Choinka zapachowa WUNDER BAUM w gratisie
Żona wysłała mnie do Tesco. – Skończyły się Pampersy – mówi do mnie – kup tę wielką paczkę.
Aha, weź też dwie kostki masła, maślankę, Berlinki dla Tośki i co tam będziesz jeszcze uważał, a owe „i co tam będziesz jeszcze uważał” cichutko podszeptuje mi na jedno uszko, że może nie skończyć się na tych kilku rzeczach i dwie stówki pękną jak nic. Ale nie dzisiaj! Ponieważ dzisiaj postanowiłem kupić rzeczy tylko i wyłącznie zamówione, czyli Pampersy, Berlinki, masło i maślankę. Żadnych promocji, żadnego, bezsensownego łażenia „po regałach” i żadnego kupowania rzeczy niepotrzebnych.
Dobra. Wchodzę. Nie rozglądam się zbytnio na boki, a nuż jakąś pseudo promocję zauważę. Tak jak ostatnio; kup dwie kostki masła po trzy złote czterdzieści dziewięć groszy za sześć złotych. Kupiłem osiem kostek, a przy kasie okazało się, że promocja dotyczyła masła, którego już nie było. Kasjerka, co prawda, widząc te osiem kostek, uprzejmie poinformowała mnie, że to nie te „promocyjne”, ale cóż miałem zrobić? Masło i tak potrzebowałem, no to kupiłem. Kostkę po cztery, czterdzieści dziewięć…
Ale wracając do tematu.
Idę w stronę regału z Pampersami nie rozglądając się na boki, bo każde spojrzenie to potencjalne zagrożenie dla mojego portfela. Nie jest tak prosto, bo „mądrzy ludzie z Tesco” poustawiali na mojej drodze rożne przeszkody; zbliża się święto zmarłych, więc przejścia zawalone są zniczami, a że zima za pasem są też i zimowe opony. Wszystko to razem wyrasta nagle przed człowiekiem, niby jakaś potężna góra, a opony poustawiane są jedne na drugich chyba na wysokość ze trzech metrów. Moje nie wyglądają już najlepiej. Kurde… może by kupić? Po sto pięćdziesiąt dziewięć złotych sztuka. Jak w necie, a przecież w necie najtaniej. Plus przesyłka. Nie kupię, pojadę na łysych, przywalę gdzieś i stracę podwójnie. Pazerny dwa razy traci – myślę sobie. A co mi tam. Kupić i tak muszę. No to biorę. Cztery sztuki. Dębica Frigo. Może to nie Michelin, ale lepsze nowe Dębica, niż łyse Michelin. Pakuję je na wózek. Jest co targać, bo to duży rozmiar. Dobra, już nic więcej nie kupuję poza zaplanowane produkty. No, ewentualne „i co tam będziesz jeszcze uważał” zamienię na piwo – nabycie opon trzeba uczcić, co by długo posłużyły.
„Walę” na regał z Pampersami. Wózek ciężko upchać, ale i tak najgorzej jest na zakrętach. Muszę się „zadawać” jak Tir z naczepą. No jestem. A to co?!! Nie ma regału z Pampersami? W ogóle nie ma całego działu dziecięcego! To znaczy regał pozostał ale towary się zmieniły. Nie powiem korzystnie, bo jestem teraz na moim ulubionym dziale… „alkohole”. Eee tam – myślę sobie – piwko i tak miałem kupić. A to co? Promocja na Carlsberga. Megapack dwunastu w cenie ośmiu, czyli cztery w gratisie! Piwo i tak pijam regularnie, a tutaj przynajmniej zaoszczędzę. Biorę.
