Archiwum autora: root_0mv55kga

Biały Jeleń

 

biały jeleńDnia trzynastego sierpnia, dwa tysiące jedenastego roku, zacząłem używać do mycia swojej powłoki cielesnej, mydła w płynie o nazwie Biały Jeleń.

Zalecił mi tak pewien starszy lekarz, kiedy poszedłem do niego, przy okazji badań okresowych i powiedziałem o moich problemach związanych z uczuleniem w okolicach styku skóry owłosionej głowy, ze skórą nie owłosioną twarzy. Zrezygnowałem z szamponów i odżywek, żeli do ciała, żeli do mycia miejsc intymnych i teraz cały, od „stóp do głów”, że tak powiem, myję się Białym Jeleniem.

Ów lekarz zalecił mi co prawda szare mydło w kostce, ale idąc drogą kompromisu, pomiędzy namydlaniem się czymś, co przypomina raczej cegłę, a wygodą, zdecydowałem się na powyższe. Żona od razu była na „nie” – Śmierdzisz jak stary dziad – powiedziała. – Poza tym, to mydło prawie w ogóle się nie pieni. Dusisz na dozownik z dziesięć razy, kładziesz na głowę i nic… zero piany, a później jeszcze z dziesięć razy, żeby się umyć. Stracimy majątek na te twoje wynalazki, zobacz… myjesz się tym od dwóch dni i już ubyła połowa butelki! Niewielką ilością normalnego szamponu umyjesz włosy, a i na resztę ciała wystarczy, a tutaj? Porażka. A konsystencję i kolor „to to” ma jak… lepiej nie powiem bo dzieci słuchają. – Fakt. Miała rację. Wyciskając mydło na rękę, a później nakładając na głowę, miałem nieodparte wrażenie, że używam do tego męskiego nasienia. Mydło w swojej strukturze nie było jednorodne i pływały w nim jakieś mniej lub bardziej gęste gluty, niemniej postanowiłem dać mu szansę i przez dwa tygodnie używać tylko i wyłącznie Białego Jelenia do mycia.

Po tygodniu uczulenie wciąż nie zmalało, doszedłem więc do słusznego wniosku, że to i tak nic nie da, jeśli ubrania w których chodzę, prane są w normalnych proszkach, zawierających uczulające mnie chemikalia. Postanowiłem prać moje rzeczy ręcznie w szarym mydle i tutaj już, nie siląc się na żadne kompromisy, używać Białego Jelenia w kostce. Żona stwierdziła, że oszalałem, a ja codziennie mozolnie i cierpliwie namydlałem, koszule, spodnie, majtki, skarpetki i podkoszulki, spędzając coraz więcej czasu w pralni.

Po dwóch tygodniach zauważyłem pozytywne efekty mojej kuracji – uczulenie zmalało. Nareszcie! – pomyślałem sobie. – Utrę nosa wszystkim niedowiarkom w osobie mojej żony. Niestety były też skutki uboczne, bo od tych codziennych przepierek, ręce zrobiły mi się jak u zawodowej, przedwojennej praczki. Nic to, znajdę na to sposób – pocieszałem się w myślach i znalazłem! Na pchlim targu zakupiłem starą tarkę do prania, z wielkim trudem i narażając swój kręgosłup, przywlokłem z pola do domu wielki kamień, a kijankę, czyli płaski kij, wykonałem z pękniętej sztachety. Teraz mogłem bardziej bez kontaktowo prać w szarym mydle, używając do tego wypróbowanych przez naszych przodków sposobów – trąc rzeczy o tarkę oszczędzałem paznokcie, a kładąc je na wielki kamień i waląc kijanką, dodatkowo wyładowywałem frustracje i napięcia. Stałem się przez to bardziej spokojny i opanowany. No, może poza jednym incydentem. Jak zwykle poszedłem do pobliskiego Rossmanna po moje mydło – Białego Jelenia w płynie i w kostce. Patrzę po półkach, a tutaj nic. Nie ma go! Pytam się więc obsługi i oto jakiej odpowiedzi udziela mi pani – Nie będziemy już więcej sprowadzać mydła Biały Jeleń. Nie schodzi nam. Prawie nikt go nie kupuje.

– Jak to? – odpowiadam zdziwiony. – A ja? – pokazując palcem na siebie. – Piorę w nim, z powodu egzemy namydlam całe ciało, myję włosy oraz części intymne, bo gdzieś wyczytałem, że jest też dobre na hemoroidy, a pani mi mówi, że „nie będziecie sprowadzać”? Wstyd i hańba! Precz z syntetycznymi emulgatorami! Precz z silikonami i parabenami! A fe! Ja napiszę list do Dirka Rossmanna i osobiście mu się poskarżę! – i odwracając się na pięcie wyszedłem obrażony.

Wróciłem poddenerwowany do domu. Została mi tylko połowa mydła w kostce oraz ledwie na dnie w butelce z dozownikiem. Postanowiłem na razie nie prać, a w ramach oszczędności, do czasu nabycia go w innej drogerii, używać tylko do mycia ciała.
Jeszcze tego samego dnia ruszyłem na obchód drogerii w moim miasteczku i wszędzie, bezczelnie informowano mnie że, a to „nie ma”, a to „było”, albo, że a to „kiedyś dawno mieli”. Zostało tylko jedno miejsce, gdzie mydło Biały Jeleń jeszcze mogło być w sprzedaży – sklep Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska, czyli popularny GS spożywczo – przemysłowy w wiosce nieopodal. Czym prędzej wsiadłem na rower i pojechałem tam. Przed wejściem, na schodach miejscowi sączyli ciepłe, tanie browarki.

– „Ooo! Oczko już na waćpana czeka… – zaczepnie powiedział do mnie jeden. Jakie „oczko” ku*wa jego mać?!! Jakiego „waćpana”?!! Chlają te tanie bronxy i napoje winopodobne i już od tego kukły mają – pomyślałem sobie. Ale nic. Nie dam się sprowokować przez tych spijaczy tanich napojów alkoholowych. Nie zareaguję. Poszedłem dalej.

Kiedy wszedłem do środka, przywitała mnie uśmiechem tęga pani sklepowa. Brakowało jej z przodu kilku zębów i jedno oko uciekało na bok, ale za to była lekko łysiejąca na czubku głowy i ubrana w kwiecisty, poliestrowy fartuch. – Pochwalony – powiedziałem, wiedząc że te katolickie powitanie zaskarbi mi jej życzliwość. – Czy dostanę u pani szare mydło Biały Jeleń?
– Tak. Podać?
– A i owszem. A ile pani tego ma?
– Niech pan poczeka… pójdę na zaplecze i sprawdzę… – przyszła po chwili, niosąc szary karton. – Został mi ten i z pięć kostek luzem, na sklepie.
– Biorę wszystko! – wykrzyknąłem uradowany.

– A wie pan, jeszcze mogę mieć z tyłu jedno opakowanie, wysoko na regale, jeśliby mi pan pomógł? – i spojrzała na mnie tym jednym okiem, bo drugie gdzieś uciekło i jakoś tak zamrugała dziwnie… – że też wtedy zgodziłem się pójść z nią na zaplecze, że też nie wyczułem zagrożenia. Poszedłem. Kiedy wszedłem do ciemnego magazynu i odwróciłem, żeby zapytać, gdzie mam szukać, już była przy mnie, a właściwie przy moich portkach. Uklękła przy moim rozporku i powiedziała głośno – Pakuj tu!

– Gdzie? – zapytałem, choć sam nie wiem dlaczego i w ogóle dlaczego zapytałem „gdzie”, a nie raczej „waćpanna wybaczy, nie znamy się” (o ja pier*olę jaka waćpanna?), a na to ona.

