Archiwum autora: root_0mv55kga

Apel

 

 

 

Wielce szanowni hakerzy! Nie atakujcie proszę tej strony, ponieważ jest ona całkowicie wyzuta z jakiejkolwiek agresji oraz nietolerancji w stosunku do innych narodowości (w tym hiszpańskojęzycznych). Ameryka południowa (skąd pochodzi większość ataków) jest dla mnie ulubionym i utęsknionym kontynentem, choć jeszcze tam nie byłem.

Mój biedny szwagier, który udostępnia mi serwer, musi później marnować swój cenny czas, na odkręcanie całej sprawy, a ja mam wyrzuty sumienia, że ów biedny nie dość, że zbudował mi stronkę za friko i nie chce za to żadnej pieniężnej gratyfikacji, pracuje jeszcze po godzinach. Staram się, co prawda, odwdzięczać mu jak mogę i przy byle sposobności stawiać wódkę (ku zgorszeniu naszych żon) ale fakty są takie, że ilości wypitego alkoholu jest wprost proporcjonalna do częstotliwość ataków i nasze wątroby, mogą już tego po prostu nie wytrzymać!

Miejcie wobec tego choć litość, w stosunku do naszych żon oraz narządów wewnętrznych, które wystawiane są, ostatnimi czasy, na próby najcięższe.

Katar leczony trwa siedem dni, a nieleczony tydzień, czyli jak trafiłem do lekarza homeopaty

katar i homeopatia 1Poszedłem z katarem do homeopaty. Nie jakiegoś tam nawiedzonego szamana, po kursach korespondencyjnych, a prawdziwego, najprawdziwszego lekarza homeopaty z tytułem doktora nauk medycznych.

Zapytacie, czy w ogóle warto z katarem do kogokolwiek chodzić, trwonić czas, pieniądze na wizytę, lekarstwa, skoro od dawien dawna wiadomym jest, że katar leczony trwa siedem dni, a nieleczony tydzień?
Odpowiem, że warto ponieważ leki homeopatyczne (jak gdzieś wyczytałem) odpowiednio dobrane, działają błyskawicznie, że już po pierwszej dawce jest zauważalna poprawa! Nie szkodzą organizmowi, nie rujnują kieszeni, a co za tym idzie nerwów, jak w przypadku zapłaty za leki konwencjonalne, gdzie aptekarz powinien do razu, z punktu, dorzucić coś na uspokojenie.

Homeopatia, oto jedyna słuszna droga!

Taka medyczna nanotechnologia, gdzie nieskończenie małe ilości różnych, dziwnych (najczęściej trujących) substancji, wzmacniają twój organizm, pobudzając pokłady potężnej energii do walki z chorobą. W efekcie czego zdrowiejesz szybciej, niż po zażyciu najmocniejszego nawet antybiotyku (a fe!).
Oczywiście sceptycy powiedzą, że jak może leczyć coś, co chemicznie nie zawiera nic? Rozcieńczenie leków homeopatycznych jest tak duże, że w łyku wody, którą „pociągasz” ze szklanki, do której dodałeś jedną „kuleczkę” leku, nie ma pewno nic więcej, niż sama woda. Ale przecież bakterie i wirusy, były od zawsze, a spróbowałbyś opowiedzieć o nich z pełnym przekonaniem, tak z pięćset lat temu, przed świętą inkwizycją? No właśnie. Nauka po prostu na obecnym etapie rozwoju, nie jest w stanie zrozumieć działania takich skomplikowanych substancji.

Dobra. Dosyć tego zachwalania.

Wchodzę do gabinetu. Wygląda inaczej niż konwencjonalny. Jest w nim całe mnóstwo różnych, zapewne mądrych, książek, które poukładane na półkach, sięgają aż po sam sufit. Pani doktor wita mnie bardzo serdecznie, po czym, następuje miła rozmowa, w trakcie której przeprowadzony zostaje dogłębny wywiad, co do mojej osoby; jakim to jestem człowiekiem, gdzie pracuję, co jadam, jaką mam grupę krwi, czy nie nadużywam alkoholu i czy jestem nerwowy. Po tym wszystkim pani doktor, nie oglądając w ogóle mojego gardła, nosa oraz nie przeprowadzając żadnych dodatkowych badań, ogłasza diagnozę! Wszystkiemu winne jest mleko i pszenica…

katar i homeopatia 3– Nie powinien pan pić mleka, bo bardzo alergizujące jest, oraz zrezygnować ze spożywania pszennego pieczywa oraz innych rzeczy zawierających pszenicę. Chleb proszę jeść tylko żytni, albo orkiszowy. Dostanie go pan w sklepach ze zdrową żywnością, ale może pan, co polecam, kupić mąkę orkiszową i samemu piec chleb w domu. Z tym, tak zwanym żytnim, musi pan uważać, bo prawie każdy zawiera pszenicę, a pszenica to największe zło. Chleb musi być w stu procentach żytni, najlepiej z maki razowej i na zakwasie, albo orkiszowy. Pszenica występuje też w każdym placku, babce, każdym ciastku, pączku i rogalu, czyli najlepiej zrezygnować ze spożywania tych alergizujących produktów, od których ma pan katar.
Hmm… – pomyślałem, dotychczas sądziłem, że katar mam gdy mnie przewieje, wyjdę na chłód bez czapki, czy po ostrym chlaniu z kumplami, kiedy organizm jest osłabiony, a tutaj takie nowości. Wszystkiemu winna jest dieta, a właściwie jej brak, czyli moje złe odżywianie. Nie dawało mi jednak spokoju pytanie, że przecież pszenicę i mleko spożywam od zawsze, cały, okrągły rok, a katar miewam sporadycznie. Spytałem więc, a pani doktor udzieliła mi logicznej i wyczerpującej odpowiedzi.
– Bo widzi pan, mleko i pszenica powodują zwiększoną produkcję śluzu w organizmie i kiedy osiąga to wartość krytyczną, organizm pozbywa się go poprzez katar. Gdy zastosujemy odpowiednią dietę, zlikwidujemy przyczynę, a co za tym idzie skutek, czyli w pana przypadku – katar.

Nie powiem, przekonała mnie.

Od dawna wiedziałem, że jem gówniane żarcie. Czas zmienić stare przyzwyczajenia, odżywiać się zdrowo omijając szerokim łukiem McDonald’s i inne fast foody. Na zakończenie mojej wizyty, otworzyła jedną z kilkunastu szufladek mieszczącej się w słusznych rozmiarów sekretarzyku i zaczęła gmerać wśród kilkudziesięciu, różnych, plastikowych pojemniczków. Kiedy znalazła ten właściwy, z małej kartki papieru wykonała, tyciunią torebeczkę, nie większą od saszetki herbaty, zakleiła ją u dołu centymetrowym kawałeczkiem, przejrzystej taśmy klejącej, po czym delikatnie ściskając ją po obu stronach, lekko rozchyliła. Odkręciła plastikowy pojemniczek, przechyliła i pukając w niego wyprostowanym palcem wskazującym, zaczęła wsypywać malutkie, białe kuleczki. Wsypała ich, na oko, ze dwadzieścia, na chwilę przestała, spojrzała w dal, przez okno, na powrót przybliżyła pojemnik do torebeczki i uderzając w niego ostatni raz palcem, wsypała jeszcze ze trzy. Byłem pod wrażeniem tej aptekarskiej dokładności.

