmy się do lasu na grzyby?”

Kiedy w końcu twoja żona (lub mąż) walnie na jesień tym tekstem, który słyszysz co prawda każdej jesieni, ale wciąż jest dla ciebie bardziej jak walniecie młotka w potylicę niż zaproszenie do przygody, nie pozostaje ci nic innego, jak wyjazd do lasu. Przy okazji zastanawiasz się, po co wczoraj przez pół dnia myłeś, woskowałeś i odkurzałeś samochód i czy podróż po drogach nieutwardzonych, nie zaszkodzi dopiero co wymienionym przez ciebie „we warstacie ze Zygą” (o Jezu jak ten łeb bolał na drugi dzień!) końcówkom drążków sterowniczych?

– Las. Tak kochanie – mówi twoja żona (lub mąż) – tam odpoczniesz. Cisza, spokój, szum drzew, słowem: łono natury, a przy okazji nazbieramy grzybów! Czy ty wiesz ile kosztuje taka tyciunia torebusia suszonych podgrzybków? O prawdziwkach w ogóle nie ma co mówić!

No tak, za młodych lat las i łono kojarzyło ci się z naturą ale w nieco innym wydaniu, teraz już tylko ze spokojem, szumem drzew i grzybami…

Jedziecie. Kończy się droga utwardzona, a ty zauważasz, że luzy były nie tylko na końcówkach drążków sterowniczych, bo na dziurach ewidentnie coś stuka w prawym, przednim kole. „Może to łącznik stabilizatora?” – myślisz sobie – znowu „warstat, znowu Zyga i znowu będzie łeb bolał” . W lesie okazuje się, że twoja żona nie była jedyną, która nalegała na ten wyjazd. Samochodów jest tyle, że nie ma gdzie zaparkować, a między drzewami widać tłum ludzi.

Wszyscy kręcą się w kółko z wiaderkami i koszykami, a niektórzy w ogóle bez niczego, jakby się pogubili. Gdzieniegdzie wokół dorosłych biegają dzieciaki, bawiąc się w berka. Faceci chodzą lekko chwiejnym krokiem z fajkami w gębach, dzierżąc w dłoniach puszki z browarami. Jeden gdzieś z boku sika pod drzewo, a dwóch, obok miejsca gdzie udało ci się zaparkować, w ogóle nie wyszło z samochodu i robią flaszkę: „Walniemy połówkę i pójdziemy w moje miejsce Zdzisiu – mówi jeden ochrypłym głosem. – Tam grzyby będziemy kosą kosić!”.

– Kochanie nie martw się – uspakaja ona – dziesięciu idzie, a jedenasty zbiera! Pójdziemy głębiej w las, tam na pewno będzie mniej „grzybiarzy”.

Po półgodzinnym szybkim marszu w knieje i zgarnięciu po drodze przy pomocy twarzy, kilkunastu pajęczyn z wielkimi i tłustymi „pajorami”, uwalniacie się w końcu od innych. Faktycznie jest spokój i cisza. No, może z lekka zmącona pytaniem, które gdzieś ci tam pika głęboko w głowie – czy jesteśmy w stanie trafić z powrotem do auta? Ale nic to. Zaczynamy zbierać!

Grzybów nie widać. Widać za to, że przed wami byli tu już inni – wypłowiałe paczki po tanich fajkach, puszki po Żubrach i plastikowe butelki leżą sobie wygodnie na poszyciu z zielonego mchu. Zbierasz je do koszyka niczym grzyby, a co masz zrobić? Przecież nie zostawisz tego syfu w takim pięknym miejscu.

Po godzinie „grzybobrania” koszyk jest już pełen. Przeważają głownie puszki po piwach o swojskich nazwach typu: Poker, Kuflowe, VIP, a nawet piwo o nazwie Piwo z Tesco! Są też plastikowe butelki o różnych pojemnościach, paczki po fajkach, opakowania po ciastkach, jedna”emerytka” po Żołądkowej Gorzkiej i zelówka. Najciekawsze jest jednak to, że jesteś z siebie zadowolony. Posprzątałeś przecież las! Metamorfoza zaś zaszła całkowicie niezauważalnie – po prostu w którymś momencie zamiast wypatrywać grzybów, przerzuciłeś się na puszki, butelki i pudełka, traktując je jako trofea równe najpiękniejszym prawdziwkom!