– Tu! – i tak jakoś się zmarszczyła, jedno oko zamknęła, a drugie wybałuszyła tak mocno, że aż wypadło na betonową podłogę i pokulało pod moje nogi. – Tu! W oczodół! – powtórzyła zdecydowanie, pokazując wielkim paluchem na czarną dziurę pośrodku głowy. Wybiegłem w te pędy za sklepu, zostawiając cały karton Białych Jeleni, który położyła na ladzie. Wsiadłem na rower i ku uciesze siedzących na schodach, amatorów tanich bronxów, odjechałem jak szybko się dało. Pożegnali mnie skandując chórem – Oczko! Oczko! – i kiedy skręciłem za winkiel, usłyszałem z oddali pompatyczny głos pani sklepowej – Zapraszam waćpanów do magazynu…

Nie używam już mydła Biały Jeleń do mycia swojej powłoki cielesnej, a jedynie do namydlenia bardziej opornych plam, przed wrzuceniem rzeczy do pralki, oraz do mycia rąk, bo nie wysusza skóry. Uczulenie minęło bezpowrotnie, a żona nie wyzywa mnie od „starego dziada”.

Wielkie żarcie po polsku, czyli pierwsza komunia oraz dieta wysokokurczakowa

komunia 2

Przygotowania.

Komunia, a właściwie po komunijne przyjęcie. Oto co mnie czeka w najbliższą niedzielę. W zasadzie nie mam nic do tego rodzaju imprez, pod warunkiem, że jestem tam zwykłym, najzwyklejszym gościem. Takim, co to przyjdzie, posiedzi, nażre się do syta i wyjdzie. To, to rozumiem, ale w moim przypadku sytuacja jest bardziej skomplikowana, bo idę na komunię do swojego chrześniaka, a to niedobrze, bo trzeba kupić prezent, albo dać w kopertę, albo i jedno i drugie. Cholera! Jestem aktualnie „pod kreską” i w ogóle nie lubię rozdawać kasy, na lewo i prawo. Też mnie Pan Bóg pokarał z tymi chrześniakami. Na chrzciny „daj”, na komunię „daj”, na bierzmowanie „daj”, na osiemnastkę „daj” i na wesele „daj”. Do tego, co roku na urodziny „daj”, na imieniny „daj”, na zająca „daj”, na gwiazdkę i na Mikołaja „daj”!
Policzmy. Załóżmy, że trzymając się grafiku powyższych zobowiązań, będę dawał do osiemnastego roku życia, by ostatnie, niejako pożegnalne „daj”, odfajkować na weselu chrześniaka, gdzie skończy się moja wspaniała rola, ojca chrzestnego. A więc: osiemnaście lat to trzydzieści sześć prezentów (imieniny i urodziny) do tego chrzciny, komunia, bierzmowanie, osiemnastka i wesele. Dojdzie do tego tzw. „nie wiadomo co”, a więc jakaś matura i wychodzi, lekko czterdzieści jeden razy „daj”. A ja mam dwóch chrześniaków! Czyli wszystko razy dwa, czyli osiemdziesiąt dwa razy skubną mnie na kasę! O w mordę! Nie wiedziałem, że aż tyle tego jest. A niech to – może lepiej nie myśleć i zastanowić się jak zminimalizować straty? A mam pewien chytry plan. Polega on na przejedzeniu tych pięciu stów, które dam w kopercie na komunię. Plan wymyśliłem sobie wcześniej. Podczas długich, bezsennych nocy, kiedy to rzucając się w pościeli, myślałem o tych straconych pięciu stówach.
Ale jak obliczyć, za ile się zjadło? Zasada jest prosta. Ceny biorę rynkowe, jak za obiad, czy kawę „na mieście” i tyle ile zeżrę i wypiję, odejmę sobie od straty, czyli tych pięciu stów. Klucz do ostatecznego rozrachunku powziąłem następujący: danie obiadowe, to dwadzieścia złotych. Wiadomo, w barze mlecznym dostanie się taniej, ale kalkuluję realnie, bo będę nakładał sobie dużo. Kiedy wezmę dokładkę z kotleta, będę liczył obiad po trzydzieści złotych, a w zasadzie powziąłem zamiar zjadania np. trzech schabowych, bez ziemniaków, czy frytek, a jedynie z surówką. I wtedy będę liczył po czterdzieści złotych. „Pyry i chleb masz w domu – jedz same konkrety” – tę życiową radę, przekazał mi pewnie znajomy na jakimś weselu i tego będę się trzymał!
Kawę i herbatę będę liczył jak w knajpie, czyli po pięć złotych, podobnież kawałek placka, czy torta, a garmażerkę po dziesięć. Dla równego rachunku, bo po dziesięć złotych, policzę też kiełbasę, czyli „giętą z wody”, porcję sałatki warzywnej, czy bigosu.
Ceny są zapewne lekko zawyżone, ale raz, że łatwiej będzie mi to wszystko skonsumować, a dwa, prościej obliczyć.
Wezmę ze sobą też długopis i małą karteczkę papieru, na której dyskretnie, pod stołem będę w uproszczony sposób zapisywał, co i za ile zjadłem. Dla przykładu: 1+ to będzie obiad, czyli zjedzone dwadzieścia złotych, 1++ to obiad z dokładką np. kotleta, czyli zjedzone trzydzieści złotych, a 1+++ to danie obiadowe składające się z trzech schabowych i surówki, czyli, że przejadłem czterdzieści złotych! 2 – to wszystko po dziesięć złotych, czyli „gięta z wody”, garmażerka, porcja bigosu i sałatki, a 3 – to kawa, herbata i „słodkie”.
Od soboty nic nie jadłem, zakładam więc, że lekko wciągnę ze trzy dania obiadowe o symbolu 1+++, czyli potrójna porcja mięsna, a to już na wstępie, da mi sto dwadzieścia złotych, czyli będę miał do przejedzenia już tylko trzysta osiemdziesiąt złotych. Do tego dojdą ze trzy trójeczki (kawka, herbatka, kawka) i ze trzy kawałki ciasta i będę już sto pięćdziesiąt złotych do przodu. Hm… to znaczy będę wciąż trzysta pięćdziesiąt złotych do tyłu, ale trzysta pięćdziesiąt, to nie pięćset! Po każdym posiłku będę też zażywał po jednej tabletce Raphacholinu, Sylimarolu i Espumisanu – Raphacholin i Sylimarol osłonowo na wątrobę oraz wspomagająco na trawienie, a Espumisan, aby lepiej odprowadzać gazy.

Msza.