Katar i homeopata 5– No! Tutaj ma pan lekarstwo. Weźmie pan dwie kuleczki i rozpuści w szklance wody dodając łyżkę spirytusu. Prozę to przelać do zakręcanego słoika i trzymać w lodówce. Kiedy będzie pan zażywał lek, czyli w środy i w niedziele, najlepiej między posiłkami i nie bezpośrednio po umyciu zębów, ani przed, wyciągnie pan ten słoik z lodówki, wstrząśnie kilka razy, ale nie mieszając, odleje z tego łyżeczkę, rozpuści w szklance wody, weźmie z tej szklanki jeden łyk, a resztę wyleje. Zrozumiał pan?
Z tego „przepisu” dotarło do mnie jedynie „coś” o spirytusie i żeby nie mieszać, a wstrząsnąć… jak w Bondzie. Proporcje, sposób przygotowania i dawkowanie wleciało, jak to mówią, jednym, a wyleciało drugim uchem. Ale przecież nie będę się pytał, bo jeszcze pomyśli żem jełop, a nie człek po szkołach. Zresztą, jakimś cudem, udało jej się to wszystko zapisać na tej mikroskopijnej torebeczce „hand made”, gdzie wsypała owe kuleczki. Zapytała mnie również, czy nie zechciałbym nie chorować w ogóle!
– Zbliża się zima a nowa, bardzo groźna mutacja grypy zbierze swoje żniwo. Ale jest na to sposób – leki uodparniające, czyli wzmacniające system immunologiczny. Wszystko w stu procentach na bazie naturalnych składników. Produkuje je sprawdzona, amerykańska firma posiadająca certyfikaty. Leki są bardzo skuteczne, a kupić je można w specjalnej aptece. Dodatkowo jeśli pan powoła się na mnie, wtedy uzyska dziesięcioprocentową zniżkę. Będą to; naturalny magnez i wapń, które są zupełnie inaczej przyswajane przez organizm, nie jak w przypadku minerałów syntetycznych, i koci pazur, znany także jako wilcza kora. Jest to wyciąg z pnączy peruwiańskiej liany rosnącej w dżungli na zboczach Andów. Odkryta zupełnie niedawno, od lat była używana przez Indian, którzy w ogóle nie chorują na grypę i przeziębienie, i to w takich surowych warunkach! A także raka i wiele, wiele innych chorób.
Przeszło mi przez myśl, że cały ten „koci pazur” jakoś nie uchronił Indian przed grypą w czasach konkwisty, ale mówiła to z takim przekonaniem, że koniec końców wychodząc z gabinetu, udałem się do wyżej wspomnianej apteki.

Wyglądała dziwnie

Wyglądała dziwnie, bo (co niezwykłe dla apteki) nie było w niej, ani ludzi, ani mnóstwa leków poustawianych na półkach, a jedynie kilka plastikowych pojemników wielkości słoików po ogórkach. Za to za ladą stały trzy osoby. Podałem karteczkę od pani doktor – homeopatki, na której były nazwy owych „cudownych” leków oraz jej numer, uprawniający do dziesięcioprocentowej zniżki. Pani za ladą, bo stało tam też dwóch panów, zapytała, czy podać mniejsze, czy też większe opakowania? Z doświadczenia wiem, że bardziej opłaca się kupować, te „większe”, bo często wychodzi dużo taniej, więc poprosiłem o większe. Poszła na zaplecze, by po chwili pojawić się z dwoma, powiedziałbym, wiaderkami. Postawiła je na ladzie po czym, stukając palcami na kalkulatorze, powiedziała.
– Z dziesięcioprocentową zniżką wyjdzie razem… trzysta osiemdziesiąt dwa pięćdziesiąt.
– Ile?! – zapytałem przestraszony, chcąc w pierwszym, instynktownym odruchu rzucić się do ucieczki.
– Czterysta dwadzieścia pięć złotych, minus dziesięć procent zniżki, wychodzi trzysta osiemdziesiąt dwa pięćdziesiąt…
– A dlaczego tak dużo???
– Wie pan… jedno opakowanie zawiera tysiąc tabletek, czyli w sumie kupuje pan dwa tysiące tabletek! Słowem jedna tabletka kosztuje mniej niż dwadzieścia groszy. Bardzo korzystnie.
Dwa tysiące tabletek! – pomyślałem sobie – po ch*j mi dwa tysiące tabletek? Przecież będę je łykał chyba z dziesięć lat! A są jakieś mniejsze opakowania? – zapytałem.
– Są… ale to się zupełnie nie opłaca…
– Jak to się „nie opłaca”? A co? Droższe są?!
– No nie… ale w sumie tak, bo jednostkowo, za tabletkę, płaci pan więcej!
– A ile kosztuje mniejsze?
– W opakowaniach po pięćset sztuk kosztowałyby dwieście pięćdziesiąt złotych, minus zniżka.
– A jakie są najmniejsze?
– Najmniejsze mają po dwieście sztuk.
– Za ile?
– Za sto pięćdziesiąt złotych, minus zniżka… to będzie sto trzydzieści pięć złotych.
– To poproszę…
– Ale wtedy płaci pan jednostkowo, prawie trzydzieści pięć groszy za tabletkę! To się nie kalkuluje… ale wie pan co? Dobrze panu z oczu patrzy, to jeśli wziąłby pan te największe, to dorzuciłabym „w gratisie” jeszcze tysiąc… słowem; trzy tysiące tabletek za trzysta osiemdziesiąt dwa pięćdziesiąt, czyli wyjdzie coś koło dziesięciu groszy za tabletkę. Bardzo korzystnie, bo prawie trzy razy taniej niż w opakowaniach po dwieście sztuk.
Do tej pory nie wiem co kazało mi przystać na jej propozycję? Czy też podziałało na mnie te „tysiąc tabletek w gratisie”, czy też bardziej „cena jednostkowa. Summa summarum powiedziałem; to poproszę, kupując trzy tysiące tabletek – suplementów diety. Pani udała się na zaplecze i (co mogłem zauważyć przez niedomknięte drzwi) podeszła do dwóch potężnych, jutowych worów, gdzie przy pomocy drewnianej szufli, dosypała jeszcze po jednej do wiaderek. Zapłaciłem i zadowolony, że oto wreszcie skończyły się moje jesienne katary, wyszedłem z apteki udając się do domu. Zadzwoniłem do szwagra, żeby przywiózł spirytus. Nie będę przecież kupował dwóch setek w sklepie po dwadzieścia złotych, skoro szwagier ma pewne dojście do gorzelnianego – dwie dychy za literek. Sprawdzany jest przez nas na bieżąco, a jakoś problemów ze wzrokiem nie mamy.

Przyjechał wieczorem, przywożąc w plastikowej butelce po wodzie mineralnej.