Żona zresztą podobnie, a rywalizacja po pewnym czasie przybrała tak ostrą formę, że o butelkę po Fancie prawie się nie pokłóciliście

– Ja ją pierwsza wypatrzyłam! Jest moja! – dzielnie atakowała.

– Ale ja do niej pierwszy dobiegłem – odparłeś.

– Bo mi podstawiłeś nogę i się przewróciłam! To jest nie fair! Sędzia by tego nie uznał! Dostałbyś czerwoną!

– A widzisz tu gdzieś sędziego? No chyba że liczysz tego kruka, co kracze gdzieś nad nami? – zaśmiałem się.

– Na pewno ma więcej oleju w głowie niż ty i jest bardziej fair! A na pewno nie podstawiłby nogi swojej pani krukowej!

– Jak już, to mógłby jej co najwyżej skrzydło podstawić, chi, chi – zachichotałem.

– Nieważne! Skrzydło czy nóżka. Skrzydła by jej też nie podstawił, jak ty mi nogi.

– Boś hycała jak kózka przez te chaszcze. Sama się o to prosiłaś. Ale przyznaję, że wcale zgrabnie hycałaś! Z taką gracją, jak kozica wręcz!

– Żebym ci nie powiedziała jak nazywa się samiec kozy, mądralo?

– ??? – udałem że nie wiem, robiąc głupią minę.

– Kozia bródka!!! – krzyknęła nagle.

– Co? Samiec kozy to „kozia bródka”? Ma bródkę, to fakt, zresztą pani koza też ma, ale z tego co pamiętam, pan koza to cap.

– „Kozia bródka” capie! (No i w końcu mnie tak nazwała). Tam! – pokazywała ręką gdzieś za moje plecy – I to jaka wielka! Będzie obiad dla całej rodziny! Mniam! – odwróciłem głowę i faktycznie zauważyłem coś białego w mchu.

– To pewnie jakiś trujak.

– To kozia bródka, czyli szmaciak gałęzisty, a właściwie siedzuń sosnowy – sypała nazwami jak z rękawa, jak jakiś mikrobiolog, czy jakoś tak.

– Co? Ten kalafior? Ten „szmaciak”? Chyba żartujesz? To jadalne w ogóle jest? – nie kryłem zdziwienia.

– I to jeszcze jak! I jaki smaczny! Bierzemy go i zwijamy się do domu. Mamy dwie kuszki śmieci, trochę podgrzybków i kozią bródkę. I wystarczy. No!

Jednak „pikanie” w głowie mnie nie zmyliło. Faktycznie nie mogliśmy odnaleźć drogi do samochodu. Na szczęście spotkaliśmy dwóch panów idących pod rękę (co to po flaszce mieli iść grzyby kosą kosić) i pokazali nam właściwą drogę. Dalej już kierowaliśmy się odgłosem łamanych gałęzi, krzykami dzieciarni oraz charakterystycznym bekaniem, które występuje u facetów, po wypiciu minimum trzech, tanich piw.

Po przyjeździe do domu ochoczo zabraliśmy się przygotowania „koziej bródki” – przepis (KLIK).

Techo! Ale popelinę odwalacie!

Przywalę Wam od razu z „grubej rury” i bez specjalnego wstępu i ceregieli powiem tak – Techo! Ale popelinę odwalacie! A moje stwierdzenie dotyczy najbliższego otoczenia Waszego supermarketu, które szczególnie teraz, jesienią, wygląda wręcz obrzydliwie i jest tak zaśmiecone, że nawet gawrony zlatują się do Was po śmieci.

Wiedziony przeto ciekawością, postanowiłem porównać otoczenia czterech „topowych” marketów w moim miasteczku (co jest niebywałą łatwizną z powodu ich bliskości) i zobaczyć, czy wszędzie jest aż tak źle, jak u Was.