Jest niedzielny poranek. Budzę się i pierwsze uczucie, jakie dociera, wprost z mojego pustego, puściuteńkiego żołądka, to głód. Niewyobrażalny głód. Wszak ostatni posiłek, jaki zjadłem, to była piątkowa kolacja, a właściwie obiad, bo na kolację wypiłem trzy piwa. W sobotę cały dzień, jak już wspomniałem, pościłem i umartwiałem się, kiedy wkładałem pięć, stuzłotowych banknotów do koperty i wypisywałem życzenia, które ściągnąłem z netu. Wypiję tylko szklaneczkę wody, ogolę się, wykąpię i pojadę do kościoła. Jakoś wytrzymam. Muszę wytrzymać!
Po kwadransie jeżdżenia, wokół przyległych do kościoła ulic, udało mi się w końcu zaparkować. Skąd tyle ludzi dzisiaj? Wściekli się, czy co? Ano tak: osiemdziesiąt dzieciaków, to osiemdziesiąt mam, osiemdziesięciu tatusiów, osiemdziesiąt mam chrzestnych i osiemdziesięciu tatusiów chrzestnych. Makabra. Do tego dojdzie pewno jakieś rodzeństwo, no i oczywiście ciotki i wujkowie, co to przyjechali z drugiego krańca Polski na ten jeden dzień, swoimi samochodami segmentu „A” i „B”, prosto z salonu, ale za to z szybami na korbki i darmowymi dywanikami zamiast klimy. Być sobie mogą – jak chce im się stać przez półtorej godziny, pod filarem? Mnie nie przeszkadzają, bo ja mam miejsce zarezerwowane! Proboszcz obiecał – Dla rodziców oraz rodziców chrzestnych, będą miejsca zarezerwowane tuż za dziećmi – tak powiedział. No i oczywiście dochodzą zwykli ludzie. Tacy, co to chodzą do kościoła na jedenastą trzydzieści już od trzydziestu lat, to i przyszli dzisiaj. Nieistotne, że jest I Komunia Święta, że ludziska zjechali się z całego miasta, ba z całego kraju, i że przyszli nawet ci, którzy ostatni raz w kościele byli na swojej I Komunii Świętej. Oni musieli przyjść na jedenastą trzydzieści, bo tak! A jeszcze, jacy niezadowoleni, a że to ścisk, a że to nie ma gdzie usiąść, a że to nie ma gdzie zaparkować. Zobaczycie, jak wybuchnie kiedyś III wojna światowa i zabłąkana atomówka zmiecie z powierzchni ziemi moje miasto, że tylko metrowe kikuty zostaną po wysokich kamienicach, i ujrzycie wśród ruin korowód ludzi, którzy otrzepując się z pyłu radioaktywnego, przedzierają się mozolnie, poprzez zgliszcza wciąż do przodu, to będą oni! Pójdą jak co niedziela do kościoła, na mszę o jedenastej trzydzieści! Opuścili swoje bunkry, by zasiąść w ławach i oddać się modlitwie.
Wchodzę do kościoła, bo odszukać i pobłogosławić chrześniaka już nie zdążyłem. Ciżba jak na targu. Przepycham się dynamicznie, główną nawą, w kierunku ołtarza. Od tych wszystkich tanich perfum, pomieszanych z zapachem starej szafy i kulek na mole, aż szczypie w oczy i kręci się w głowie. Tutaj rzondzi molina – chciałoby się napisać przed wejściem. O! Widzę nasze VIP – owskie ławy. Niestety. Choć jestem z kwadrans przed czasem, wszystkie są już tak upchane, że szpileczki byś nie wcisnął. Normalnie mieszczą się cztery osoby, a jak szczuplejsze to i pięć, a tutaj po sześciu luda, że skrajni, ledwo co na półdupkach siedzą. Niektóre półdupki, co poniektórych cioć, robią kolosalne wrażenie.
Postanowiłem postać pod filarem. Nie czuję się zbyt komfortowo, bo ścisk taki, że ktoś chucha mi na kark, a i ja chucham komuś na kark. Stoję. Stoję. Stoję. W końcu dzwonki obwieszczają rozpoczęcie mszy. Wszyscy wstają. Ja nie muszę, bo przecież już stoję, to tylko prężę się lekko. Organista zapodaje melodię, ciżba nieudolnie naśladuje, a mi z głodu kiszki grają marsza. Wchodzą księża, proboszcz i ministranci. Rozpoczyna się. Nie będę wam tutaj opisywał całego obrządku, a powiem tylko, że jak proboszcz na kazaniu, opowiedział historię o szkodliwości palenia papierosów, o czarnych płucach palacza, wydobytych w prosektorium z jego rozciętej klatki piersiowej, to zasłabłem i dwóch facetów, wyprowadziło mnie na zewnątrz. Resztę mszy przesiedziałem na murku z głową nisko spuszczoną między nogi, a jak ludzie zaczęli wychodzić z kościoła, jakimś cudem odzyskałem siły, odnalazłem chrześniaka i pojechaliśmy na imprezę.

Impreza, czyli wielkie żarcie oraz dieta wysokokurczakowa.