Jakoś udaje mi się upchać wielkie kartonowe pudło z browarami do wózka, gdzie są już przecież cztery opony zimowe. Ruszam. Nie jest lekko, ale kiedy jestem na wylocie działu „alkohole” widzę następną promocję, promocję na whiskey J&B – moją ulubioną; dwadzieścia dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć za zero siedem, plus szklaneczka (nie powiem ładna), a przy zakupie dwóch flaszek dają zniżkę i wychodzi po dwadzieścia pięć złotych, czyli pięćdziesiąt za dwie. Wszystko to razem zapakowane w taki ładny, efektowny kartonik. Mało tego! Przy zakupie czterech dają jeszcze cztery litry Pepsi w gratisie! No i jak tu nie brać?. W sumie i tak miałem przyszłościowo jednego łiskacza kupić, bo w domu mi się „zepsuł”, jak żeśmy ze szwagrem raz usiedli. Ech, a weszła wtedy ze smakiem, że aż strach. Później zresztą wypiliśmy cały alkohol jaki w ogóle był w domu i jeszcze do sąsiada o północy, po dwa piwa poszliśmy. Jak wróciliśmy? Nie pamiętam. Dość powiedzieć, że po tym incydencie, żona na gardło zaniemogła, bo z tydzień się słowem nie odezwała.
Ale wracając do tematu.
Trzeba łyknąć te cztery flaszki, bo i cena korzystna, i popitka darmowa, a przecież się nie zepsują. Biorę. Pakuję wszystkie na wózek, między opony i megapack z dwunastoma Carlsbergami, a do tego cztery litrowe Pepsi obwiązane taśmą, niby taki czteropak. Kółeczka, aż jęknęły, bo i towar ma swoją wagę. Kalkuluję szybko w myślach… wychodzi wagowo z pięćdziesiąt kilogramów. Dobra, tutaj raczej już nic nie kupię. Idę na poszukiwanie Pampersów czyli działu dziecięcego, który przecież gdzieś zaginął, a po drodze zahaczę o nabiał.
Jestem, ale nabiału już nie ma. Zamiast maślanki z rana będę mógł napić się płynu do spryskiwaczy. Zimowego. Do minus dwudziestu dwóch stopni, bo w miejsce nabiału jest teraz dział motoryzacyjny. Eee tam – myślę sobie – w sumie i tak nie mam, a zima za pasem.
Wezmę jeden. Biorę, ale widzę, że przy zakupie dwóch dają choinkę zapachową WUNDER BAUM gratis (młoda puściła mi ostatnio pawia na kanapę z tyłu i zalatuje z lekka kwaśnawo), a przy zakupie trzech jest trzydziestoprocentowa zniżka na olej silnikowy, 10 W na 40.
Olej też przydałoby się zmienić. Przyjdą siarczyste mrozy, temperatura spadnie poniżej minus dwudziestu stopni, a odpalenie silnika w takich warunkach, to jak przejechanie kilkuset kilometrów latem. Olej to podstawa. Chroni silnik, a nowy na zimę ochroni jeszcze bardziej. Marka jakaś bliżej mi nieznana, powiedziałbym nawet, że pierwszy raz o niej słyszę, ale mechanik mówił przecież, że nie marka, a symbol najważniejszy. Dobra. Nie ma co tutaj dywagować, bo szkoda czasu, a resztę zakupów trzeba jeszcze zrobić. Biorę trzy pięciolitrowe baniaki z płynem do spryskiwaczy, do tego w gratisie żółtą choinkę zapachową „wunderbaum” i cztery litry oleju silnikowego, marki niszowej z trzydziestoprocentową zniżką, czyli plus, minus, jeden litr będę miał za friko.
Nie da rady wsadzić tego na wózek, muszę całość przepakować, rozplanowując jeszcze raz miejsce. Wyciągam wszystko na podłogę. Robi wrażenie. A więc tak; baniaki z płynem do spryskiwaczy, olej, łiskacze i Pepsi idą na sam dół, a na to opony zimowe. Megapack z dwunastoma Carlsbergami, z czego cztery w gratisie, ląduje pionowo do tej małej przegródki z przodu wózka, choinkę zapachową wkładam do kieszeni w kurtce – jest za mała i przelatuje cały czas przez kratki. Upociłem się trochę, ale najważniejsze, że teraz opony nie zlecą mi na zakręcie wpadając, na przykład, w regał ze słoikami. Aha… co to miałem jeszcze kupić? Nieważne, bo widzę właśnie ładne, gumowe dywaniki do samochodu. A ja mam zwykłe, co to nasiąkają śniegową breją. Później, jak odpalę auto, to szyby parują, jakbym wciąż „nagwizdany” jeździł i muszę zimą włączać klimę, żeby osuszyć powietrze. A klima to nawet i litr paliwa więcej na sto kilometrów. Czyli takie dywaniki zwrócą mi się, już po pięciuset kilometrach! Nie ma się co zastanawiać, tylko trzeba brać i koniec. Wrzucam je na samą górę, na opony poustawiane jedna na drugiej.