Wcześniej przegotowałem i ostudziłem wodę, żeby sporządzić „miksturę” według zaleceń pani doktor – homeopatki. Nijak nie mogłem przypomnieć sobie proporcji, a jedynie co zapamiętałem, to żeby dodać trochę spirytusu i nie mieszać, a wstrząsnąć – jak w Bondzie – zresztą na szwagrze zrobiło to największe wrażenie. Było, co prawda, napisane coś na torebeczce „hand made”, ale wspólnymi siłami nie byliśmy w stanie dociec, co tam stało. Koniec końców, wychodząc z założenia, że lepiej ciut więcej niźli za mało, wsypałem wszystkie kuleczki do słoika po ogórkach, wlewając szklankę wody i „na oko” spirytusu.
– No to co? – spytał szwagier pokazując na stojący przed nami, prawie cały literek. – Polej Waść bo plastikiem przejdzie. – Wlałem spirytus do gara, dodając resztę ostudzonej wody. Usiedliśmy do literka rozrobionego spirytusu. Przypętał się do nas mój baset – Józef. W poprzednim życiu był chyba menelem, bo co wyczuje zapach gorzały, to pojawia się i już zostaje.

katar i homeopatia 4Był piątek, tak że mogliśmy posiedzieć troszkę dłużnej, a szwagier zadecydował, że do domu już nie wraca. Zresztą zadzwoniła siostra żony, czyli jego żona i zaproponowała, żeby ta wzięła dzieci i przyjechała do niej na noc, bo boi się sama w domu zostać. Kiedy pojechały zadzwoniliśmy po sąsiada. Był zanim szwagier dobrze słuchawkę odłożył – ma chłop parcie na szkło. Rozpoczęła się męska impreza; ja, szwagier, sąsiad i Józef. Po północy zabrakło alkoholu i żałowaliśmy tego jedynego piwa, cośmy Józefowi polali, ale sąsiad poszedł do garażu, gdzie miała „skitraną” flaszkę na czarną godzinę. Godzina faktycznie okazała się czarna, bo jej końca już nie pamiętam…

Koło południa, wiedziony pragnieniem, zszedłem na dół, do kuchni

Koło południa, wiedziony pragnieniem, zszedłem na dół, do kuchni.Zauważyłem brak mojego homeopatycznego leku w lodówce oraz dwa puste wiaderka po suplementach diety mających mnie uchronić przed grypą i przeziębieniami. Obudziłem szwagra. Nic nie wiedział o leku w słoiku po ogórkach, jednak przyznał się, że moje „cudowne tabletki” dał, w nagłym przypływie pijackich uczyć, Józefowi, myśląc, że to sucha karma.
– Co?!! – nie wytrzymałem. – Dałeś moje antidotum na wszystkie katary, przeziębienia i grypy Józefowi??? Przecież zapłaciłem za to prawie cztery stówy, a to bydle, ot tak po prostu zżarło je sobie na kolację??? Trzy tysiące tabletek???
– Miał takie smutne oczy. Wyglądał jakby z tydzień nie jadł. Na litość mnie wziął… – szwagier próbował się bronić. – Stał tu, prosił i pokazywał łapką na te wiaderka… i te smutne oczy… to mu dałem.
Smutne oczy? Przecież to jest baset! On ma zawsze takie smutne oczy. Nawet jak się cieszy i merda ogonem to ślypia ma takie, jakby mu dopiero co, pół rodziny zdechło.
– Popatrz na to z innej strony; teraz ma minerałów na całe swoje życie i jeszcze dla jego potomstwa wystarczy, nie musisz mu żadnych odżywek kupować.
– Przecież i tak nie kupowałem, a jak mu brakowało minerałów to trawę żarł… truskawki… i pestki od moreli. I raz nawet widziałem jak kamień połknął.
– Spoko stary. Ale zaoszczędziłeś na spirytusie, bo jakbym nie przyjechał, to kupiłbyś dwie setki w cenie mojego literka!
– Przecież i tak go wychlaliśmy, a to co odlałem do słoika, gdzieś znikło. Wychodzi na to, że cała ta moja wizyta u pani doktor homeopatki zdała się na nic; jeden lek Józef zeżarł, a drugiego nie ma. Dochodzi do tego kasa za wizytę, a o tych czterech stówach to nawet nie wspomnę… – Rozległ się dzwonek i po chwili wszedł sąsiad.
– Co to takie posępne miny macie? Stało się coś? Umarł ktoś, czy jak? – zapytał.
– Bilans strat robimy – powiedział szwagier.
– Jaki bilans strat?
– Józef zjadł moje tabletki wzmacniające odporność organizmu i jeszcze słoik z lekiem homeopatycznym gdzieś przepadł.
– Co? Ten co stał na półce w lodówce? Wypiłem go. Obudziłem się nad ranem, przed telewizorem, suszyło mnie okrutnie, więc poszedłem do kuchni. Otwieram lodówkę, patrzę, a tu woda po ogórkach. Przechyliłem i pociągnąłem do końca jednym haustem. Trochę dziwnie smakowała, nawet jakieś procenty wyczułem, ale zbytnio się nad tym nie zastanawiając, wziąłem się i poszedłem do domu. A w domu… stary… całą chałupę obudziłem. Jak mi się na kichanie zebrało… ze czterdzieści razy, a salwy jak z armaty. Myślałem, że mi nos odleci, po którymś razie…

Drzwi otworzyły się

Drzwi otworzyły się i do domu weszła żona z dziećmi, swoją siostrą i jej pociechami.
– Tata! A Józef je śnieg! – powiedziały jeden przez drugiego „trąbiąc” już od progu. – Wylizał całe schody, a teraz wziął się za zaspę.
– Kaca ma – skwitował krótko sąsiad – suszy go, tak jak mnie nad ranem.
– Po jednym browarze? – zdziwił się szwagier.
– Znowu mu piwo daliście? – żona nie była zadowolona.
– Nie po piwie go suszy – odparłem – zresztą nieważne. Ale ale! Katar mi przeszedł! Jeszcze wczoraj miałem nos zatkany, a teraz… ani śladu.
– Dziś mija siódmy dzień – szwagier zaczął wygłaszać swoją teorię – zaczął ci się w zeszłą niedzielę, jak przyjechaliście do nas na kawę, a teraz właśnie kończy, bo od dawien dawna wiadomym jest, że katar leczony trwa siedem dni, a nieleczony tydzień.

Choinka zapachowa WUNDER BAUM w gratisie

Choinka zapachowa WUNDER BAUM w gratisie

choinka wunder baumŻona wysłała mnie do Tesco. – Skończyły się Pampersy – mówi do mnie – kup tę wielką paczkę.

Aha, weź też dwie kostki masła, maślankę, Berlinki dla Tośki i co tam będziesz jeszcze uważał, a owe „i co tam będziesz jeszcze uważał” cichutko podszeptuje mi na jedno uszko, że może nie skończyć się na tych kilku rzeczach i dwie stówki pękną jak nic. Ale nie dzisiaj! Ponieważ dzisiaj postanowiłem kupić rzeczy tylko i wyłącznie zamówione, czyli Pampersy, Berlinki, masło i maślankę. Żadnych promocji, żadnego, bezsensownego łażenia „po regałach” i żadnego kupowania rzeczy niepotrzebnych.