Wchodzimy na salę. Wiadomo. Przecież nikt nie robi teraz komunii w domu. Gotować, podawać do stołu, zmywać naczynia. A fe! Komu by się chciało. Imprezę robimy w knajpie, a wspólny mianownik jest taki, że i tak wychodzimy na zero, bo teraz prezenty na komunię dostajemy jak na wesele.
Siadam do stołu. Po chwili przynoszą potrawkę z kurczaka. Nie powiem, po dwudniowym poście i głodowym omdleniu przy filarze, musiałem trzymać cugle na wodzy, żeby nie uciec z całym platerem na zewnątrz. Najpierw nałożyłem sobie ryż i marchewkę z groszkiem, by na koniec dorzucić pałkę. Później dorzuciłem jeszcze jedną pałkę, a jeszcze później, jeszcze jedną. No! Pierwsze danie obiadowe z potrójną, mięsną dokładką zaliczone.
Rozmowy, jak to przy stole, toczą się wokół dwóch zasadniczych tematów – kto umarł i kto się urodził? Wychodzi na to, że bilans wyszedł na minus dla nowo narodzonych. Zaczynam się powoli martwić o ujemny przyrost naturalny, bo kiedy wszyscy już wyproszą, przy pomocy cegłówek, wcześniejsze emerytury, a ja będę musiał pracować do dziewięćdziesiątki, to tylko w dzieciach pozostanie cała nadzieja. One będą wtedy pracowały do ponad stu lat, mając na utrzymaniu po kilku emerytów, z których niektórzy będą młodsi od nich samych! Medycyna zacznie dopiero czynić cuda „koksując” rozmaitymi prochami wiekowych dziadków i babcinki, aby jeszcze ze trzydzieści lat po siedemdziesiątce powykładali chemię w Biedronce, czy pojeździli sobie trochę widlakami po magazynie, miast udać się do wód i sanatoriów.
Teraz czas na schaboszczaki. Nakładam jednego z samą surówką. Na frytki, czy ziemniaki szkoda miejsca w żołądku. Wyglądają na duże, ale jak to w knajpie, wielkość jest odwrotnie proporcjonalna do grubości. Bez trudu zjadam trzy, dbając jednak o to, by dokładki robić dyskretnie i nie afiszować się zbytnio. Mało tego! Kiedy nakładam właśnie tego trzeciego, zupełnie przypadkowo nabiera mi się czwarty, co zauważam dopiero na talerzu – widocznie zbyt mocno rozglądałem się na boki. Na szczęście miałem rozłożoną serwetkę na kolanach, strąciłem go więc lekko, zawinąłem i włożyłem do pustego etui od aparatu fotograficznego, który wziąłem z domu nie wiadomo po co. Staram się też nie pić za dużo – gazowana woda, czy Coca – Cola wzdymają, a tego mi nie potrzeba.
Kolej na zawijane zrazy. Są średniej wielkości, więc jednego wciągam niejako z marszu, prosto z widelca, wkładając całego do ust, jeszcze przed nałożeniem na talerz. Klinuje mi się, co prawda troszeczkę, ale umiejętnie obracam go językiem w poprzek, by pogryźć jednocześnie prawą i lewą stroną. Wcześniej oczywiście upewniam się, że nikt mnie nie obserwuje. Dwa następne biorę już oficjalnie, mówiąc do sąsiadów, że wołowe zrazy to moje ulubione danie, co zresztą jest prawdą. Żeby głupio nie wyglądało, dokładam jednego ziemniaka i mały kleksik podsmażanych, czerwonych buraczków. Wszystko razem konsumuję nad wyraz sprawnie, ale pomimo że podołałbym i czwartemu obiadowi, z potrójną mięsną dokładką, robię małą pauzę. Trzeba markować siły na zamiary, bo przejeść się na samym wstępie, każdy głupi potrafi. Oprócz tego zauważam, że w zasięgu ramion, zrobiłem małe spustoszenie na stole – inne platery obfitują jeszcze w schabowe, czy zrazy, w moim pobliżu została już tylko sama sałata, ziemniaki i frytki.
Na małej karteczce, którą wyciągam z wewnętrznej kieszeni marynarki, zapisuję trzy jedynki, z trzema plusikami. Plan wykonany w stu procentach. Ba! Nawet więcej o jednego schaboszczaka, którego niechcący podwędziłem i zjem jutro na obiad. Udaję się do toalety, trzeba troszkę rozprostować kości i się przewietrzyć. Na zewnątrz, w małym ogródku spotykam palaczy. Od czasu wprowadzenia zakazu, czy to na komunii, na stypie, czy na weselu, można spotkać tę elitarną grupę ludzi, którzy z łezką w oku i rozrzewnieniem, wspominają czasy popielniczek na stołach, petów w sałatce i obrusów przyprószonych popiołem od papierosów. Teraz, niby trędowaci są izolowani, wypraszani na zewnątrz, nawet o północy, po oczepinach w trzydziestostopniowe mrozy, i ganieni po powrocie: „Ale śmierdzicie ćmikami! Okropieństwo! Najlepiej idźcie tam i już nie wracajcie!”. Tak panowie. Teraz kobiety zrobiły się wymagające – kiedyś wystarczyło, by facet nie śmierdział… teraz musi pachnieć.
Wracam do sali. Podano kawę, herbatę i ciasto. Bardzo dobrze, bo nawet przyszła mi ochota na coś słodkiego. Włożyłem sobie na talerzyk, dwa kawałki sernika, bo sernik to najlepsze co może cię (oprócz oczywiście zrazów) przy stole spotkać. Tortów nie lubię i nie jadam. Są z reguły przesłodzone. Cukiernik wychodzi z mylnego założenia, że jak sypnie pół kilograma cukru więcej, to będzie lepiej, bardziej „na bogato”. Hm… co by nie mówić, to przy obecnych jego cenach, faktycznie było „na bogato”, bo tort (co okazało się niebawem) słodki był niemiłosiernie. Nie przewidziałem jednak, że ojciec chrzestny, powinien choć jeden kawałek komunijnego tortu spróbować. Zresztą widniała na nim podobizna mojego chrześniaka uwieczniona w marcepanie, więc wypadało tym bardziej. Nałożono mi „słuszny” klin o dziesięciocentymetrowym boku. Zmęczyłem go w końcu, ale od tej słodyczy zemdliło mnie. Zapiłem to wszystko trzema, gorzkimi, czarnymi kawami i kiedy mi się kwaśno czknęło, już wiedziałem, że kombinacja mięso – węglowodany nie jest najlepsza. Zażyłem po tabletce moich medykamentów, popijając wodą mineralną, niegazowaną, a na karteczce zapisałem sześć trójeczek – trzy kawy i trzy kawałki ciasta, czyli w sumie trzydzieści złotych.
Udaliśmy się na powrót do kościoła. Nie powiem, trochę mnie to zaskoczyło, ale teraz tak jest – idzie się przed południem, by po obiedzie iść jeszcze raz. Ogólnie jednak dobrze mi ta przechadzka zrobiła, żołądek odsapnął, a i gdzie usiąść było. Ławy były bardzo wygodne, że nawet w czasie przemowy proboszcza, udało mi się „przymknąć oko”. Kiedy wróciliśmy na salę, na stoły podano garmażerkę. Wypoczęty i pełen nowych sił zabrałem się za konsumpcję. Zacząłem od szparagów zawijanych w szynkę, zjadając trzy sztuki, później zjadłem dwa schabiki ze śliwką i jedną porcję sałatki warzywnej. Chleba nie jadłem, a zamiast tego zażyłem Raphacholin, Espumisan i Sylimarol, popijając wszystko trzema gorzkimi herbatami, na lepsze trawienie. Na karteczce zapisałem sześć dwójeczek i trzy trójeczki i udałem się za potrzebą do toalety.
W toalecie okazało się, że jednak dopadło mnie wzdęcie. Wiedziałem – jadłem zbyt łapczywie i nałykałem się powietrza. Zupełnie niepotrzebnie. Cholera! Troszkę popierdziałem na muszli klozetowej, ale to nie to samo co w samochodzie, gdzie można to robić bez jakiegokolwiek skrępowania. Oczywiście jadąc samemu! Muszla klozetowa działa jak pudło rezonansowe w instrumencie muzycznym i mały, niewinny bączek brzmi jak tutti orkiestry symfonicznej, a gdzie tutaj myśleć o siarczystym bąku? Zastosowałem wobec tego, mój stary sposób: uklęknąłem, wypinając pupę wysoko w górę, głowę zaś zniżyłem aż do samych płytek. Zacząłem cichuteńko upuszczać spore ilości gazów. Przyniosło to ulgę i przy okazji zauważyłem, jak kiepsko tzw. fachowcy położyli fugi na podłodze.
Powróciłem na salę. Właśnie podano ciasto i kawę. Tort się już na całe szczęście skończył (odetchnąłem z ulgą), więc poprzestałem na dwóch kawałkach sernika, oraz po kawałku murzynka i makowca. Wypiłem do tego trzy kawy, a na koniec, do popicia moich tabletek, poprosiłem o gorzką herbatkę. Obsługa zaczęła jakoś dziwnie na mnie patrzeć, więc żeby nie rzucać się w oczy, zapisałem na karteczce osiem, razy trzy i wyszedłem na zewnątrz – do palaczy. Siedzieli jak zwykle, ale zauważyłem, że musieli mieć „coś” mocniejszego pod stolikiem – wiadomo elita. Ci zawsze wiedzą jak się znaleźć. Poczęstowali mnie fajką i choć rzuciłem palenie, przypaliłem jednego, bo przy fajce rozmowa bardziej się klei i w ogóle. Okazało się, że alternatywna impreza jest właśnie na u nich – na dworze. Na sali zostały same babcie, ciotki i pantoflarze, a tutaj pielęgnuje się starą dobrą tradycję przypieczętowywania procentami, każdej ważnej, rodzinnej uroczystości. Dodatkowo rozmowy toczyły się wokół trzech, zasadniczych i tak bliskich memu sercu tematów: wyższości diesla nad instalacją gazową, na jakich akwenach akuratnie biorą ryby i kto się ostatnio i jaką ilością „nawalił”. Panowie mieli ze sobą turystyczną lodóweczkę w maskujących, zielono – burych barwach, którą to umiejętnie ukryli w krzaczku bukszpanu i jak wyszło w rozmowie, każdy przyniósł ze sobą literka, w dwóch półlitrowych flaszkach, z czego dla niepoznaki, tylko jedna była zawsze na stole. Kiedy przychodziła „pani” któregoś z nich, tłumaczyli się, że „a to na sali za gorąco”, „a to, że zapalić nie wolno”, i że „pół litra na sześciu to w zasadzie dla kurażu”. Koniec, końców przysiadłem się i za ogólną namową, zacząłem spożywać. Walnąłem ze dwie sety i jak przystało na ojca chrzestnego, udałem się na salę.
Kelnerki zaczęły wnosić wędliny na ciepło, z wody oraz bigos. Bardzo lubię bigos, więc nałożyłem sobie, tak na oko, ze trzy porcje, zjadając do tego dwie śląskie i dwie białe z chrzanem. Były niezłe, a przede wszystkim wieprzowe – jak widzę kiełbasy, szynkę, czy kotlety z kurczaka, to przypomina mi się moja poprzednia komunia. Komunia z dietą wysokokurczakową.

Dieta wysokokurczakowa.

Byłem tam wtedy tylko w charakterze najzwyklejszego gościa. Pani domu pracowała w ubojni drobiu, przez cały tydzień filetując kurczaki, więc na stole oprócz tradycyjnego bigosu były też i inne delicje, bo pani domu miała fantazję, a i pomysł: pieczone papryczki z nadzieniem z kurczaka, gyros z kurczaka, zimne nóżki z kurczaka, zrazy zawijane w piersi od kurczaka, mielone z kurczaka (zapewne zostało trochę farszu po papryczkach) leczo z mięsem od kurczaka, oraz zwykłego, najzwyklejszego, nieprzetworzonego, ot tak po prostu i bezczelnie, kurczaka pieczonego, a la kurczak z grilla. O parówkach drobiowych, sporządzonych zapewne z mięsa od kurczaka oddzielonego mechanicznie, wspominać w ogóle nie będę, a powiem tylko, że miały kolor marchewek.
Miała trzech dorastających synów i mimo woli zacząłem ich ukradkiem obserwować, czy jakiemuś nie rosną już przypadkiem piersi? Jeśli nawet nie, to tylko kwestia czasu – dieta wysokokurczakowa zbierze swoje żniwo i chłopcy za kilka lat zalogują się na forum biuściastych. Ja poprzestałem na rozpuszczalnym napoju a la kawa i cieście a la sernik ale kiedy natrafiłem na rodzynkę, w mojej głowie nagle rozkwitła wspaniała myśl, że oto jest kurczak!

Impreza – część dalsza, czyli tracę siły.