Idę dalej.
Nie bardzo wiem po co, taki jestem szczęśliwy z poczynionych zakupów. Krople potu wystąpiły mi co prawda na czoło, a nogi i ręce mdleją, gdy zakrętach powstrzymuję potężną masę wózka, żeby nie staranować jakiegoś dzieciaka, czy półki z towarami, ale patrząc na jego zawartość jestem dumny z własnej gospodarności. Czasami miło brzęknie szkło, jak delikatnie przywalę w betonowy słup konstrukcyjny – to moje „dobroci”, na ten wieczór; piwko i J&B ze szklaneczkami i z Pepsi w gratisie. Może by zadzwonić do szwagra?
A to co? Promocja na Pedigree? Sucha karma; wołowina z warzywami, trzy piętnastokilogramowe worki w cenie dwóch. Kurde, komu jak komu, ale Józefowi, bo tak wabi się mój baset, należy się. Chociażby za to, jak wpadł latem u teściowej w zagonki na ogrodzie. A jaki zadowolony wrócił! Niech zna moje dobre, człowiecze serce. Biorę. Tylko jak ja to na wózek zapakuję? Aaa… już wiem! Kładę worki na sam dół, pod kosz, czyli na stelaż gdzie zamocowane są kółka. Wchodzą elegancko wszystkie trzy. To się „diabeł” ucieszy. Lubi suchą karmę, a na pewno bardziej jak parówki, szczególnie te, co nabyłem ostatnio w promocji…
Kupiłem wtedy parówki.
Kupiłem wtedy parówki. Pakowane po pięć sztuk. Zawsze kupuję Berlinki albo Krakusa, bo mają dużo mięsa, ale tym razem coś mnie podkusiło i złamałem wieloletnie przyzwyczajenia, na poczet eksperymentu, kupując inne, w promocji. Wracam z nimi do domu, wypakowuję zakupy ze skrzynki, a żona się pyta „co to za parówki?”, odpowiadam, że „jakieś inne”, i że „trzeba spróbować”, a ona na to, „żebym sobie je sam spróbował”, bo „ona tego nie ruszy… nawet patykiem!” i daje mi opakowanie do poczytania. Czytam więc co zawierają, a jest tego trochę; mięso drobiowe oddzielone mechanicznie z kurcząt, skórki drobiowe, woda, tłuszcz wieprzowy, skrobia ziemniaczana, skrobia modyfikowana, białko roślinne, sól, cukry, przyprawy, askorbinian sodu, glutaminian monosodowy i azotan (III) sodu. Dotychczas myślałem, że kiełbasę, nawet parówki, produkuje się raczej z mięsa, a tutaj taka niespodzianka. I wierzcie, że nic mnie bardziej do nich nie zniechęciło, nawet owe „sody” i „azotany”, jak to „mięso oddzielone mechanicznie” i „skórki”. „Skórki”… a fe, takie białe, wiotkie i oślizłe, przemielone razem z zagadkowym „mięsem oddzielonym mechanicznie”. Już widzę te resztki kurczaka, bez nóg, skrzydełek i piersi, bo przecież one idą do normalnej sprzedaży, które wystrzeliwują, chyba pneumatycznie, w kierunku gęstej, metalowej siatki. To co przeleci to nasza parówka. No, plus skórki, białe i wiotkie… Koniec, końców zjadł je Józef, ale i tak niechętnie.
Idę dalej.