Dobra. Wchodzę. Nie rozglądam się zbytnio na boki, a nuż jakąś pseudo promocję zauważę. Tak jak ostatnio; kup dwie kostki masła po trzy złote czterdzieści dziewięć groszy za sześć złotych. Kupiłem osiem kostek, a przy kasie okazało się, że promocja dotyczyła masła, którego już nie było. Kasjerka, co prawda, widząc te osiem kostek, uprzejmie poinformowała mnie, że to nie te „promocyjne”, ale cóż miałem zrobić? Masło i tak potrzebowałem, no to kupiłem. Kostkę po cztery, czterdzieści dziewięć…

Ale wracając do tematu.

Idę w stronę regału z Pampersami nie rozglądając się na boki, bo każde spojrzenie to potencjalne zagrożenie dla mojego portfela. Nie jest tak prosto, bo „mądrzy ludzie z Tesco” poustawiali na mojej drodze rożne przeszkody; zbliża się święto zmarłych, więc przejścia zawalone są zniczami, a że zima za pasem są też i zimowe opony. Wszystko to razem wyrasta nagle przed człowiekiem, niby jakaś potężna góra, a opony poustawiane są jedne na drugich chyba na wysokość ze trzech metrów. Moje nie wyglądają już najlepiej. Kurde… może by kupić? Po sto pięćdziesiąt dziewięć złotych sztuka. Jak w necie, a przecież w necie najtaniej. Plus przesyłka. Nie kupię, pojadę na łysych, przywalę gdzieś i stracę podwójnie. Pazerny dwa razy traci – myślę sobie. A co mi tam. Kupić i tak muszę. No to biorę. Cztery sztuki. Dębica Frigo. Może to nie Michelin, ale lepsze nowe Dębica, niż łyse Michelin. Pakuję je na wózek. Jest co targać, bo to duży rozmiar. Dobra, już nic więcej nie kupuję poza zaplanowane produkty. No, ewentualne „i co tam będziesz jeszcze uważał” zamienię na piwo – nabycie opon trzeba uczcić, co by długo posłużyły.
„Walę” na regał z Pampersami. Wózek ciężko upchać, ale i tak najgorzej jest na zakrętach. Muszę się „zadawać” jak Tir z naczepą. No jestem. A to co?!! Nie ma regału z Pampersami? W ogóle nie ma całego działu dziecięcego! To znaczy regał pozostał ale towary się zmieniły. Nie powiem korzystnie, bo jestem teraz na moim ulubionym dziale… „alkohole”. Eee tam – myślę sobie – piwko i tak miałem kupić. A to co? Promocja na Carlsberga. Megapack dwunastu w cenie ośmiu, czyli cztery w gratisie! Piwo i tak pijam regularnie, a tutaj przynajmniej zaoszczędzę. Biorę.
Jakoś udaje mi się upchać wielkie kartonowe pudło z browarami do wózka, gdzie są już przecież cztery opony zimowe. Ruszam. Nie jest lekko, ale kiedy jestem na wylocie działu „alkohole” widzę następną promocję, promocję na whiskey J&B – moją ulubioną; dwadzieścia dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć za zero siedem, plus szklaneczka (nie powiem ładna), a przy zakupie dwóch flaszek dają zniżkę i wychodzi po dwadzieścia pięć złotych, czyli pięćdziesiąt za dwie. Wszystko to razem zapakowane w taki ładny, efektowny kartonik. Mało tego! Przy zakupie czterech dają jeszcze cztery litry Pepsi w gratisie! No i jak tu nie brać?. W sumie i tak miałem przyszłościowo jednego łiskacza kupić, bo w domu mi się „zepsuł”, jak żeśmy ze szwagrem raz usiedli. Ech, a weszła wtedy ze smakiem, że aż strach. Później zresztą wypiliśmy cały alkohol jaki w ogóle był w domu i jeszcze do sąsiada o północy, po dwa piwa poszliśmy. Jak wróciliśmy? Nie pamiętam. Dość powiedzieć, że po tym incydencie, żona na gardło zaniemogła, bo z tydzień się słowem nie odezwała.

Ale wracając do tematu.

Trzeba łyknąć te cztery flaszki, bo i cena korzystna, i popitka darmowa, a przecież się nie zepsują. Biorę. Pakuję wszystkie na wózek, między opony i megapack z dwunastoma Carlsbergami, a do tego cztery litrowe Pepsi obwiązane taśmą, niby taki czteropak. Kółeczka, aż jęknęły, bo i towar ma swoją wagę. Kalkuluję szybko w myślach… wychodzi wagowo z pięćdziesiąt kilogramów. Dobra, tutaj raczej już nic nie kupię. Idę na poszukiwanie Pampersów czyli działu dziecięcego, który przecież gdzieś zaginął, a po drodze zahaczę o nabiał.
Jestem, ale nabiału już nie ma. Zamiast maślanki z rana będę mógł napić się płynu do spryskiwaczy. Zimowego. Do minus dwudziestu dwóch stopni, bo w miejsce nabiału jest teraz dział motoryzacyjny. Eee tam – myślę sobie – w sumie i tak nie mam, a zima za pasem.

Wezmę jeden. Biorę, ale widzę, że przy zakupie dwóch dają choinkę zapachową WUNDER BAUM gratis (młoda puściła mi ostatnio pawia na kanapę z tyłu i zalatuje z lekka kwaśnawo), a przy zakupie trzech jest trzydziestoprocentowa zniżka na olej silnikowy, 10 W na 40.

Olej też przydałoby się zmienić. Przyjdą siarczyste mrozy, temperatura spadnie poniżej minus dwudziestu stopni, a odpalenie silnika w takich warunkach, to jak przejechanie kilkuset kilometrów latem. Olej to podstawa. Chroni silnik, a nowy na zimę ochroni jeszcze bardziej. Marka jakaś bliżej mi nieznana, powiedziałbym nawet, że pierwszy raz o niej słyszę, ale mechanik mówił przecież, że nie marka, a symbol najważniejszy. Dobra. Nie ma co tutaj dywagować, bo szkoda czasu, a resztę zakupów trzeba jeszcze zrobić. Biorę trzy pięciolitrowe baniaki z płynem do spryskiwaczy, do tego w gratisie żółtą choinkę zapachową „wunderbaum” i cztery litry oleju silnikowego, marki niszowej z trzydziestoprocentową zniżką, czyli plus, minus, jeden litr będę miał za friko.
Nie da rady wsadzić tego na wózek, muszę całość przepakować, rozplanowując jeszcze raz miejsce. Wyciągam wszystko na podłogę. Robi wrażenie. A więc tak; baniaki z płynem do spryskiwaczy, olej, łiskacze i Pepsi idą na sam dół, a na to opony zimowe. Megapack z dwunastoma Carlsbergami, z czego cztery w gratisie, ląduje pionowo do tej małej przegródki z przodu wózka, choinkę zapachową wkładam do kieszeni w kurtce – jest za mała i przelatuje cały czas przez kratki. Upociłem się trochę, ale najważniejsze, że teraz opony nie zlecą mi na zakręcie wpadając, na przykład, w regał ze słoikami. Aha… co to miałem jeszcze kupić? Nieważne, bo widzę właśnie ładne, gumowe dywaniki do samochodu. A ja mam zwykłe, co to nasiąkają śniegową breją. Później, jak odpalę auto, to szyby parują, jakbym wciąż „nagwizdany” jeździł i muszę zimą włączać klimę, żeby osuszyć powietrze. A klima to nawet i litr paliwa więcej na sto kilometrów. Czyli takie dywaniki zwrócą mi się, już po pięciuset kilometrach! Nie ma się co zastanawiać, tylko trzeba brać i koniec. Wrzucam je na samą górę, na opony poustawiane jedna na drugiej.