Kiedy skończyłem i wstałem od stołu, by udać się do toalety, odniosłem nieprzyjemne wrażenie, że ktoś włożył mi do brzucha kamień do kiszenia kapusty. Od razu też przypomniała mi się ta okropna historia o „Wilku i siedmiu kózkach” (którą zresztą z niewiadomych przyczyn, opowiadam mojej córce) jak to biednemu, śpiącemu wilkowi, po pożarciu sześciu kózek, jedno wespół z mamą, rozpruło podstępnie brzuch, wyciągnęło sześć przezeń pożartych, zastępując je polnymi kamieniami. Czułem się podobnie. Wielkie ilości białka, przy pomocy kilograma cukru, zlepiły się w moim żołądku, tworząc betonową papkę. Na dodatek do mojej karteczki, gdzie zapisywałem ilość skonsumowanego prowiantu, wkradł się bałagan – ostatni zapis, jakiego dokonałem, to było siedem trójeczek, ale poprzednie nieroztropnie oznaczałem jako 2×3 i już nie pamiętałem, czy zjadłem dwie trójeczki, czy trzy dwójeczki. Wiedziałem, że było tego sporo, ale czy „przejadłem” pięćset złotych, tego nie wiedziałem. Olałem to. Postanowiłem założyć, że jednak „wyszedłem na swoje”. Dodatkowo budowała mnie myśl, że teraz, prawdopodobnie, nie będę musiał nic jeść przez tydzień dni, trawiąc to wszystko, jak anakonda po pożarciu całego wołu. Postanowiłem też, za namową palaczy, spożyć troszkę, co zwiększyłoby mój bilans „in plus”. Przysiadłem się na powrót. Walnęliśmy po lufie, kończąc którąś tam flaszkę i na stół powędrował spirytus gorzelniany w cenie piętnastu złotych za litr, rozrobiony pół, na pół. Miał swój odorek, ale i procenty, czym zresztą właściciel poszczycił się, podpalając go w kieliszku. Pomyślałem, że tak mocny trunek pomoże mi strawić to, co mam w brzuchu, wszak od zawsze ludzie ratowali się alkoholem na niestrawność, jednak dla mnie wypadki potoczyły się już bardzo szybko. Upał na zewnątrz, fajki, których przecież nie paliłem od dłuższego czasu i owa berbela niewiadomego pochodzenia, spowodowały reakcję łańcuchową w moim organizmie. Zrazu coś we mnie zabulgotało, pot wystąpił na czoło, a czknięcie przypomniało wszystkie zjedzone jedyneczki, dwójeczki i trójeczki. Siarczyste beknięcie musiałem zdławić w samy zarodku, przytykając rękę do ust, bo skończyłoby się ani chybi pawiem. Kiedy wstałem na nogi, poczułem, że są jak z waty, a w głowie zawirował cały świat. Aha… samoloty – pomyślałem – trzeba udać się do toalety… zimna woda ducha doda! – no i udałem się.

 

Najpierw przeleciałem przez klomb bukszpanu, ten sam gdzie ukryta była lodóweczka z trunkami – na szczęście lądowanie było dość miękkie, a współbiesiadnicy pomogli mi wstać, a później, pomagając sobie bocznymi ścianami, doszedłem do kibelka. Okazało się, że w sam czas, bo wystrzeliłem jak z armaty – traf chciał, że do zlewozmywaka. Od razu uruchomiła mi się też automatyka – lewa ręka odkręciła kran, a palec wskazujący prawej ręki powędrował do kratki spustowej i wykonując kółeczka zgodne z ruchem wskazówek zegara, rozcierał co większe kawałki.
Kiedy wyszedłem z toalety, czułem się wyśmienicie. Byłem trzeźwy – z pustym żołądkiem, ale trzeźwy! Impreza dobiegała ku końcowi. Zaproponowano mi placki, sałatkę warzywną i jakieś mięsiwo na wynos – odmówiłem i pozostawiając samochód pod knajpą, udałem się spacerkiem do domu, marząc o gorącej herbacie z cytryną i bułce z gzikiem.

IKEA czyli kolejna reklamacja

Do Dyrekcji IKEA.

Tak moi kochani! To ja! Pierwszy w Polsce człowiek, któremu uwzględniono reklamację bez paragonu! Powróciłem!

Dla przypomnienia dodam (choć żywię głęboką nadzieję, że osoby które to uczyniły, pracują jeszcze na swoich stanowiskach i nie zostały karnie wysłane na daleką północ, za koło podbiegunowe) że byliście to właśnie Wy – IKEA Polska!

Wymienialiście mi dwa razy pękającą ramę łóżka na nową, choć jedynymi moimi atutami był szczery list i kilka zdjęć, bo paragon mi się gdzieś po prostu zawieruszył. Było to ze trzy lata temu. Od tego czasu powiększyła mi się rodzina i do Antoniny dołączyła Maria, a dokładniej Maria Makabra jak ją pieszczotliwie nazywa moja żona z racji nieprzespanych nocy. Ech… co by nie mówić i tak nie jest źle, bo mała kończy właśnie dziewięć miesięcy i jest zdrowa. Nicpota jak piorun i charakterna ale chowa się dobrze i nie ma co narzekać.

Niestety ma sen jak partyzant i budzi się na każdy najmniejszy szmer, a o skrzypnięciu, czy zgrzytnięciu w ogóle mowy nie ma. Przyszłość dla niej widzimy na stróżce, gdzie na najdelikatniejszy dźwięk, zareaguje natychmiast.

Ale wracając do tematu. Wasza stalowa rama, którą to (za moimi namowami) wzmocniliście, dając jedną poprzeczkę więcej, co zapobiegło rozjeżdżaniu się nóg, co (dla przypomnienia) powodowało diaboliczne „brzdęk” i wyskok mojej żony, o godzinie drugiej trzydzieści trzy w nocy, na równe nogi, stała się na powrót bardzo głośna. Nie ma co prawda, żadnego „brzdęk” i nie pękła (co było powodem już dwóch wcześniejszych reklamacji i wymian), ale każdy obrót na drugi bok, to serenada dźwięków rodem jak z huty stali. Łóżko, po prostu, w godzinach nocnych, żyje sobie własnym życiem i odpowiada na nasze najlżejsze ruchy, metalicznymi zgrzytnięciami i prychnięciami.

Nie uchodzi to uwadze naszej córki – Marii Makabry, która to śpiąc w naszym pokoju w łóżeczku obok, budzi się częściej niż normalnie – to znaczy na każdą zmianę pozycji mojej albo żony. Nie nie! Nie o takich „pozycjach”, rzecz jasna myślę, bo o tym być mowy w ogóle nie może! Myślę o delikatnym „przekulnięciu” się na drugi bok i nic więcej. Gwałtowniejsze i energiczniejsze ruchy spowodowałyby ogłuszający ryk jak z „Wojny światów”, kiedy to machiny obcych, unosiły się na swoich trzech nogach. Wtedy pewnie sąsiedzi zawezwali by policję (myśląc, że doszło do jakiejś rodzinnej rzezi, a ja biegam po mieszkaniu z piłą łańcuchową) lub też pospiesznie czmychnęliby do lasu.

Tak oto, skrzypiące łóżko, odseparowało nas skuteczniej niż najzwyklejszy kryzys małżeński.

Kiedy kładziemy się, robimy to tak delikatnie, jakby kto położył na pościel jedwabną chustę, a i tak żona, ponieważ jestem od niej cięższy, robi mi ciągłe wymówki, że „za głośno!”. Wypracowałem przeto pewną technikę; polega ona na stopniowym przenoszeniu ciężaru z podłogi, na której przecież stoję, na łóżko, aby owe, jakby to powiedzieć, przyzwyczaić do mojej gramatury. Najpierw opieram rękę, by później położyć tylko jedną nogę, zniżam się i wertykalizuję, aż do momentu, gdy pośladki dotkną krawędzi łóżka. Kiedy dotkną, przesuwam je głębiej, w kierunku środka, po czym najlżej jak to tylko możliwe, kładę się na boku. Staram się wtedy nie oddychać, aby ewentualnie skorygować na bieżąco lekkie poskrzypywania wynikłe na skutek nie dość płynnego „przelania” mojego ciężaru z podłogi na łóżko. Kiedy w końcu leżę na boku, przypominam sobie (co za pech, właśnie wtedy!) że to nie „mój” bok i muszę zrobić obrotkę na bok drugi, czyli „mój”, czyli lewy i wtedy właśnie budzi się Maria Makabra obudzona metalicznym prychnięciem łóżka, podobnym do dźwięków fortepianu preparowanego Johna Cage’a, a żona szepcze mi czule do ucha; „Widzisz coś narobił!”.