Uuu… niedobrze. Nie da rady. Wózek stoi jak wmurowany. Kółka nie chcą się okręcać wokół własnej osi. Pewnie pod wpływem nacisku się zblokowały. Schylam się i ustawiam, każde z osobna, w kierunku jazdy, czyli prosto przed siebie, do kas. Nawet ręką trudno je okręcić, więc walę z buta. Ustępują. Napieram z całych sił, mocno pochylony na wózek. Rusza z wolna, że aż sobie głośno pierdnąłem z tego wysiłku. Odwracam się, czy aby nikt za mną nie stał. Stała. Jakaś baba. Dziwnie się teraz patrzy. A kit z nią – myślę sobie – ciekawe czy dałaby radę w ogóle ruszyć mój wózek, o pchaniu nie wspominając?
Teraz przemieszczam się do kas. Jak stanę, to chyba nie dam rady ruszyć. Czuję jak nogi drżą ze zmęczenia, a nie daj Bożej gdy ktoś stanie mi na drodze, bo wózka już nie powstrzymam. Jest jak czołg. Co napotka, zmiecie w pył. Ale kasy na szczęście już blisko. Jeszcze do końca alejki, później tylko szeroki łuk, to raczej wyrobię i długa ostatnia prosta, na której, tak od połowy, będę musiał rozpocząć manewr wyhamowywania. Muszę dobrze kalkulować, co by nie staranować kogoś z kolejki, a i nie stanąć, jak dupa, ze dwadzieścia metrów przed kasą.
Wchodzę w zakręt.
Wchodzę w zakręt. O w mordę! Siła odśrodkowa wypycha mi tylną część wózka na betonowy słup. Chyba nie dam rady go powstrzymać. W obliczu nieuniknionej kolizji, rozumnie odsuwam rękę do środka poprzeczki, waląc metalowym kantem o beton. Jego dość znaczny kawał odpada na ziemię. Dobrze, że przesunąłem tą rękę, bo pewnie by mi ją zmiażdżyło jak nic. Nie ma co, główka pracuje! No! Teraz ostatnia prosta. Widzę już kasę. I to pustą! Mocniej napieram nogami. Jeszcze kilka kroków i będę mógł ze spokojem skupić się tylko na utrzymaniu właściwego kierunku jazdy. Kątem oka widzę jakąś promocję, ale i tak nie dam rady zjechać na bok, a tym bardziej zatrzymać się na tak krótkim odcinku. Kasa. Tylko kasa i do domciu. Telefon do szwagra – trzeba oponki opić, no i ewentualnie umówię się na przekładkę z kumplem co ma zakład wulkanizacyjny. Wózek już lekko traci impet, ale i tak jest jeszcze mocno rozpędzony. Patrzę zza opon przed siebie. A to co?! Baba. Ta sama co się wtedy tak bezczelnie gapiła, gdy pierdnąłem z wysiłku. Wielkie mi halo… ciężarowcy też pierdzą, jak sztangi dźwigają. Wtedy zresztą w telewizji fonię, na ten newralgiczny moment, wyciszają. A ta stoi sobie i gapi się. W dodatku na samym środku mojej, wytyczonej trasy przejazdu. Niech mi spada w podskokach – myślę sobie. Ja nie mam zamiaru teraz niepotrzebnie hamować, zresztą i tak bym nie zdołał. Głupia baba. Nie wie co jej zagraża. Wózek ze stu kilogramami towaru rozjedzie ją jak ślimaka. Nie wytrzymuję i walę do niej grzecznie, ale zdecydowanie. – Pani zejdzie na bok. Widzi pani co ja tu wiozę.
– Widzę, widzę. Obkupił się pan po pachy. To przez takich jak pan małe, rodzinne sklepiki plajtują, a wielkie markety, wyzyskujące pracowników, mają się dobrze.
O co jej chodzi? Pewnie jakaś kasjerka z marketu wylewa teraz na mnie swoje żale. Miała może sklepik osiedlowy, ze złodziejskimi cenami, zbankrutowała, bo klientela ją olała, a teraz ja jestem winien.
– No zejdźże pani, bo panią normalnie rozjadę jak tchórzofretkę! – mówię do niej. A w ogóle co mi z tą tchórzofretką do łba strzeliło? Przecież nie mam nic do tchórzofretek…
– Ja nie zejdę! Ty morderco rodzinnej przedsiębiorczości? Ty agencie marketowej globalizacji! Ty dyskonciarzu jeden!