Turniej, tak możemy to nazwać, będzie nawet międzynarodowy ponieważ w szranki staną: Netto, czyli Duńczycy, Tesco – Anglicy, Biedronka, nazywana Biedra albo nawet złośliwie, Bieda to Portugalczycy i w końcu nasz zwycięzca, Lidl, czyli Niemcy. Co już wypaplałem kto jest zwycięzcą? Trudno…

 

No to zacznijmy. Ustalam następujący kategorie:

– kategoria I – ogólny rzut oka na market i miejsce dostaw towaru,

– kategoria II – baner informujący o markecie oraz o promocjach,

– kategoria III – „wózkownie”, czyli miejsca gdzie stoją wózki na zakupy, oraz stojaki na rowery,

– kategoria IV – dojazd i dojście do marketu, czyli ścieżki, schodki i tak dalej,

– kategoria V (chyba najważniejsza) – nasze bezpieczeństwo na wypadek (nie daj Boże i odpukać!) pożaru, czyli hydranty, ich ilość i oznaczenie

 

No to jedziemy!

Kategoria I – otoczenie

Netto – czysto i schludnie

netto-5-4tesco-21-15

netto-5-6

Tesco – popelina (a nie mówiłem!): śmieci i upodobanie do kamlotów (ten betonowy pachołek leży tak na wznak odkąd pamiętam, a chodzą słuchy, że obalił się ze zgryzoty patrząc na tę „przepięknie wypłowiałą” elewację). Widać gawrony poszukujące śmieci.

tesco-fronttesco-pacholki

tesco młyn 2tesco-2

tesco-21-24tesco-22-5

Biedronka – Bieda nie taka bieda, czyli może być! Bez zastrzeżeń.

biedronka-1biedronka-4-2

Lidl – wzorowo! Aż miło popatrzeć i sam nie wiem co o tym myśleć, ale kiedy robiłem zdjęcia koło Lidla (Netto i Biedronki też) słońce wychodziło, a kiedy koło Tesco, zachodziło… przypadek?

lidl-11-6lidl-11-7lidl-11-11lidl-5

Kategoria II – baner

Netto – jeden baner z aktualnymi „hitami”, a drugi z logo firmy oraz godzinami otwarcia, reszta promocji na tablicy ogłoszeń oraz na elewacji sklepu.

netto-5-9netto-5-1netto-5-4

Tesco – dwa zardzewiałe banery. Balasty wykonano z betonowych krawężników obwiązanych metalowymi opaskami. Całość utrzymano w stylu kamiennego kręgu Stonehenge – wiadomo, Anglicy. Od frontu i z boku wypłowiałe, czerwone napisy „Tesco”, które doskonale komponują się z przyszarzałą bielą blachy falistej, którą obudowano market, powyginanymi daszkami oraz odklejającymi się od banera plakatami. Ten skomplikowany układ balastów oraz porozrzucanych kamlotów podobno coś oznacza, a te czarne małe punkciki widoczne na trawie, to wspomniane powyżej gawrony. Przyleciały po śmieci – jakieś papierki, kawałki folii i kartonów i (co muszę szczerze przyznać) dość skutecznie oczyściły teren wokół marketu. Macie z nimi jakąś umowę, jakiś deal?

tesco-21-10tesco-baner

tesco-22-7tesco-baner-3tesco-22-6tesco-3

Biedronka – jeden baner z logo firmy, reszta informacji o promocjach przy wejściu do sklepu.

biedronka-4-5biedronka-4-6

Lidl – chyba najlepiej ze wszystkich. Duże logo przed sklepem z informacją o „chrupiącym pieczywie„, małe drogowskazy na drogach wjazdowych na parking i tablica z aktualnymi ofertami i promocjami.

lidl-7lidl-2lidl-11-16lidl-11-14

 

Kategoria III – miejsca „parkowania” wózków na zakupy i rowerów

Netto – „garaż” na wózki ma nawet dachówkę! Obok stojak na rowery i „poczekalnia ” dla psa.

netto-5-8netto-5-4

Tesco – brudno i nieestetycznie, popękane, dyndające i brudne pleksi. Ale za to są kłódki, łańcuchy!

tesco-wozkowniatesco-22-3

tesco-21-27tesco-23-3

tesco-22-1tesco-21-2

Stojak na rowery w tle, a na pierwszym planie… kamlot…tesco-stojak-na-rowery-i-kamlot

Biedronka – wózki przy sklepie i pod zadaszeniem, czyli spoko i stojak na rowery.