Na załączonym zdjęciu widoczna jest jeszcze dodatkowo, pewna usterka – podpórki stelaża materaca mają tendencję do zsuwania się ze stelaża właściwego, czyli tego na którym łóżko stoi na ziemi. Zapada się wtedy ono nieznacznie i żonę po takiej nocy bolą korzonki. Na razie ratujemy się w ten sposób, że łóżko, składane przecież (a owa zaleta zdeterminowała jego zakup) rozłożyliśmy niejako na stałe, wzmacniając tu i ówdzie plastikowymi opaskami zaciskowymi (wciąż jestem za nagrodą Nobla dla osoby, która je wymyśliła) ale prędzej, czy później zapragniemy skorzystać z całego, należnego nam metrażu, jakim dysponujemy w pokoju, bo obecnie z niecałych osiemnastu metrów kwadratowych, prawie cztery zajmuje rozłożone, na samym jego środku, łóżko.

Pragnę jeszcze dodać, że nie są to żadne nasze fanaberie i widzimisię, bo jesteśmy ludźmi raczej mało od życia wymagającymi (a ja jako muzyk orkiestry symfonicznej, siedzący tuż za instrumentami sekcji perkusyjnej, przyzwyczajony jestem, do różnych dziwnych dźwięków) ale to łóżko po prostu się na nas uwzięło! Poprzednie dwa pękły, a to bierze nas najzwyczajniej na „przetrzymanie” – „Nie pęknę! Co to to nie! Wybijcie sobie z głowy reklamację! Ale w zamian będę tulić was do snu, kołysankami granymi na metalowych sprężynach…”

Jak w poprzednich dwóch wypadkach, liczę na pozytywne rozpatrzenie naszej sprawy, dochodząc jednak do dziwnego wniosku, że co nowe dziecię w rodzinie, to pęknięte, lub też trzeszczące niemiłosiernie łóżko… hm… co by nie mówić, jak na razie temat z potomstwem uważamy za zamknięty.

IKEA, czyli zakończenie definitywne

Dawać mi darmowy pakiet, bo się przeniosę do Playa!

