Archiwum autora: root_0mv55kga

Kiedy byłem małym chłopcem 3

Wiciu

Gdy graliśmy w piłkę wszyscy, bez wyjątku chcieli grać w drużynie Wicia. Nie żeby był super zawodnikiem, chociaż grał nieźle, po prostu „kosił” skuteczniej niż kosiarka rotacyjna, a starcie z jego grubokościstym szkieletem obleczonym tylko skórą nie należało do przyjemności. Tak więc kiedy szarżował jak ranny dzik z piłką na bramkę, wszyscy raczej umykali mu z drogi, a szyki obrony rozstępowały się niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem.

Próby zatrzymania go bądź też odebrania piłki dokonywane były metodami partyzanckimi, czyli znienacka i z tyłu. Oczywiście jak to w piłce bywa nie uchroniło nas to przed kościstym Wiciem i co róż ktoś „podkoszony” zwijał się w bólach trzymając się za nogę. Z rzadka, ale jednak czasami udawało się „podkosić” i Wicia. Wtedy na hasło „kupa”, które gwarowo wypowiadaliśmy „kłypa” wszyscy, jak żyw zawodnicy, drużyny przeciwnej Wiciowi, rzucali się na niego przygniatając do ziemi. Odkuwali się w ten sposób za kontuzje jakich doznali w konfrontacji z nim i jego śmiercionośnymi nogami. Jej zakończenie musiało nastąpić jeszcze szybciej niż rozpoczęcie, a uczestnicy musieli, pod groźbą utraty życia, rozpierzchnąć się na bezpieczną odległość zanim Wiciu nie ochłonął i się nie uspokoił.

Zresztą „kłypa” pojawiała się w różnych sytuacjach. Kiedy któryś pierdnął ot tak sobie i zapomniał o określonej procedurze kończyło się to dla niego „kłypą”. Ostatni jej uczestnicy rzucali się już z rozbiegu na leżące ciała powodując jeszcze większe wkomponowanie nieszczęśnika w ziemię. Procedura przy pierdnięciu polegała na wypowiedzeniu przed słowa „aucik”, pierdnięciu i zagwizdaniu. Wtedy była pełna, dając nietykalność pierdzącemu, nawet jeśli smród był nie do zniesienia. Jak łatwo przewidzieć, zdarzały się bąki spontaniczne, nie zapowiedziane, czyli bez procedury. Zdarzało się też, że po słowie „aucik” i siarczystym upuszczeniu gazów, wykonawca ze śmiechu nie był w stanie już zagwizdać. Ganialiśmy go wtedy po całym podwórku, aż do skutku. Czyhał na to w pierwszej kolejności Wiciu, który z kolei odkuwał się za „kłypy” zrobione na nim w czasie meczu. Zresztą tak naprawdę wystarczyło stracić równowagę i przewrócić się, a czujny Wiciu już nawoływał „kłypa!”.

Kiedy byłem małym chłopcem 4

Kiedy byłem małym chłopcem 2

Wojtas

Wojtas miał marzenie. Zawsze kiedy żubrowaliśmy na różnych palcach budowy, przeganiani raz po raz przez podstarzałych stróżów zwierzał nam się z niego. My zaś w pełni rozumieliśmy jego zachwyt oraz wizję przyszłości.

– W przyszłości zostanę dźwigowym.

Tak mawiał, a kolejne budowy, na których stawiano coraz to nowocześniejsze dźwigi były naszymi celami. Tak więc znaliśmy stare dźwigi o stelażu rurowym, nowsze o stelażu szkieletowym, z kabinami zamontowanymi na stałe i te z kabinami ruchomymi, wysokie i niskie, szynowe i kołowe słowem wszystkie, które posłużyły do budowy bloków na naszym terenie, a wszystkie one były obiektami westchnień Wojtasa.