Idę dalej.

Nie bardzo wiem po co, taki jestem szczęśliwy z poczynionych zakupów. Krople potu wystąpiły mi co prawda na czoło, a nogi i ręce mdleją, gdy zakrętach powstrzymuję potężną masę wózka, żeby nie staranować jakiegoś dzieciaka, czy półki z towarami, ale patrząc na jego zawartość jestem dumny z własnej gospodarności. Czasami miło brzęknie szkło, jak delikatnie przywalę w betonowy słup konstrukcyjny – to moje „dobroci”, na ten wieczór; piwko i J&B ze szklaneczkami i z Pepsi w gratisie. Może by zadzwonić do szwagra?
A to co? Promocja na Pedigree? Sucha karma; wołowina z warzywami, trzy piętnastokilogramowe worki w cenie dwóch. Kurde, komu jak komu, ale Józefowi, bo tak wabi się mój baset, należy się. Chociażby za to, jak wpadł latem u teściowej w zagonki na ogrodzie. A jaki zadowolony wrócił! Niech zna moje dobre, człowiecze serce. Biorę. Tylko jak ja to na wózek zapakuję? Aaa… już wiem! Kładę worki na sam dół, pod kosz, czyli na stelaż gdzie zamocowane są kółka. Wchodzą elegancko wszystkie trzy. To się „diabeł” ucieszy. Lubi suchą karmę, a na pewno bardziej jak parówki, szczególnie te, co nabyłem ostatnio w promocji…

Kupiłem wtedy parówki.

Kupiłem wtedy parówki. Pakowane po pięć sztuk. Zawsze kupuję Berlinki albo Krakusa, bo mają dużo mięsa, ale tym razem coś mnie podkusiło i złamałem wieloletnie przyzwyczajenia, na poczet eksperymentu, kupując inne, w promocji. Wracam z nimi do domu, wypakowuję zakupy ze skrzynki, a żona się pyta „co to za parówki?”, odpowiadam, że „jakieś inne”, i że „trzeba spróbować”, a ona na to, „żebym sobie je sam spróbował”, bo „ona tego nie ruszy… nawet patykiem!” i daje mi opakowanie do poczytania. Czytam więc co zawierają, a jest tego trochę; mięso drobiowe oddzielone mechanicznie z kurcząt, skórki drobiowe, woda, tłuszcz wieprzowy, skrobia ziemniaczana, skrobia modyfikowana, białko roślinne, sól, cukry, przyprawy, askorbinian sodu, glutaminian monosodowy i azotan (III) sodu. Dotychczas myślałem, że kiełbasę, nawet parówki, produkuje się raczej z mięsa, a tutaj taka niespodzianka. I wierzcie, że nic mnie bardziej do nich nie zniechęciło, nawet owe „sody” i „azotany”, jak to „mięso oddzielone mechanicznie” i „skórki”. „Skórki”… a fe, takie białe, wiotkie i oślizłe, przemielone razem z zagadkowym „mięsem oddzielonym mechanicznie”. Już widzę te resztki kurczaka, bez nóg, skrzydełek i piersi, bo przecież one idą do normalnej sprzedaży, które wystrzeliwują, chyba pneumatycznie, w kierunku gęstej, metalowej siatki. To co przeleci to nasza parówka. No, plus skórki, białe i wiotkie… Koniec, końców zjadł je Józef, ale i tak niechętnie.

Idę dalej.

Uuu… niedobrze. Nie da rady. Wózek stoi jak wmurowany. Kółka nie chcą się okręcać wokół własnej osi. Pewnie pod wpływem nacisku się zblokowały. Schylam się i ustawiam, każde z osobna, w kierunku jazdy, czyli prosto przed siebie, do kas. Nawet ręką trudno je okręcić, więc walę z buta. Ustępują. Napieram z całych sił, mocno pochylony na wózek. Rusza z wolna, że aż sobie głośno pierdnąłem z tego wysiłku. Odwracam się, czy aby nikt za mną nie stał. Stała. Jakaś baba. Dziwnie się teraz patrzy. A kit z nią – myślę sobie – ciekawe czy dałaby radę w ogóle ruszyć mój wózek, o pchaniu nie wspominając?
Teraz przemieszczam się do kas. Jak stanę, to chyba nie dam rady ruszyć. Czuję jak nogi drżą ze zmęczenia, a nie daj Bożej gdy ktoś stanie mi na drodze, bo wózka już nie powstrzymam. Jest jak czołg. Co napotka, zmiecie w pył. Ale kasy na szczęście już blisko. Jeszcze do końca alejki, później tylko szeroki łuk, to raczej wyrobię i długa ostatnia prosta, na której, tak od połowy, będę musiał rozpocząć manewr wyhamowywania. Muszę dobrze kalkulować, co by nie staranować kogoś z kolejki, a i nie stanąć, jak dupa, ze dwadzieścia metrów przed kasą.

Wchodzę w zakręt.