Skończyła mi się umowa z operatorem telefonii komórkowej. Wypada podpisać następną, bo wygasły różne darmowe pakiety, którymi przekabacili mnie abym pozostał pod ich matczynymi skrzydłami. I broń Panie Boże Wszechmogący nie przeniósł się do innej – konkurencyjnej, a w szczególności do Playa! Tej znienawidzonej, wyklętej i poniżanej, jak tylko się da, przez wszystkich operatorów, sieci.
Bo plan mają taki: uwiązać cię umową na jak najdłużej (ponoć są w projektach dożywotnie lojalnościówki), na wabia dać jakiś nowy telefon – oczywiście wszystkomający i dodatkowo w pakiecie z pięć tysięcy minut. Ale do swojaków. Nic to, że wygadasz jedną dziesiątą i przejdzie ci na następny miesiąc cztery i pół tysiąca, a owy wszystkomający telefon, z dotykowym ekranem, zrobi dla ciebie wszystko oprócz prostego wybrania numeru do przyjaciela przy pomocy jednego klawisza. Pięć tysięcy minut w pakiecie robi wrażenie, i nawet nie zauważysz, że do innych dali ci tyle co kot napłakał, a do Playa w ogóle. A spróbuj no tam zadzwonić. Po numerze już nie dojdziesz, że znajomy przeniósł się do konkurencji i zrobisz to nieświadomie. Zedrą z ciebie ostatnią koszulę, ogołocą i policzą za minutę potrójnie. A ty wziąłeś specjalnie wyższy abonament, żeby gadać do woli. Nic z tego! „Dzwoń sobie gdzie chcesz – w sieci rodzinnej, do swojaków, do pięciu wybranych, na stacjonarne, do „zaprzyjaźnionych” operatorów, ale nie do Playa. Tam nie wolno! Teraz tylko skasujemy sobie odpowiednio, ale następnym razem przyślemy panów o smutnych oczach i urządzą ci pogawędkę, że przecież podpisałeś dożywotni cyrograf, niby Twardowski z diabłem i do tej sieci dzwonić nie wypada.”
No dobra. Może ciut pofantazjowałem, ale raczcie zauważyć, że owa mentalność przyświeca, żeby być sprawiedliwym, wszystkim operatorom, a różni się jedynie intensywnością i natarczywością.
O mnie widocznie zapomnieli, bo jakoś nie dzwonią, a umowa skończyła się kilka miesięcy temu. Zadzwonię wobec tego pierwszy i zapytam jaką to ofertę dla mnie przygotowali. Na wiele nie liczę, bo nie „wiszę na słuchawce”, nie ściągam megabajtów i nie kupię od nich telefonu za trzy stówy w podobnym abonamencie – chcę płacić niewiele, bo gadam niewiele. Ot cała moja filozofia. Trzy godzinki na miesiąc w zupełności wystarczą, byleby były do wszystkich, ewentualnie z podziałem pół, na pół.
Dzwonię. Odbiera jakiś misiek. Gadam do niego, że chcę dwie godziny darmowych minut do wszystkich i ze dwie do swojej sieci i na stacjonarne, i że nie chcę od nich żadnego telefonu, a w zamian tego umowę na rok i niższy abonament. A w jakiej taryfie? – pyta. Odpowiadam, że nie wiem jakie są teraz taryfy, zresztą bez różnicy, czy będzie się nazywała tak, czy siak. Ja chcę dwie godziny do wszystkich i dwie do swojaków, za plus minus czterdzieści złotych ,niech mi pan coś zaproponuje. Aha – odpowiada – proponuję taryfę X. Będzie pan miał czterdzieści minut do wszystkich i sto dwadzieścia w naszej sieci i na stacjonarne.
– No dobra – mówię – ale będę miał niewiele minut do wszystkich. Nie da rady dorzucić jakiegoś dodatkowego pakietu. Przecież nie biorę od was telefonu?
– Może pan zamienić te sto dwadzieścia minut w sieci, na czterdzieści do wszystkich.
– Czyli będę miał osiemdziesiąt minut do wszystkich?!
– Tak.
– Ale ja chciałem sto dwadzieścia minut do wszystkich i drugie tyle w sieci i na stacjonarne, a pan mi proponuje osiemdziesiąt?
– Żeby mieć więcej musiałby pan wziąć wyższy abonament.
– Panie, ale co to za oferta? Jestem u was chyba od początku istnienia telefonii komórkowej w Polsce, a pan mnie „zlewa” i proponuje jakiś ochłap, w postaci osiemdziesięciu minut, zamiast dwustu czterdziestu? Mówię przecież, że zamiast telefonu macie mi jakiś dodatkowy pakiet dorzucić.
– No ale takie mamy obecnie taryfy i nic ponadto nie mogę panu dać.
– Wobec tego żegnam, bo możecie mnie już nie usłyszeć.
– Do usłyszenia – i tak skończyły się moje negocjacje z operatorem sieci komórkowej. Tak jak myślałem „zlali” mnie, wypieli dupę, bo co to za klient, który płaci czterdzieści, pięćdziesiąt złotych na miesiąc? Ledwie dwie flaszki. A oni udostępniają mi swoje łącza z całą Polską ba, światem. Mogę na ten przykład zadzwonić sobie z lasu do Zimbabwe, albo z tojtoja na Grenlandię. Łowić ryby nad jeziorem i dzwoniąc do kumpla w Australii, zapytać jak biorą u niego. To wszystko powinno kosztować, a nie kosztuje, bo ja za granicę, jeśli już dzwonię, to powiatu, a do tego ogólnie dla nich mało rozmowny jestem, mało internetowy i mało mms – owy. Zresztą facet sprawiał wrażenie znudzonego i pewnie przeszkadzałem mu w pracy. Jak nic, będzie trzeba zastosować plan B, czyli wizytę w salonie i rozmowę face to face. Komunikacja werbalna, kontakt bezpośredni, tutaj ich przekonam.
Wchodzę do salonu. Z olbrzymiej witryny zachęcająco spoglądają na mnie nowe modele, wszystkomających telefonów. Nie powiem robią wrażenie. Olbrzymie dotykowe ekrany, solidne metalowe obudowy, a w specyfikacjach stoi drukowanymi, że mają GPS, Wi – Fi, miliony pikseli i odtwarzacze MP3 i MP4. Kurde może by się przełamać? Wziąć wyższy abonament na dwa lata, ale z telefonem? Ze swoim wyglądam jak łapciuch i czasami nawet mi wstyd odebrać rozmowę. Aaa, co mi tam… spytać zawsze mogę. Może będzie jakiś fajny za złotówkę w promocji. O! Nadeszła moja kolej i facet w białej koszuli i krawacie zaprasza mnie do biurka. Dzień dobry panu, w czym mogę pomóc? – mówi z uśmiechem na ustach, ja jednak widzę, że wczoraj, musiał być na poprawinach po sobotnim weselu. Ciągnie trochę od niego nieprzetrawionymi promilami i ma przekrwione oczy. No, dobra moja. Tutaj go mam. Będę mędził i mędził, aż do skutku. Wykończę nerwowo. Na kacu ma słabe nerwy i da mi co będę chciał, bylebym się tylko od niego odczepił i wyszedł z salonu. Siadam i ostentacyjnie wyciągam z plecaka wodę mineralną, gazowaną. Zupełnie przypadkowo kupiłem ją po drodze razem z puszką Pepsi, ale teraz będzie moją cudowną bronią. Wunderwaffe! Odkręcam z psykiem nakrętkę i biorę kilka solidnych łyków. Widzę jak facetowi z pragnienia język ucieka do gardła. Mlaska, a mlaśnięcie jest głuche. Aha! Wysuszone ślinianki. Było tak „łoić” gorzałę?
– Skończyła mi się umowa – zagaduję – chciałem podpisać nową, na rok, bez telefonu.
– Aha. Rozumiem. Sprawdzę wobec tego, czy jest już przygotowana dla pana jakaś oferta? Proszę podać numer telefonu – podaję – hm… nie ma nic – mówi. Wiedziałem, że nie ma nic. Centrala o mnie zapomniała. Taki klient jak ja, to niby dinozaur, albo mamut, czyli na wymarciu. Nie ściąga żadnych gier, nie serfuje komórą po internecie i nie „wisi na słuchawce” godzinami. – Wobec tego co by pana interesowało? – kontynuuje. – Więcej pan rozmawia, czy więcej sms – uje? Potrzebuje pan dużo minut w naszej sieci, czy raczej do innych? – też wymyślił. A skąd ja mam wiedzieć kto jest w jakiej sieci? Ostatnio zadzwoniłem do kumpeli, która jest, a właściwie jak się okazało była w Erze, bo numer z Ery. Patrzę później na biling, a tu okazuje się, że ona już jest w Playu. No i mnie wykasowali – za cztery minuty, dwadzieścia osiem sekund, trzy dwadzieścia pięć.
– Proszę pana – mówię uprzejmie – ja potrzebuję dwie godziny do wszystkich i ze dwie do naszej sieci i na stacjonarne, bo jak dzwonię do żony na komórkę, to ona i tak nie odbiera i wtedy muszę dzwonić na stacjonarny. Telefon mi w zasadzie niepotrzebny, no chyba, że macie jakąś promocję? Za złotówkę na przykład.
– Hm… – facet myśli, a widać, że przychodzi mu to z trudem. Łeb mu pewno pęka i chlapnął by sobie jedno jasne zimne, a tutaj cały dzionek przed nim. Nie zazdroszczę mu. Ale sentymentów nie ma i otwierając butelkę wody mineralnej, pociągam sobie jeszcze kilka łyków, opróżniając prawie do połowy. Z trudem przełyka ślinę, po czym kontynuuje.
– Mogę panu zaoferować sto pięćdziesiąt minut do wszystkich sieci i dodatkowo w pakiecie, że jest pan z nami tak długo, piętnaście minut, a to wszystko w abonamencie za pięćdziesiąt dziewięć, dziewięćdziesiąt – a powiedział to z taką dumą, jakby mi sprzedawał samochód za pół ceny.
– Piętnaście minut?! Co to jest piętnaście minut?! Piętnaście minut to żona ze mną rozmawia, jak kupuję jej farbę do włosów w Rossmannie, a i to czasami nie wystarcza. Dajesz mi pan gratis na jedną rozmowę z połowicą, a pozostałe sto pięćdziesiąt minut to mi wyssie jak zadzwonię do Playa, bo wszyscy moi znajomi już się tam poprzenosili i ja również się nad tym zastanawiam! – no, chyba dałem mu do myślenia, że aż poczułem suchość w gardle. Pociągnąłem sobie zdrowo mineralki i niewiele już zostało w butelce. Dostrzegłem, że wzrok zaczął mu uciekać w kierunku wielkiej, plastikowej butli wody z napisem Eden, osadzonej na drewnianym stojaku. Aha – pomyślałem – suszy cię? To dobrze. To dobrze. A taka zimniuteńka jest. Ale musisz jeszcze poczekać na ten swój „Eden”, bo na razie będziesz tutaj miał ze mną „Hell”.
– No to może wziąłby pan jakiś telefonik? Zostaniemy przy tej taryfie, ale dorzucę telefon. Oczywiście wtedy będzie pan musiał podpisać umowę na dłużej.
– A jaki pan proponuje?
– Na przykład ten na samym dole – i pokazuje palcem jakieś „cudo” – bardzo prosty w obsłudze i posiada wyjątkowo wytrzymałą baterię. Wystarczy naładować raz na tydzień! – mówi podekscytowany. Podchodzę bliżej do gabloty. Co to do ku*wy nędzy jest?!! – pomyślałem od razu. – Takie telefony produkują jeszcze na świecie?
– Co pan mi proponuje? – mówię lekko poirytowany. – To jest chyba telefon z muzeum telekomunikacji? Przecież on wygląda jak protoplasta wszystkich telefonów komórkowych. Ile on ma lat – trzydzieści? Zabawkowy telefon mojej trzyletniej córeczki ma więcej funkcji niż ten! Euforia? Co to za firma? Przecież moja pierwsza „komóra” sprzed piętnastu lat była bardziej „wypasiona” niż ten, tutaj. A on w ogóle ma wyświetlacz? Bo nie widzę…
– Emporia – poprawia mnie – to austriacka firma, która produkuje proste w obsłudze telefony dla osób starszych… – wkur-wił mnie. Udało mu się. Nie żebym był stary, ale samym podejściem do klienta i tym, że sobie o mnie pomyślał, że już mało „kumaty” jestem. O ty gnido jedna – przeszło mi po głowie – ja, starsza osoba.
– Dajesz mi pan dwie godziny do wszystkich i dwie w sieci i na stacjonarne za cztery dychy, albo się wypisuję z tego całego, waszego bałaganu! W Playu dadzą mi za tę cenę nowy telefon i jeszcze w gratisie panienka mi laskę na zapleczu zrobi! Co pan chcesz ode mnie, żeby dołożyć więcej? Zrobić panu laskę?! Kulki panu wylizać?! Tak wam trudno zadbać o starego klienta? Dorzucić jakiś darmowy, godzinny pakiet rozmów, a nie szczuć piętnastoma minutami i oldskul-owym telefonem dla emerytów?
– Słucham pana??? – wytrzeszczył na mnie skacowane oczy, a z zaplecza wyszedł jakiś ważniacha w lepszym garniturze.
– A słuchaj pan! Słuchaj! Bo tracicie klienta, a ze mną odejdzie moja żona i przyszłościowo moje córki, bo tylko patrzeć jak będą chciały sobie komórki sprawić. – Ważniacha podszedł od tyłu do skacowanego miśka, któremu przed chwilą, w przypływie nagłej złości, zaproponowałem zrobienie laski i obejmując go za ramię zapytał: „W czym może pomóc?”. Wymienili kilka zdawkowych zdań, spojrzał na ekran monitora, po czym odwrócił się w moją stronę i z uśmiechem na ustach zapytał – Proponuję sto pięćdziesiąt minut do wszystkich z dodatkowym, stu minutowym, darmowym pakietem w sieci i na stacjonarne, na czas trwania umowy, czyli na rok, za czterdzieści pięć złotych. Może być? No pewno, że „może być” – pomyślałem – Nie można było tak od razu?
Tak – powiedziałem, po czym wydrukowano umowę, którą po sprawdzeniu, czy wszystko „gra”, podpisałem. Pan za biurkiem był wyraźnie umęczony całą sytuacją i jak nic wyglądał na bardzo spragnionego. Zagadałem do niego, ale już po przyjacielsku.
– O widzę, że było „coś” wczoraj? Mam tutaj puszeczkę, zimniuteńkiej Coca – Coli i jeśli pan pozwoli, zostawię ją tutaj, na biurku, w nagrodę za pozytywne załatwienie całej sprawy. Pociągnie pan sobie łyczka na zapleczu i od razu panu przejdzie. Postawiłem przed nim, mokrą od rosy puszkę, która to nie dalej niż dziesięć minut temu, wypadając mi z ręki, sturlała się ze sklepowych schodów, aż do samego dołu i wyszedłem.
Facet jednak nie wytrzymał, bo kiedy byłem w drzwiach, usłyszałem charakterystyczne kliknięcie, otwieranej puszki, po czym ktoś burknął pod nosem „O kurwa…”.