biedronka-4-1biedronka 3

Lidl – wózki także pod sklepem, czysto i poręcznie, a dodatkowo reklamy o produktach na ścianach wnęki. Jedno z trzech miejsc na rowery z eleganckimi stojakami – pergola to inicjatywa Lidla, niby nic, a prezencja znakomita!

lidl-19lidl-2

lidl-18

Kategoria IV – dojazd i dojście

Netto – ludzie chodzili „na szagę” więc mądrzy ludzie z Netto porobili, tam gdzie wydeptano trawkę, chodniczek i schodki. (Chodniczek ciut zarośnięty – że też wszyscy muszą chodzić środkiem! –  ale trudno, nie można mieć wszystkiego).

netto-5-7netto-5-5

Tesco – tutaj dyrektorzy wciąż zakładają, że ludzie chodzą po bokach czworoboków. Schodki – szacun! Obok schodków zjazd ziemny dla niepełnosprawnych na wózkach, z progiem na wybicie się i „ju hu hu!”, lecimy, lecimy, nie śpimy!!! Krawężniki zapadają się ze wstydu pod ziemię. Gawrony wciąż sprzątają.

tesco-5tesco-23-7tesco-23-4tesco-21-7

tesco-22-4tesco-kamloty

Biedronka – wjazd jak wjazd, nie wiem kurde co napisać, przynajmniej krawężniki (jak powyżej) nie są pozarywane.

biedronka-4-4

Lidl – również tam gdzie wydeptano jest chodniczek, a tam gdzie chodzono na szagę schodki – panowie z Techo – uczyć się! Dodatkowo posadzono drzewka i wysypano białym kamyczkiem, a to już „pełen wypas”. A pergolka nawet zarasta bluszczem. Nie ma śmieci (brak gawronów).

lidl-10lidl-11-10

lidl-1lidl-8

lidl-16

Kategoria V – hydranty ppoż

Netto – nie widziałem psia kość! Widać w założeniu Netto jest ognioodporne (chyba że są jakieś hydranty wewnątrz?).

Tesco – są dwa! Oto one… Jeden oznaczony zwyczajowo kamlotami, a drugi dwoma, wolno stojącymi słupkami, które błagają o Hammerite!

tesco-hydranttesco-21-9tesco-hydrant

Biedronka – jeden, ale za to oznaczony! Musiało nieźle wiać, bo oznaczenie „H” się z lekka „gibło” na prawo, no chyba że kogoś „gibło” na prawo i ratował się jak mógł.

biedronka-4-4

Lidl – mucha nie siada! Cztery i to oznaczone! Proszę zwrócić uwagę na tę skrzyneczkę przed hydrantem – ładnie obudowana cegiełkami i czerwoną dachówką (już pomijam fakt, że wokół rośnie trawa, i to ładna trawa!). Dla porównania poniżej, skrzyneczka z Tesco.

lidl-11-17lidl-11-15lidl-11-16lidl-hydrant

Skrzyneczka z Tesco

tesco-21-6

Czas na wnioski

Wnioski są takie, że wokół Lidla (ale także Netto i Biedronki) jest, po prostu, ordnung (Ordnung muss sein) a wokół Tesco rozpiździaj, że aż „miło”! Z początku myślałem, że to celowy zabieg, że  wkomponowaliście się w sąsiednie otoczenie, czyli w „Polskę w ruinie”…

tesco-otoczenie-2tesco-okolica

tesco-otoczenie-1tesco-otoczenie-4…nie chcąc odbiegać zbytnio od otaczającego „konwenansu”. Jednak od strony dostaw towaru pojawiły się takie oto rewitalizowane budynki…

mlyn-1mlyn-zytni-2

mlyn-budynek-1mlyn-dziedziniec

… które stoją w ewidentnym (do Was) kontrapunkcie, co rodzi nadzieję, że „konwenanse” się zmienią… Słowem: liczę na Was!

 

P.S. Żeby nie było, że ktoś mnie tutaj sponsorował – chodzę na zakupy do Tesco. Do Netto i Biedronki w ogóle, a do Lidla sporadycznie… i to z reguły po spodnie.

 

No i czas na małą aktualizację tematu. Aktualizację zupełnie przypadkową, gdyż zupełnie przypadkowo przejeżdżałem rowerem koło tego niezwykłego banera reklamowego koło Tesco. Baner wciąż robi kolosalne wrażenie, a gawrony wciąż zbierają papierki…

 

Irygator dentystyczny

 

Karcher IrygationNo i stało się, zmieniłem dentystę.