Wchodzę w zakręt. O w mordę! Siła odśrodkowa wypycha mi tylną część wózka na betonowy słup. Chyba nie dam rady go powstrzymać. W obliczu nieuniknionej kolizji, rozumnie odsuwam rękę do środka poprzeczki, waląc metalowym kantem o beton. Jego dość znaczny kawał odpada na ziemię. Dobrze, że przesunąłem tą rękę, bo pewnie by mi ją zmiażdżyło jak nic. Nie ma co, główka pracuje! No! Teraz ostatnia prosta. Widzę już kasę. I to pustą! Mocniej napieram nogami. Jeszcze kilka kroków i będę mógł ze spokojem skupić się tylko na utrzymaniu właściwego kierunku jazdy. Kątem oka widzę jakąś promocję, ale i tak nie dam rady zjechać na bok, a tym bardziej zatrzymać się na tak krótkim odcinku. Kasa. Tylko kasa i do domciu. Telefon do szwagra – trzeba oponki opić, no i ewentualnie umówię się na przekładkę z kumplem co ma zakład wulkanizacyjny. Wózek już lekko traci impet, ale i tak jest jeszcze mocno rozpędzony. Patrzę zza opon przed siebie. A to co?! Baba. Ta sama co się wtedy tak bezczelnie gapiła, gdy pierdnąłem z wysiłku. Wielkie mi halo… ciężarowcy też pierdzą, jak sztangi dźwigają. Wtedy zresztą w telewizji fonię, na ten newralgiczny moment, wyciszają. A ta stoi sobie i gapi się. W dodatku na samym środku mojej, wytyczonej trasy przejazdu. Niech mi spada w podskokach – myślę sobie. Ja nie mam zamiaru teraz niepotrzebnie hamować, zresztą i tak bym nie zdołał. Głupia baba. Nie wie co jej zagraża. Wózek ze stu kilogramami towaru rozjedzie ją jak ślimaka. Nie wytrzymuję i walę do niej grzecznie, ale zdecydowanie. – Pani zejdzie na bok. Widzi pani co ja tu wiozę.
– Widzę, widzę. Obkupił się pan po pachy. To przez takich jak pan małe, rodzinne sklepiki plajtują, a wielkie markety, wyzyskujące pracowników, mają się dobrze.
O co jej chodzi? Pewnie jakaś kasjerka z marketu wylewa teraz na mnie swoje żale. Miała może sklepik osiedlowy, ze złodziejskimi cenami, zbankrutowała, bo klientela ją olała, a teraz ja jestem winien.
– No zejdźże pani, bo panią normalnie rozjadę jak tchórzofretkę! – mówię do niej. A w ogóle co mi z tą tchórzofretką do łba strzeliło? Przecież nie mam nic do tchórzofretek…
– Ja nie zejdę! Ty morderco rodzinnej przedsiębiorczości? Ty agencie marketowej globalizacji! Ty dyskonciarzu jeden!
No tutaj mnie normalnie zastrzeliła. Głupi babsztyl. A co mi tam. Idę na całość. Mocno pochylony, jakbym startował z bloków na setkę, naparłem ostatkiem sił na wózek i wychylając się zza opon krzyknąłem.
– Spierd*laj mi z przejścia babo! Drzyj zelówy, bo cię staranuję i zatańczę na twoim grobie! – zrobiła wielkie oczy odskakując na bok. Kiedy rozpędzony przejeżdżałem obok niej, odwracając głowę w jej stronę, wysyczałem jak kobra. – Do świń! Gnój przerzucać, a nie po sklepach, w wielkim mieście łazić!
– No co pan? No co pan? – bąknęła zbulwersowana.
– Ssij mi jajo! – rzuciłem na odchodne, cytując mojego kolegę, który to swoje „prywatne” przekleństwo „ssij mi jaja”, po tym jak amputowali mu jedno, musiał znowelizować na powyższe i pędem rzuciłem się w kierunku kas.

Rozpędzony wózek, niczym wypełniony ropą tankowiec, zbliżał się niebezpiecznie na spotkanie skał, czyli w moim przypadku, pani w kasie.

Rozpędzony wózek, niczym wypełniony ropą tankowiec, zbliżał się niebezpiecznie na spotkanie skał, czyli w moim przypadku, pani w kasie. Ta widząc ilość towarów, które jakimś cudem na nim upakowałem, chciała z początku uciec, jednak odwiodłem ją od tego zamiaru, krzycząc już z daleka. – Ostatni klient! Ostatni klient! – po czym rzucając się płasko na podłogę i mocno uchwyciwszy wózek u samego dołu, własnym ciałem, niczym balastem, spowolniłem jego pęd. Ten pociągnął mnie jeszcze dobre kilka metrów, a następnie wjechał idealnie na stanowisko rozładunku, jak ciężarówka pod rampę. Wstałem z ziemi, otrzepałem się z brudu, który zgarnąłem po drodze i podając kartę na punkty CLUBCARD Tesco powiedziałem. – Pani zeskanuje najpierw tę kartę, bo ostatnio, jedna pani koleżanka, kiedy zrobiłem zakupy na ponad pięćset złotych powiedziała, że ona zapomniała! Ona zapomniała! Rozumie pani? To ja specjalnie przyjeżdżam samochodem do Tesco nadkładając drogi. Nawet po dwa piwa! – bo zbieram punkty. Robię zakupy na cały rok, a akurat wtedy kupiłem dwadzieścia tubek pasty do zębów blend-a-med w promocji i masę innych rzeczy, o trzydziestu kilogramach proszku do prania nie wspomnę! – bo zbieram punkty. Jakieś pół roku temu kupiłem w promocji, sto saszetek kociego żarcia, choć nie mam kota! – bo zbieram punkty i Bogu dzięki, że Józefowi smakowały. A ta mi gada, że ona zapomniała! A może te punkty później sobie sama dopisała? To już wolę przypomnieć się teraz, żeby niedomówień nie było, no to się przypominam – spojrzała dziwnie, ale posłusznie przejeżdżając czytnikiem po karcie, zaczęła kasować towar mówiąc.
– Ale te oponki musi pan ściągnąć z wózka, bo nie dam rady dojść do tego, co pod spodem.

Fakt. O tym nie pomyślałem.

Dojścia z czytnikiem do większości produktów nie było. Musiałem jeszcze raz wszystko rozładować i jak na złość, stanęło za mną kilka osób z bardzo małą ilością zakupów, a jedna dzierżyła tylko batonik w ręku. Czułem na sobie ciężar ich niezadowolonych spojrzeń. Zresztą sam też rzucam błyskawice z oczu, gdy idę do kasy z dwoma piwami, a przede mną stoi koleś z zakupami, jakby się na wojnę miało. Na szczęście pani w kasie przyszła z odsieczą, kładąc tabliczkę z napisem „ostatni klient”. Spojrzeli po sobie z niedowierzaniem, że może to tylko taki żart jest. He, he… żart? Więc im powiedziałem. – Tabliczka z napisem „ostatni klient” to nie żart proszę państwa. W markecie żartów nie ma! Taka tabliczka, to jak „zakaz wjazdu” w kodeksie drogowym. To nie przelewki! Pani kasjerka widocznie ustawową przerwę ma, rozładunek i zliczenie tego towaru potrwa dobrych parę minut, a za nadgodziny, ja się uprzejmie pytam, kto jej zapłaci? Państwo? Bo market chyba nie… – poszli sobie, a jeden młody burknął coś po nosem. – Mówiłeś coś?!! – wypaliłem do niego, gasząc już na samym początku wszelkie oznaki buntu i patrząc, wyzywająco prosto w oczy. – Jest tabliczka? Nie ma dyskusji! A po batonik to się do kiosku Ruchu idzie! – no, to mu powiedziałem, sralowi jednemu. Będzie się pakował z jednym batonikiem do kasy, kiedy tutaj poważna klientela, po poważne zakupy przychodzi.

Ze spokojem zabrałem się za rozładunek.