Fafik, pies który miał jedno uszko troszkę „bardziej”

Czyli o psie, który miał jedno uszko troszkę „bardziej” niż to drugie

Fafik jest psem miejskim o wielkości typowej jak dla każdego kundelka, czyli coś pomiędzy dogiem, a ratlerkiem. Żeby obejść swój rewir musi wstawać wcześnie rano i biegać po nim, aż do samego wieczora, bo jego rewir to całe miasto. Przez to, kiedy go widzę, najczęściej biegnie, z małymi przerwami na sikanie i obwąchiwanie.

Futerko Fafika ma kolor biało – kremowy, za wyjątkiem jednego uszka, które jest ni stąd, ni zowąd, brązowe i w przeciwieństwie do tego drugiego, przyklapniętego, stoi sobie dziarsko wyprostowane, jak u jakiegoś rasowego owczarka niemieckiego, ogłaszając wszem i wobec; „Patrzcie ludziska! Ja, jedno z tej psiej mieszanki ostałem się w swej niezmienionej formie po rodowodowym właścicielu i championie wystaw światowych! Ja jedno jestem tym miły wspomnieniem sprzed dwudziestu pięciu psich pokoleń, kiedy to mój protoplasta, wilczur Atos, raz jedyny, dając dyla przez płot, mógł poruchać sobie, bo tak chciał, a nie, bo chciał tak jego właściciel, przyprowadzając do równie rodowodowej suczki”.

Będący w ciągłym biegu Fafik składa się tylko z samych kości i mięśni obciągniętych skórą, przez którą widać, kiedy daje susa na krawężnik, muskulaturę jak u prawdziwego sportowca. Jego rycerskość i waleczność objawia się w nietolerancji do psów dużych. Nie odpuści nawet rottweilerowi, którego razu pewnego pogonił, na moich oczach, chyba ze sto metrów, choć ten mógłby jednym kłapnięciem zakończyć całą walkę.

Fafik jest nieufny, ale żeby nieprzyjazny? Co to, to nie!

Kiedy go zawołam, spojrzy, zlustruje jak Macierewicz i biegnie dalej, nie tracąc czasu na przypadkowe znajomości.

Najdziwniejszy, jednak w nim jest ogon. Bo ogon Fafika to prawdziwe arcydzieło sztuki! Kiedy piszę „ogon”, zapewne w waszych głowach rodzi się wyobrażenie czegoś, co to dynda sobie luźniutko lub też sterczy wysoko do góry, z krótkimi przerwami na merdanie, jak spotka kogoś znajomego. O nie, nie! Ogon Fafika najpierw strzela ostro do góry, jak sztuczny ogień na sylwestra by, po zaledwie kilku centymetrach ostro odbić w lewo, zawrócić i skierować się do dołu. Mało tego! Po obraniu kierunku do dołu, jakby rozmyślając się, zdąża jeszcze zmienić zdanie i na powrót wystrzelić w górę. Ech… co by nie mówić, nie zakrywa on nic, co ogon zakrywać powinien, ale przynajmniej jest ciągle czysty, bo Fafik nie brudzi sobie go, jak robi kupkę.

Kiedy biegnie, a właściwie truchta, można odnieść wrażenie, że tylne nogi rywalizując z przednimi, próbują je nieustannie wyprzedzić. Dlatego Fafik biega lekko z ukosa, mając jednak mordkę, dziarsko skierowaną w stronę właściwą, czyli na wprost. Ta jego cecha w połączeniu z gracją w poruszaniu się, bo kiedy nań spojrzeć, to trudno uchwycić moment, kiedy jedna z czterech nóżek dotyka ziemi i Fafik niby mały, psi poduszkowiec unosi się w powietrzu, pozwala mi rozpoznać go nawet z dużych odległości.

Raz jedyny Fafika nie rozpoznałem.

Kiedy leżał na środku ruchliwej ulicy, potrącony przez jakiegoś ch*ja, co to nawet się nie zatrzymał, żeby odciągnąć na bok, zanim doszczętnie go nie rozjadą wkomponowując w asfalt i robiąc futrzaną wycieraczkę. Widziałem, że leży „coś” na jezdni i w pierwszej chwili myśląc, że to większy kamień, cudem ominąłem, ostro odbijając w lewo. Zatrzymałem się kilka metrów za nim, włączyłem awaryjne i podszedłem bliżej. Dzień był ciepły i słoneczny, prawdziwie wiosenny, a on leżał w wielkiej kałuży, ciemnobrunatnej, zasychającej krwi. Nachyliłem się nad nim, rozpoznając po jednym uszku „bardziej” i figlarnym ogonku. Krew jeszcze wciąż sączyła się, gdzieś z pod spodu małego fafikowego łebka, a ja nachylając się nad nim szepnąłem cichuteńko – Fafik… – podniósł wolno główkę i mętnymi, smutnymi oczami spojrzał na mnie. Nie wiem czy mnie rozpoznał, bo po chwili główka bezwładnie opadła na ziemię, a oczy zamknęły się. Fafik zdychał jak prawdziwy pies. Wyjąłem z samochodu jakiś koc, położyłem go na nim i delikatnie przeniosłem na pobocze drogi. Rosła tam trawa i kwitły małe, polne kwiatki. Podjechał znajomy ze straży miejskiej i zabrał go do weterynarza…

Przyszło lato

Przyszło lato. Załatwiając coś na rynku, wstąpiłem do kolegi, który robi „wielkie biznesy” na wynajętym placu pod parking niestrzeżony. Siedzi w drewnianej budzie o wymiarach tojtoja, przyjmując w niej nawet gości! Pali się tam, pija alkohol, a przede wszystkim rozmawia; o brydżu, starych polskich filmach i kto się ostatnio najebał. Utarg, w postaci dwóch złotych za godzinę postoju od jednego samochodu, jest na bieżąco upłynniany w pobliskim monopolu i przelewany do tego, co akuratnie jest pod ręką, a akuratnie były: czerwony kubek do kawy z napisem Nescafe, biały plastikowy i pęknięty, że pić trzeba było migiem po nalaniu, prawdziwa szklana szklanka w komplecie z metalowym koszyczkiem oraz, o dziwo i nie wiadomo skąd to się tutaj znalazło, kieliszek do wina… i to czerwonego! Gospodarz „obiektu”, jak nakazuje gościnność, rozlał półlitrową flaszkę na raz i kiedy przechyliłem głowę, w celu przelania zawartości kubka z napisem Nescafe do mojego gardła, kątem oka zauważyłem przesuwającą się szybko i bezgłośnie pod murem, białą plamę. Odwróciłem głowę. To był Fafik! Żył! Ale jakoś inaczej, bo biegł dziwnie. Nie po fafikowemu.

Od kolegów dowiedziałem się, że był mocno przetrącony. Poobijany i połamany. Wyszedł z tego, ale od tego czasu biega już prosto, a jedno uszko co to miał troszkę „bardziej” klapło obwieszczając wszem i wobec:

„Patrzcie ludziska! Nie jestem już tym miłym wspomnieniem, sprzed dwudziestu pięciu psich pokoleń, kiedy to mój protoplasta, wilczur Atos raz jedyny dając dyla przez płot, mógł poruchać sobie, bo tak chciał, a nie, bo chciał tak jego właściciel, przyprowadzając do równie rodowodowej suczki!”.