Ten wydaje się lepszy, a na pewno ma najnowocześniejszy (czytaj: najdroższy) gabinet ze wszystkich moich byłych dentystów – same marmury i sprzęt rodem ze Star Trek’a. Dentysta wygląda jak Fantomas (co ja z tymi filmami?) i patrzy na człowieka, a właściwie na człowiecze zęby, przez takie dziwne„lornetko – patrzałki”. Każde wejście to debet na koncie bez dwóch zdań. Wydawać by się mogło, że jeśli facet dużo kasuje, to przekłada się to na podejście do pacjenta czyli, że jest miły i uśmiechnięty. Nie, nie, nie. Nic z tych rzeczy! Wyzywa już od samego wejścia, a powodów ma wiele, bo zawsze coś się znajdzie.
Ostatnio jeszcze zanim otworzyłem japę, już mnie skarcił: „A pan co tak leży na tym fotelu? Tak to leży się na plaży!” albo „Dlaczego pan to dotknął? (dotknąłem spluwaczki, wkładając utracony bezpowrotnie kawałek zęba do środka) W gabinecie się niczego nie dotyka! Błąd! Straszny błąd!”. Dodatkowo jeszcze ma nieco inne podejście do higieny jamy ustnej. „Miękka szczoteczka? Nić dentystyczna? Mycie ruchami z góry na dół? Kto panu to powiedział?”. No ale czytałem różne artykuły w internecie i w prasie – odpowiedziałem spokojnie. „Bzdura! – mówi – te bzdurne artykuły piszą teoretycy, którzy nie mają pacjentów w gabinetach! Niech pan słucha praktyka! Szczoteczka średnio – twarda, ruchy koliste i Waterpik!”.
No i zaczęło się. Po odpowiednim wywiadzie dowiedziałem się, że ten cały Waterpik to irygator dentystyczny, czyli po prostu taki Karcher do zębów. Wiedziałem, że myjka ciśnieniowa dobra jest do mycia poz-bruku, elewacji, samochodu, ogrodzenia ale żeby myć czymś podobnym zęby? No dobra – pomyślałem – skoro ma mi to uratować zęby i dziąsła, ograniczyć wizyty u nowego pana dentysty („A pan co tak leży na tym fotelu? Tak to leży się na plaży!”) a dodatkowo zmniejszyć debet na moim skromnym koncie. Trudno. Kupię sobie irygator.
„Koparka” opadła mi jednak, kiedy wyszukawszy ów produkt, spojrzałem na jego cenę. Prawie cztery stówy razem z wysyłką robiło wrażenie. Cóż począć? Jednak zupełnie przypadkowo, oprócz irygatorów do pochwy, natkałem się na irygator dentystyczny zakładany wprost na kran! I miał nawet dobrą opinię jednej pani – „Zakładam go na baterię w łazience, odkręcam wodę, a siłę strumienia reguluję sobie poprzez mocniejsze bądź słabsze odkręcenie kranu. I nie trzeba wcale prądu! – napisała, troszkę psiocząc dalej. – „Gorzej jak wszyscy podlewają ogródki i jest słabe ciśnienie w sieci…” – ale to mnie już nie interesowało, bo wyszedłem z założenia, że tę drobną niedogodność jakoś zaakceptuję, robiąc sobie wtedy taką techniczną przerwę.
Z drugiej strony kiedy przyjrzałem się bliżej temu wynalazkowi, uświadomiłem sobie, że jest to zwykły kawałek, gumowego węża z jakąś tam niby specjalistyczną końcówką, ale za to w cenie bardzo dobrego łiskacza. „Mam dać ponad stówę za metr szlaucha, który w sklepie instalacyjnym, czy ogrodniczym kupię za pięć złotych!” – ta myśl nie dawała mi spokoju i wtedy właśnie wpadłem za genialny w swej prostocie pomysł! Przecież mam z domu myjkę ciśnieniową! I to oryginał! Nie jakąś tam chińską podróbę, a towar wprost w Germanii! Co za różnica, czy sikam sobie w gębę: „oryginalnym, jedynym, najlepszym, amerykańskim, sprawdzonym, rodzinnym” irygatorem dentystycznym firmy Waterpik (ehe… tylko nie wysilili się nawet na instrukcję w języku polskim i trzeba mieć przejściówkę do gniazdka) czy też sikam sobie oryginalnym niemieckim Karcherem?
Dodatkowo wszędzie gdzie czytałem opinie użytkowników dotyczące irygatorów, było napisane, że najważniejsze jest duże ciśnienie. „Duże ciśnienie to podstawa – pisał jeden z użytkowników – dlatego Oral – B czy inne tańsze w ogóle nie wchodzą w rachubę. Bo co to jest 3,6 bara? Mój amerykański Waterpik generuje prawie 7 bar!”
Ha! – pomyślałem – A mój oryginalny, niemiecki Karcher generuje 120 bar mądralo! Przy takiej sile, mój kochanieńki, to ja nawet nie będę potrzebował żadnych specjalistycznych końcówek. Strumień wody o takiej sile wypłucze mi wszystkie pozostałości po jedzeniu, i to jeszcze z czasów studenckich. I to za darmo!
Decyzja zapadła. Pozostały tylko do przemyślenia drobne niedogodności techniczne. Po pierwsze ze względów bezpieczeństwo postanowiłem myć zęby Karcherem zawsze w okularach. Przecież jeden niecelny „strzał” mógłby mi wypłukać oko, a najlepszym razie uszkodzić jakąś siatkówkę, czy źrenicę, czy coś tam, nieważne… Wiem bo, kiedy myję elewację, mech odpada mi razem z tynkiem, a brud z Astry „jedynki” razem ze szpachlem.