Najpierw ściągnąłem na sam dół oponki, przy okazji zrzucając kasjerce na głowę, cztery gumowe dywaniki, a następnie wypakowałem większość towarów na taśmę. W wózku został tylko megapack z dwunastoma Carlsbergami i trzy piętnastokilogramowe worki, suchej karmy dla Józefa, które pani przejechała czytnikiem. Przyszło do zapłaty. – Tysiąc sto dwadzieścia jeden złotych i cztery grosze – powiedziała. O kurde! – pomyślałem sobie – trochę się zagalopowałem. Nic to, bo w gruncie rzeczy zaoszczędziłem! Przecież te wydatki i tak poniósłbym kiedy indziej, tylko bardziej rozłożone w czasie. Teraz bardziej boli, to fakt, ale jestem zaopatrzony na zimę perfekcyjnie; oponki, płyn do spryskiwaczy, gumowe dywaniki i olej 10W na 40, do tego alkohol, że i na święta wystarczy, no i Józef, morda ta moja, się ucieszy. Wyciągam kartę kredytową, podając ją kasjerce. Wbijam PIN. Transakcja zaakceptowana. No! Zbieram się do wyjścia, ładując wszystko na powrót i w tym momencie podchodzi do mnie dwóch „zmechaconych” ochroniarzy, a ten młodszy zadaje pytanie.
– Czy to wszystko, co pan kupił w sklepie?
– Tak – odpowiadam.
– A jest pan pewien?
– Tak, a o co chodzi?
– A co pan ma w prawej kieszeni kurtki?
– Ja? Nic…
– A może pan sprawdzić?
– Mogę – odpowiadam, po czym wkładam rękę do kieszeni, wyciągając z niej choinkę zapachową „wunderbaum”…
– A to niby co??? – włącza się do rozmowy starszy, jeszcze bardziej „zmechacony” od pierwszego, a minę ma taką, jakby odkrył właśnie przemyt stu ton kokainy. Zauważam też, że ludzie zaczynają się na nas patrzeć, a baba, co to ją w sklepie zrąbałem, podchodzi bliżej.
– Choinka zapachowa – odpowiadam lekko poirytowany – a co nie widzi pan?! Włożyłem przez pomyłkę do kieszeni, bo mi cały czas wylatywała.
– A zapłacił pan za nią?
– Nie. Ale to i tak nie ma znaczenia, bo ona w gratisie była z płynem do spryskiwaczy…
– W gratisie, tak? Nie ma znaczenia, tak? Proszę pana, w markecie wszystko ma znaczenie! Jeśli kasjerka nie nabije jej na kasę, to tak jakby ukradziona była, czyli pan ją ukradł!
– Od razu wiedziałam, że to złodziej! – wtrąciła się dobrze mi znana baba, a na dźwięk słowa „złodziej” wszyscy zaczęli intensywnie się na mnie gapić. No dobra – pomyślałem – wojna to wojna. Idę na całość, a zacznę od baby.
– A pani aby spóźniona nie jest?
-Ja? Spóźniona? – odparła.
– No jak to? Śrutę trzeba świnkom do korytek nasypać, w patykach posprzątać, a jak tam te gumofilce? Był rozmiar? Aha… i niech pani jeszcze knura po jajach podrapie, bo wiem, że pani lubi… – nic nie powiedziała, tylko spurpurowiała na twarzy, odwróciła się na pięcie i odeszła.
– Pan pozwoli z nami – powiedział ten bardziej „zmechacony”.
– A w jakim celu? – spytałem.
– No jak to? Trzeba protokół z kradzieży spisać i tak dalej… – wtedy już nie wytrzymałem.
– Zamienił się pan z ch*jem na głowę, czy jak?! A widzi pan co ja mam na wózku?! Tutaj, proszę pana, są zakupy za sumę wyższą niż pana miesięczne dochody! To co? Ja niby miałem zaj*bać tę skurw*ałą choinkę zapachową, za trzy złote, wydając ponad tysiaka na opony, alkohol i ch*j wie jeszcze na co, tak?! Chlacie w tej kanciapie, przy monitorach i później od tego „kukły” macie! Wóda wam mózgi zlasowała! Zwidy pewnie mieliście, że do kieszeni, sztabkę złota wsadziłem, a wy jesteście ochroniarzami w szwajcarskim banku rezerw?! Ja wychodzę, a tę choinkę możesz pan sobie w du-pę wsadzić! W du-pę!!! – i ćpnąłem ją obok foliowych worków przy kasie, po czym napierając mocno, z tej kur-wizny, na wózek ruszyłem do wyjścia. Odprowadzili mnie, ale tylko wzrokiem, a ja pomyślałem sobie, że trzeba koniecznie do szwagra zadzwonić!

„Jedyneczka” i „dwójeczka” ekologicznie

toaleta ekologicznieEkologiczna toaleta… ale inaczej…

Postanowiłem nie używać muszli klozetowej do wydalania uryny. Po obejrzeniu na Discovery programu o ogólnoświatowym problemie z niedoborem wody pitnej stwierdziłem, że spłukiwanie sików, nawet jeśli jest się w posiadaniu sedesu, a właściwie spłuczki z podwójnym klawiszem; mniejszy na siku, większy na kupkę lub kupkę plus siku, to po prostu zwykłe marnowanie wody. I to pitnej!

Bo przecież nie ma u nas, tak jak w niektórych nowoczesnych budynkach, w niektórych nowoczesnych, proekologicznych państwach, na przykład w Japonii, zbiorników mieszczących się na dachu, a gromadzących deszczówkę, którą to później można, już bez wyrzutów sumienia, spłukać to, co się tam zostawiło. Dlatego też sikam do brodzika, kiedy biorę prysznic. No tak – powiecie – ale co później, przecież nie można iść pod prysznic, za każdym razem, kiedy chce się siusiu? A poza tym pod prysznicem też dużo wody się marnuje. Ha! Nic z tego! Bo ja sikam do brodzika tylko rano, kiedy i tak się myję. A myję się z głową, bo odkręcam wodę tylko na kilka sekund, po czym zakręcam. To nic, że jest zimna, bo ciepła nawet nie zdąży dolecieć. Zimny prysznic z rana stawia mnie szybciej na nogi, niż poranna kawa, a dodatkowo wzmaga parcie na pęcherz. Więc sikam. Mydlę się i sikam. A kiedy się namydlę i wysikam, odkręcam wodę. Na trochę dłużej niż poprzednio, bo przecież trzeba spłukać i pianę i siuśki, i kiedy zaczyna już powoli lecieć cieplejsza, wtedy ją zakręcam, bo oto skończyła się moja poranna toaleta. Wychodzę z kabiny, jestem wykąpany i mam odcedzone, poranne kartofelki. I jestem zadowolony, bo zaoszczędziłem bardzo dużo pitnej wody! Ech życie!

 

jenyneczka i dwójeczka ekologicznieBo później, to już sikam do umywalki. Co? Jesteście zaskoczeni?

To wcale nie takie głupie! A stanął no, który w krótkich spodenkach w czasie sikania do sedesu? No i co? Sikasz, a urynowa bryza zrasza ci nózie, jak nad Bałtykiem. Można niby sikać na siedząco, o to zresztą zawsze mi żona marudziła, ale na siedząco sikają przecież baby i geje, nie ja! Tak więc, idąc na kompromis, sikam do umywalki (brak efektu bryzy), później odkręcam kran i niewielką ilością wody (pitnej przecież) spłukuję całość. Był pewien problem z żoną, nie powiem, kiedy sikałem do zlewozmywaka w kuchni na brudne naczynia. Ale grzecznie wytłumaczyłem jej, że przecież i tak będą zmywane, a uryna dodatkowo odmoczy, co poniektóre, starsze zabrudzenia.

A co – spytacie – jeśli zachce mi się „dwójeczki”, jak mój kolega określa, wykonywanie czynności fizjologicznych, gdzie „jedyneczka” to siusiu?