No tutaj mnie normalnie zastrzeliła. Głupi babsztyl. A co mi tam. Idę na całość. Mocno pochylony, jakbym startował z bloków na setkę, naparłem ostatkiem sił na wózek i wychylając się zza opon krzyknąłem.
– Spierd*laj mi z przejścia babo! Drzyj zelówy, bo cię staranuję i zatańczę na twoim grobie! – zrobiła wielkie oczy odskakując na bok. Kiedy rozpędzony przejeżdżałem obok niej, odwracając głowę w jej stronę, wysyczałem jak kobra. – Do świń! Gnój przerzucać, a nie po sklepach, w wielkim mieście łazić!
– No co pan? No co pan? – bąknęła zbulwersowana.
– Ssij mi jajo! – rzuciłem na odchodne, cytując mojego kolegę, który to swoje „prywatne” przekleństwo „ssij mi jaja”, po tym jak amputowali mu jedno, musiał znowelizować na powyższe i pędem rzuciłem się w kierunku kas.
Rozpędzony wózek, niczym wypełniony ropą tankowiec, zbliżał się niebezpiecznie na spotkanie skał, czyli w moim przypadku, pani w kasie.
Rozpędzony wózek, niczym wypełniony ropą tankowiec, zbliżał się niebezpiecznie na spotkanie skał, czyli w moim przypadku, pani w kasie. Ta widząc ilość towarów, które jakimś cudem na nim upakowałem, chciała z początku uciec, jednak odwiodłem ją od tego zamiaru, krzycząc już z daleka. – Ostatni klient! Ostatni klient! – po czym rzucając się płasko na podłogę i mocno uchwyciwszy wózek u samego dołu, własnym ciałem, niczym balastem, spowolniłem jego pęd. Ten pociągnął mnie jeszcze dobre kilka metrów, a następnie wjechał idealnie na stanowisko rozładunku, jak ciężarówka pod rampę. Wstałem z ziemi, otrzepałem się z brudu, który zgarnąłem po drodze i podając kartę na punkty CLUBCARD Tesco powiedziałem. – Pani zeskanuje najpierw tę kartę, bo ostatnio, jedna pani koleżanka, kiedy zrobiłem zakupy na ponad pięćset złotych powiedziała, że ona zapomniała! Ona zapomniała! Rozumie pani? To ja specjalnie przyjeżdżam samochodem do Tesco nadkładając drogi. Nawet po dwa piwa! – bo zbieram punkty. Robię zakupy na cały rok, a akurat wtedy kupiłem dwadzieścia tubek pasty do zębów blend-a-med w promocji i masę innych rzeczy, o trzydziestu kilogramach proszku do prania nie wspomnę! – bo zbieram punkty. Jakieś pół roku temu kupiłem w promocji, sto saszetek kociego żarcia, choć nie mam kota! – bo zbieram punkty i Bogu dzięki, że Józefowi smakowały. A ta mi gada, że ona zapomniała! A może te punkty później sobie sama dopisała? To już wolę przypomnieć się teraz, żeby niedomówień nie było, no to się przypominam – spojrzała dziwnie, ale posłusznie przejeżdżając czytnikiem po karcie, zaczęła kasować towar mówiąc.
– Ale te oponki musi pan ściągnąć z wózka, bo nie dam rady dojść do tego, co pod spodem.
Fakt. O tym nie pomyślałem.