Po drugie, z uwagi na spokój domowników, nie zamierzałem tego robić w łazience, skłaniając się raczej ku terenom otwartym. I po trzecie, z troski o wciąż podwyższające się czoło i resztkę delikatnych włosów na zakolach, postanowiłem zakładać kask motocyklowy, który został mi jeszcze po motorze marki WSK.
Nadszedł dzień irygacji dentystycznej przy pomocy myjki ciśnieniowej. Poszedłem do ogrodu. Uruchomiłem Karcher. Następnie założyłem kask i okulary.

Pierwszy strzał i od razu pudło! Co za pech… ręka mi się omsknęła i strumień zamiast w gardziel, poleciał bokiem, strącając kota sąsiada z pergoli. Z drugiej strony nie ma tego złego. Ma sierściuch za swoje, bo przychodzi do nas głównie za potrzebą, traktując moją posesję jak toaletę. Ale za to drugi strzał okazał się, że tak powiem „snajperski”! Krótki i celny. Pomimo, że umyłem wcześniej zęby poczułem, że wyleciało mi coś z ust. Więc jednak słuszne okazały się te opinie w internecie, że „irygator zawsze jeszcze coś tam jeszcze wypłucze!”. Patrz! – wrzeszczałem uradowany do żony – Działa! Wypłukało mi resztki jedzenia! Resztki orzeszków ziemnych! Ha! Główka pracuje! Cztery stówy do przodu! Teraz ty, a za chwilę wołaj dzieci do mycia. Zaoszczędzimy na pastach, szczoteczkach, no i na borowaniu u dentysty!
– Jakie orzeszki ziemne? Nie kupowałam ostatnio żadnych orzeszków ziemnych. A co ty tak jakoś dziwnie mówisz? – żona zaciekawiona podeszła do mnie bliżej . – A weź no się uśmiechnij… – uśmiechnąłem się. – Chyba twój wynalazek jest ciut za mocny, na twoje słabe ząbki mój kochanieńki – powiedziała tak jakoś z przekąsem. Zacząłem macać językiem po uzębieniu. I faktycznie! Wyczułem jakieś braki z tyłu i więcej luzu z przodu.
Resztki orzeszków ziemnych okazały się połową jedynki (i tak chciałem robić koronę!), cyrkonową koroną na trójce oraz kilkoma jeszcze mniejszymi plombami, które wyleciały gdzieś z głębin mojego głębokiego zgryzu. W sumie, żal było mi tylko tej cyrkonowej korony, na którą nie tak dawno wysoliłem grubo ponad tysiaka, a której, no nie uwierzycie, nie udało mi się do tej pory odnaleźć z trawie!