Wtedy po prostu wychodzę z domu i idę w plener do pobliskiego lasku, na łono przyrody, jak to mawiają, zabierając ze sobą małą, ogrodniczą łopatkę. Ciężko było z początku przekonać do tego pomysłu żonę, kiedy czuła potrzebę, jednak po dłuższych namowach oraz wizji wspólnego spaceru, ustąpiła i teraz wspólnie, dziarsko maszerujemy przez las, czule objęci, by w gęstwinie krzaków, wykopawszy malutki dołek, przykucnąć na chwilkę zostawiając „dwójeczkę”. Teraz więcej ze sobą rozmawiamy, bo dojście na „nasze miejsce” zajmuje trochę czasu, możemy podziwiać piękno otaczającej przyrody, a jesienią prawie zawsze wracamy z małym wiaderkiem prawdziwków! Zauważyliśmy nawet, że w obrębie „naszego miejsca” roślinność nad wyraz wybujała, a na wiosnę krzaki zrobiły się jeszcze bardziej gęste i zielone.

Oszczędzając ogólnoświatowe zasoby wody pitnej, oszczędzamy i na rachunkach do tego stopnia, że wodociągi przysłały do nas dwóch panów na kontrolę, żeby sprawdzili plomby i liczniki, czy w ogóle działają! Kiedy jeden obserwował to malutkie kółeczko, drugi, co za wredny typ, spuścił wodę w sedesie! I to w dodatku dużym przyciskiem! To ja, osobiście nie robiłem tego od pół roku! Nawet jak imieniny wyprawialiśmy, wmówiłem gościom, że spłuczka się zepsuła, sam ją wcześniej, specjalnie uszkadzając. Wtedy nie wytrzymałem i wypaliłem do niego prosto z mostu. – O-chujałeś pan?! No i coś pan najlepszego narobił?! – aż odskoczył, wybałuszając ślepia. – Ha! Nie wiesz pan? To ja panu powiem! Zabiłeś kilka murzyńskich dzieci, z Afryki, marnując sześć litrów wody! I to pitnej! To ja napier*alam dwa kilometry do lasu za potrzebą! I to z żoną! Świątek, piątek, w pogodę i niepogodę, w upał i przy minus trzydziestu zimą, kiedy mi dupa do łopianu przymarza! Szczam do zlewozmywaka na gary! Choć żona z początku płakała. W nocy trzymam mocz, aż do samiusieńkiego rana, kiedy mogę się w brodziku, w czasie porannej kąpieli odlać! A ty?! Ot tak, po prostu, dusisz na ten jeb*ny, wielki przycisk??? Przyszedł se ku*wa z ulicy spłuczkę opróżnić! Do obcego domu! Słyszałaś kochanie? – krzyczę przez otwarte drzwi do małżonki. – Do obcego domu! A może jeszcze kawkę podać? Zapraszam na salony, żona zaparzy, a w międzyczasie jeszcze kruche ciasteczka podamy! – spojrzeli po sobie, robiąc głupie miny, a jeden wydukał coś, że to niby taka standardowa kontrola. – Aaa! – kontynuuję. – Rachuneczki wam się nie zgadzają? Że niby za mało wody zużywamy? Kubiki pitnej wody w kiblu marnotrawić, to wam pasuje! Premię od tego wyższą macie! To my wam pokażemy, jak powinno się oszczędzać…

– Madzia! – wołam do żony. – Cho no tu, do łazienki! Ale zaraz! – przybiega natychmiast. – Wal szybko „jedyneczkę” do brodzika – mówię do niej – a ja postawię „dwójeczkę” w umywalce! Zademonstrujemy panom, co znaczy oszczędność wody pitnej i ekologia. Zresztą już dawno sobie pomyślałem, że niepotrzebnie do tego lasu łazimy. – Żona posłusznie podkasała kiecę, zsunęła gacie i kucając w brodziku, zaczęła oddawać mocz. Ja wspiąłem się na umywalkę, wypiąłem dupsko i ku wielkiemu zaskoczeniu panów z wodociągów zabrałem się za wyciskanie stolca. Po chwili wielka kupa wypełniła odpływ. Żona w tym czasie, zdążyła opłukać brodzik, niewielką ilością wody, słuchawką od prysznica. – No i co?! Idzie oszczędzać, nie? – mówię do nich, zeskakując z umywalki. – A teraz spłuczemy ekologicznie „dwójeczkę” „jedyneczką” – po czym zacząłem szczać na kloca i wetknąwszy w sam jego środek palec i kręcąc zgodnie z ruchem wskazówek zegara, upchnąłem już rozmiękczony do syfonu. Ten, który nadusił przycisk, zrobił się nagle czerwony na twarzy, a do oczu napłynęły mu łzy. Dopadł szybko do sedesu i puścił pawia, czyli „trójeczkę” jak zwykł mawiać mój przyjaciel. Wiedziałem już, co zamierzał zrobić w następnej kolejności. W mgnieniu oka byłem przy nim, zastawiając ręką przyciski od spłuczki. – Tylko mi nie spuszczaj wody, dziadu jeden! Wara od przycisku, bo ubiję jak psa! – warknąłem, szczerząc zębiska jak rottweiler. Wybiegli w popłochu, zostawiając klucz „żabkę” i wielki pęk pakuł.

Z żoną nie chodzimy już do lasku. Pozbyliśmy się z łazienki sedesu ze spłuczką, a w jego miejsca zamontowaliśmy umywalkę. Teraz i „jedyneczkę” i „dwójeczkę” zostawiamy właśnie tam, spłukując ekologicznie, to co trzeba, niewielką ilością wody (pitnej!).

Rzeźnia nr 5, czyli jak trafiłem do szpitala, czyli o wyższości zanieczulenia podpajęczynówkowego nad ogólnym cz.II

Po operacji, czyli wracam do zdrowia! I do domu…

No! Jestem już u siebie… to znaczy w pokoju numer sto piętnaście. Jehowę już wypisali, ale za to przywieźli starszego pana po kolonoskopii, a właściwie po lewatywie i kolonoskopii. Ma smutne oczy. Nie wiem czy po narkozie, czy tak przeżywa to badanie. Dołączył też do nas nowy pacjent ze złamaną szczęką, a jak się okazało później, żuchwą… i to w trzech miejscach! Chodził tak przez półtora tygodnia. Twardziel.

Choć w sali jest gorąco, ja mam dreszcze. Pielęgniarki przykrywają mnie kołdrą, a na to kładą jeszcze koc. Leżę plackiem, mając w perspektywie dwanaście godzin, a już najchętniej zmieniłbym pozycję na jakąś półleżącą. Może być ciężko. Dają mi półlitrową kroplówkę z glukozą, pewnie ze względu na te dreszcze, a następne dwie nawadniające, też półlitrowe, już czekają obok, na moim stoliku. Sumuję wszystkie. Wychodzi półtora litra płynu, a przed zabiegiem dostałem litr. Tak dobrze nawodniony jeszcze nie byłem. Dwa i pół litra w jakieś sześć godzin! Czyli pięć dużych jasnych. Czekam kiedy mi się zachce, bo na razie nic nie czuję. Delikatnie wkładam rękę pod moją operacyjną, kusą koszulinkę. Sprawdzam czy „wszystko” jest na swoim miejscu. No, niby jest ale jakieś takie obce, jakbym złapał sąsiada.

Czytaj dalej