Dojścia z czytnikiem do większości produktów nie było. Musiałem jeszcze raz wszystko rozładować i jak na złość, stanęło za mną kilka osób z bardzo małą ilością zakupów, a jedna dzierżyła tylko batonik w ręku. Czułem na sobie ciężar ich niezadowolonych spojrzeń. Zresztą sam też rzucam błyskawice z oczu, gdy idę do kasy z dwoma piwami, a przede mną stoi koleś z zakupami, jakby się na wojnę miało. Na szczęście pani w kasie przyszła z odsieczą, kładąc tabliczkę z napisem „ostatni klient”. Spojrzeli po sobie z niedowierzaniem, że może to tylko taki żart jest. He, he… żart? Więc im powiedziałem. – Tabliczka z napisem „ostatni klient” to nie żart proszę państwa. W markecie żartów nie ma! Taka tabliczka, to jak „zakaz wjazdu” w kodeksie drogowym. To nie przelewki! Pani kasjerka widocznie ustawową przerwę ma, rozładunek i zliczenie tego towaru potrwa dobrych parę minut, a za nadgodziny, ja się uprzejmie pytam, kto jej zapłaci? Państwo? Bo market chyba nie… – poszli sobie, a jeden młody burknął coś po nosem. – Mówiłeś coś?!! – wypaliłem do niego, gasząc już na samym początku wszelkie oznaki buntu i patrząc, wyzywająco prosto w oczy. – Jest tabliczka? Nie ma dyskusji! A po batonik to się do kiosku Ruchu idzie! – no, to mu powiedziałem, sralowi jednemu. Będzie się pakował z jednym batonikiem do kasy, kiedy tutaj poważna klientela, po poważne zakupy przychodzi.
Ze spokojem zabrałem się za rozładunek.
Najpierw ściągnąłem na sam dół oponki, przy okazji zrzucając kasjerce na głowę, cztery gumowe dywaniki, a następnie wypakowałem większość towarów na taśmę. W wózku został tylko megapack z dwunastoma Carlsbergami i trzy piętnastokilogramowe worki, suchej karmy dla Józefa, które pani przejechała czytnikiem. Przyszło do zapłaty. – Tysiąc sto dwadzieścia jeden złotych i cztery grosze – powiedziała. O kurde! – pomyślałem sobie – trochę się zagalopowałem. Nic to, bo w gruncie rzeczy zaoszczędziłem! Przecież te wydatki i tak poniósłbym kiedy indziej, tylko bardziej rozłożone w czasie. Teraz bardziej boli, to fakt, ale jestem zaopatrzony na zimę perfekcyjnie; oponki, płyn do spryskiwaczy, gumowe dywaniki i olej 10W na 40, do tego alkohol, że i na święta wystarczy, no i Józef, morda ta moja, się ucieszy. Wyciągam kartę kredytową, podając ją kasjerce. Wbijam PIN. Transakcja zaakceptowana. No! Zbieram się do wyjścia, ładując wszystko na powrót i w tym momencie podchodzi do mnie dwóch „zmechaconych” ochroniarzy, a ten młodszy zadaje pytanie.
– Czy to wszystko, co pan kupił w sklepie?
– Tak – odpowiadam.
– A jest pan pewien?
– Tak, a o co chodzi?
– A co pan ma w prawej kieszeni kurtki?
– Ja? Nic…
– A może pan sprawdzić?
– Mogę – odpowiadam, po czym wkładam rękę do kieszeni, wyciągając z niej choinkę zapachową „wunderbaum”…
– A to niby co??? – włącza się do rozmowy starszy, jeszcze bardziej „zmechacony” od pierwszego, a minę ma taką, jakby odkrył właśnie przemyt stu ton kokainy. Zauważam też, że ludzie zaczynają się na nas patrzeć, a baba, co to ją w sklepie zrąbałem, podchodzi bliżej.
– Choinka zapachowa – odpowiadam lekko poirytowany – a co nie widzi pan?! Włożyłem przez pomyłkę do kieszeni, bo mi cały czas wylatywała.
– A zapłacił pan za nią?
– Nie. Ale to i tak nie ma znaczenia, bo ona w gratisie była z płynem do spryskiwaczy…
– W gratisie, tak? Nie ma znaczenia, tak? Proszę pana, w markecie wszystko ma znaczenie! Jeśli kasjerka nie nabije jej na kasę, to tak jakby ukradziona była, czyli pan ją ukradł!
– Od razu wiedziałam, że to złodziej! – wtrąciła się dobrze mi znana baba, a na dźwięk słowa „złodziej” wszyscy zaczęli intensywnie się na mnie gapić. No dobra – pomyślałem – wojna to wojna. Idę na całość, a zacznę od baby.
– A pani aby spóźniona nie jest?
-Ja? Spóźniona? – odparła.