Gacie cukiernika

Gacie cukiernika – recenzja

Gacie cukiernika 2Kiedy pierwszy raz usłyszałem tę bardzo króciutką arię na głos solowy z towarzyszeniem fagotu,  od razu wiedziałem, że jest to naprawdę (jak to mawiają żargonem studenci Konserwatorium) „kawał dobrej muzy”.

Przede wszystkim zauroczyła mnie sama forma. Kompozytor i autor tekstu jednocześnie, na przestrzeni czterdziestu czterech sekund zawarł taką dramaturgię, że nie powstydziłby się tego i sam Giacomo Puccini w swoich ariach. No bo co my tutaj mamy?

Ale zacznijmy po kolei i posłuchajmy

Gacie cukiernika     

Zaczyna się króciutkim, jedno taktowym wstępem fagotu i od razu mamy pełne zaskoczenie, bo wokal wchodzi ni w pięć ni w dziewięć! Co się okazuje? Wstęp jest w metrum na 7/8! No proszę! W tak króciutkiej „aryjce” (myślę to raczej o zdrobnieniu od „arii”, a nie o blond cycatej walkirii „z jedynie słusznej nacji”) kompozytor zaskakuje i to na samym początku! Siedem ósmych? Gdzież powiedzcież mi, oprócz muzyki współczesnej, no i może bułgarskiego folku spotkamy się z taki metrum? A tu proszę! Jest! Można? Można!

Utwór rozwija się dalej. Fagot skutecznie trzyma tempo z wdziękiem i gracją wykonując bas Albertiego i… i mamy takt piąty, a tam kolejna zmiana metrum, tym razem na trójdzielne i jakby lekkie zawieszenie!  Toż to przecież całe płyty popowe, ba całe dyskografie są w metrum dwudzielnym, a tutaj takie eksperymenty! Takie nowatorstwo? Takie zmiany agogiczno – metryczne na tak krótkiej przestrzeni???

Przychodzi mi tylko jedno do głowy… tak, tak, wiecie co mam na myśli! Mam na myśli „Święto wiosny” Igora Strawińskiego! Nie, nie bójmy się tego porównania! Dlaczegóż by nie porównać ze sobą tych dwóch arcydzieł? No oczywiście kompozytor wie co robi (zapewne jakiś stary wyga) bo w tym takcie jest po prostu mało sylab, ledwie dwie. Więc po co iść w dłużyzny, po co katować słuchacza całym taktem na 4/4 skoro nic się nie dzieje. No ale widać warsztat jak i techniki kompozytorskie mu nie obce, więc w drugiej połowie taktu zafundował nam dyminucję. Ha! Ręka do góry kto wie co to dyminucja? No widzicie, nie wiecie. Niesamowite!

Ale już po chwili w takcie dziewiątym następuje rallentando i fermata na drugiej połowie taktu. Kompozytor nie zastosował dyminucji i słuchacz ma wrażenie, że jest to koniec. Ale na szczęście tak nie jest, bo cóż by to było??? Koniec po dziewięciu taktach! Tak być nie może. Nadzieje rozbudzone przez kompozytora (i autora słów jednocześnie) oraz przez wokalistę miałby teraz zostać pogrzebane? I to jeszcze w takim momencie?

Bo przecież jesteśmy w sytuacji nie do końca wyjaśnionych zależności łączących Sanepid z cukiernikiem i nie do końca rozwikłanej sprawy „brudnych gaci”. Czyż to możliwe, żeby autor zaserwował nam taką tragedię? Napięcie sięga (jak to mówią) zenitu, choć ów potworny, tak potworny! takt dziewiąty kończy się dla niepoznaki w dur. Oj przewrotny, oj przewrotny ten kompozytor (i autor słów jednocześnie)…

Ale cóż to? Po chwili jakby z nicości, jakby z niebytu wyłania się muzyka i na powrót słyszymy fagot z tym nieustępliwym basem Albertiego. Prze nikczemnie i bezwstydnie do przodu.. ale, ale?!! Tak! Jest ciut wolniej i w tonacji moll. No cóż to za figlarz z tego kompozytora (i autora słów jednocześnie) no i z tego fagocisty? W dziesiątym takcie zmienił tryb na moll i zafundował nam tutaj MENO! Ach… niedobry! Niedobry! Ale niby dlaczego?

