Idę do szpitala!
Nadszedł w końcu dzień zaplanowanej operacji. Dzisiaj usuną mi żyłę, na której z jakiś powodów utworzył się żylak. Nieduży, prawie niewidoczny ale kolega już mnie zdążył odpowiednio „pocieszyć”, że „ jeden żylak rodzi dziesięć następnych!”, więc się zdecydowałem. Idę do szpitala jak na szafot, choć między tymi dwoma rzeczami różnica jest zasadnicza: pierwsza ratuje życie, druga nie za bardzo…
Do plecaka żonka zapakowała mi pidżamę, ręcznik, mydło, szczoteczkę i pastę do zębów (jakbym szedł do więzienia), wodę w plastikowej butelce, kubek (choć przed operacją pić mi nie wolno), sztućce (jeść przed i po też mi nie wolno, a jutro wychodzę), a po drodze kupiłem gazetę (jak się okazało sił mi stało). W szpitalu bywałem wielokrotnie ale w charakterze pacjenta nigdy, a wierzcie mi, co innego iść w odwiedziny, niż ze świadomością, że będą cię ciąć; wejdziesz, posiedzisz i wyjdziesz wyrzucając do kosza szpitalną atmosferą wraz z foliowymi ochraniaczami. Na dworze weźmiesz głęboki oddech i żegnaj szpitalu, pa pa…
– Dzień dobry! Słucham pana? – powiedziała pani na izbie przyjęć.
– Ja ze skierowaniem do szpitala. Zaplanowany zabieg.
– Aha… to proszę za mną, przebierze się pan, zrobimy EKG, zmierzymy ciśnienie…
Wchodzę w pidżamce na oddział, pielęgniarka prowadzi mnie na salę numer sto piętnaście. Wybieram sobie łóżko pod oknem – chociaż z jednej strony nie będzie sąsiada… a bo to wiadomo na kogo się trafi? Brat jak leżał, co go kiedyś samochód na ulicy potrącił, to trafił na sąsiada, który przez cały dzień i noc wył. Jak przyszedłem do niego z wizytą, to w oczach miał strach, jakby diabła zobaczył.
– Weź mnie stąd! Dłużej nie wyrobię! – powiedział mocno ściskając mi rękę. Nie musiałem, bo w nocy jego sąsiad zszedł. Czytaj dalej