– No jak to? Śrutę trzeba świnkom do korytek nasypać, w patykach posprzątać, a jak tam te gumofilce? Był rozmiar? Aha… i niech pani jeszcze knura po jajach podrapie, bo wiem, że pani lubi… – nic nie powiedziała, tylko spurpurowiała na twarzy, odwróciła się na pięcie i odeszła.
– Pan pozwoli z nami – powiedział ten bardziej „zmechacony”.
– A w jakim celu? – spytałem.
– No jak to? Trzeba protokół z kradzieży spisać i tak dalej… – wtedy już nie wytrzymałem.
– Zamienił się pan z ch*jem na głowę, czy jak?! A widzi pan co ja mam na wózku?! Tutaj, proszę pana, są zakupy za sumę wyższą niż pana miesięczne dochody! To co? Ja niby miałem zaj*bać tę skurw*ałą choinkę zapachową, za trzy złote, wydając ponad tysiaka na opony, alkohol i ch*j wie jeszcze na co, tak?! Chlacie w tej kanciapie, przy monitorach i później od tego „kukły” macie! Wóda wam mózgi zlasowała! Zwidy pewnie mieliście, że do kieszeni, sztabkę złota wsadziłem, a wy jesteście ochroniarzami w szwajcarskim banku rezerw?! Ja wychodzę, a tę choinkę możesz pan sobie w du-pę wsadzić! W du-pę!!! – i ćpnąłem ją obok foliowych worków przy kasie, po czym napierając mocno, z tej kur-wizny, na wózek ruszyłem do wyjścia. Odprowadzili mnie, ale tylko wzrokiem, a ja pomyślałem sobie, że trzeba koniecznie do szwagra zadzwonić!
Nie wiem czym zajmujesz się zawodowo, ale moim zdaniem marnujesz się jako „nie pisarz”
zawodowo??? jestem bassoonerem!!!
dzięks za koment… ;-)))
te bluzgi to fikcja literacka czy w realu też tak bluzgasz?
ależ absolutnież… z natury jestem spokojnym i spolegliwym faciem… ;-)))
Wiadomo, tekst przedni 🙂
senkju!!!
ileż to pomysłów się napatocza w supermarkecie:)
pomysły są wszędzie, bo jak mówił czechow; „dajcie mi ot tę popielniczkę, to opisze ją tak, że czytelnik nie oderwie wzroku od tekstu przez godzinę” czy jakoś tak, a może kto inny… ;-)))
Bass, mistrzostwo świata, mam łzy w oczach po tej dramatycznej końcówce ;-))
wielkie dzięki… słowem moje pisanie nie idzie nadaremnie, bo choćby i dla jednego uśmieszku warto… ;-)))
pozdro bass… ;-)))
Master!
dodałem jeszcze wątek o parówkach z „mięsa oddzielonego mechanicznie z kurcząt”… ;-(((
Całkiem udana opowiastka 🙂
dzięki 😉
Super Sławek 🙂
o!!! widzę, żeś zawitał na dłużej… ;-)))
Czytam ten kawałek już któryś raz i chyba nie ostatni. To co napisłeś to po prostu rzeczywistość. Tak jest naprawdę. Pisz więcej jak masz jakieś pomysły, bo nie pisząc marnujesz się. Pozdrawiam Cię Basooner. Zajrzę tu jeszcze nie raz.
taki koment to woda na młyn dla mnie… ;-)))
pozdro bass
Boskie, część o alko jest i o mnie, ryczałam ze śmiechu pod koniec 😀
Gratulacje 😀
Bass, mistrzostwo:):) Ja to czytam juz chyba z 10-ty raz. I nawet znajomym wydrukowalem na impreze. Lalismy wszyscy:)
Pingback: Dlaczego facet drapie się po jajach?
Pingback: Wałęsak brazylijski
Pingback: Irygator dentystyczny - Co nowego na berbeli...
Pingback: netto tesco (ale popeline odwalacie) biedronka lidl
Pingback: Kozia bródka - Co nowego na berbeli...
Pingback: Chyba coś mi tam strzeliło, albo nawet i pękło panie doktorze! - Co nowego na berbeli...
Pingback: Piwo Tenczynek - czy warto? - Co nowego na berbeli...