Sprawa wyjaśnia się już czterech taktach (zresztą tylko tyle trwa cała część molowa!)

Wokalista również zaczął delikatniej i bardziej tajemniczo, bo oto nasz cukiernik gdzieś przepada. Czyżby twórca uśmiercił nam tutaj głównego bohatera?!! Oczywiście jest taka opcja. Zginął widocznie jak Quentin Tarantino w połowie filmu „Od zmierzchu do świtu”. Albo wiedziony jakąś tajemną siłą, albo po prostu wyrzutami sumienia z powodu niedopełnienia pewnych czynności związanych z higieną osobistą (oraz może i strachem przed wyższą instancją, czyli Sanepidem, a co za tym idzie możliwością otrzymania upomnienia albo i nawet kary finansowej od wspomnianej wyższej instancji) cukiernik znika. Czy palnie sobie honorowo w łeb z powodu brudnych gaci??? Co za napięcie! Ach!!!

Muzyka (tonacja molowa) podkreśla nam dramaturgię całej zaistniałej sytuacji.

Fagocista, widać muzyk co się zowie, wydłużył nieco artykulację. Gra także bardziej melancholijnie i ckliwie, żeby nie powiedzieć jak baba, choć to wciąż ten sam banalny bas Albertiego. Cóż za kunszt, żeby tak szybko, ledwie po dziewięciu taktach dokonać takiej metamorfozy wykonawczej! Jestem naprawdę pod wrażeniem! Toż to prawdziwy majstersztyk. Swoista ekwilibrystyka nastrojów.

Robi się naprawdę bardzo smutno, że nie powstydziłby się tego smutku nawet i sam Puccini! Marsz żałobny Chopina w porównaniu do tej arii to wesoła piosenka nucona na rowie przez wiejską dziewuchę. Ba! Requiem Mozarta to jakaś taka frywolna humoreska na chór i orkiestrę z solówką bawolego rogu, czyli puzonu.

Ale na szczęście nastrój ten nie trwa za długo (ledwie cztery takty) bo słuchacz niechybnie przypłaciłby to depresją albo jeszcze czym gorszym. W czwartym takcie następuje rallentando i cała sytuacja się wyjaśnia. Następuje powrót do tonacji durowej i jest znowu na wesoło, a fagocista rusza z kopyta, jakby go z więzienia wypuścili. Co się okazuje? Cukiernik nie tylko, że nie targnął się na własne życie ale wręcz przeciwnie! Pobiegł do swojego ojca (element ogniska rodzinnego, element powrotu do domu, w rodzinne strony, czyli do heimatu – nawiązanie do twórczości Wagnera). Pobiegł do swojego ojca pożyczyć majtki! Któż to wie kiedy się ostatni raz widzieli? Cóż za radość!

Całość kończy się happy endem. Widzimy tutaj już radosnego cukiernika, biegnącego w te pędy z czystą bielizną, zapewne z zamiarem poszczycenia się nią przed wyższą instancją, to jest Sanepidem.

Dodatkowo autor słów (i kompozytor jednocześnie) zawarł tutaj elementy gwary staropolskiej i wiejskiej, czyli motywy rustykalne – cytuję: „Gacie po tacie wzion”. Czyżby jakieś nawiązanie do Cavalleria rusticana, czyli Rycerskości Wieśniaczej Pietro Mascagniego? Któż to wie? Z dobrych wzorców nie zawadzi korzystać.

Niestety jest i kilka wpadek

Śpiewak pomimo wspaniałego głosu i kosmopolitycznej wręcz emisji, po prostu się rąbnął. Zaśpiewał „bo czyste one” miast „bo czyste łone” (element rustykalny) pozbawiając nas rodzimej gwary… no ale trudno, nie można mieć wszystkiego. Wydaje mi się też, że warto by pomyśleć o wyższej tonacji dla niego, bo dolne „C” i „H” brzmią głucho, jak poza skalą.

Z drugiej strony lepiej słyszeć (delikatne powtarzam) trudności w osiągnięciu dołu skali, niźli wysokiego i przysłowiowego „górnego C” mając wizję mężczyzny, rozciąganego na mękach przez kołowrót w średniowiecznym zamczysku (nawiązanie do chorału gregoriańskiego).