– Zobaczcie na tego! O ja – ale wysoki! A ten jaką ma przeszkloną kabinę! Kiedyś będę dźwigowym, będę siedział sobie tam na górze i wszystko widział – zobaczycie.

Ucieczka przed stróżami i kawałkiem gumowego kabla w ich dłoniach mąciła czasami naszą fascynację sprzętem budowlanym. Zdarzało się, że umykaliśmy w ostatnim momencie, a maruderzy dostawali jeszcze na odchodne cięgi po dupsku. Kiedy wreszcie byliśmy bezpieczni, przychodziło rozluźnienie, a zaraz później salwy śmiechu. Prawie zawsze wtedy zdawaliśmy sobie sprawę, że wszystkim nam chce się przeogromnie sikać. Największe problemy miał w tej materii właśnie Wojtas. Zdejmowanie przez niego spodni było nie lada sztuką, bo nie posiadały one ani rozporka, ani guzika, ani nawet czegokolwiek co mogłoby rozluźnić je w pasie. Myślę, że jego mama uszyła je na nim. Przez to były tak ściśle dopasowane, że ów biedny musiał się ich pozbywać jak poczwarka kokona. Kiedy my już sikaliśmy i skręcaliśmy się ze śmiechu, on nieszczęsny wykonywał te swoje poczwarze ruchy, a zsuwając je po milimetrze w dół krzyczał.

– Za chwilę się zsikam! Przestańcie!

Wojtek patrzy teraz na wszystkich z góry i sika do plastikowej butelki – został operatorem dźwigu.

Kiedy byłem małym chłopcem 3

Kiedy byłem małym chłopcem 1

Juju

Kiedy w letnie, gorące popołudnie zaczynałem jeść zupę owocową, Juju właśnie brał rozbieg. Bieżnię stanowiło pięć połączonych ze sobą garaży, a on miał wskoczyć do oddalonej kilka metrów od ostatniego z nich piaskownicy. Poszło o zakład, a kawał placka wynagradzał ryzyko. Zresztą dla jedzenia był w stanie zrobić prawie wszystko. Nie żeby nie miał co jeść, ale nawet wychodząc z domu po obiedzie zdążył już zgłodnieć zanim zaszedł z drugiego piętra na podwórko. Marudził wtedy.

– Ale jestem głodny. Macie coś do jedzenia? Może pójdziemy na epę?

Epą nazywaliśmy ogałacanie wszystkich możliwych drzew owocowych w obrębie naszego rewiru. Obsiadaliśmy drzewa niczym stada szpaków. Wiedzieliśmy lepiej niż nie jeden ogrodnik, kiedy, gdzie i komu pierwsze dojrzewają czereśnie, wiśnie, śliwki czy jabłka. Zresztą tak naprawdę, to żadne z tych drzew nigdy nie doczekało się w pełni dojrzałych owoców. Głód Juja oraz jego namowy zwyciężały w końcu z cierpliwością. Nie wiem gdzie mu się to wszystko mieściło, bo był przeraźliwie chudy i kościsty – w przeciwieństwie do swoich potężnych niczym zawodnicy sumo rodziców. Odkąd pamiętam zawsze widywałem ich na rowerach. Czarne, matowe „kozy” nikły pod wielkimi pupami, które pochłaniały całe siodełka. Najdziwniejszy jednak był styl jazdy – powolny i dostojny z ciągłym łapaniem równowagi. Kiedy widziało się z oddali coś wielkiego, skrzypiącego, piszczącego i powolnego – to byli oni. Gdy robiło się szaro, prowadzone, tworząc z prowadzącym odwróconą literę „V” były jakby trzecią nogą, pozwalając przemieszczać się z mozołem do przodu, a materiałowe siatki zawsze zwisały z kierownicy trąc o przednie koło.

Kiedy wziąłem trzecią łyżkę zupy do ust dbając, aby były na niej i makaron i wiśnia, Juju już szybował niczym ptak w kierunku piaskownicy. Nie zdążyłem jej przełknąć gdy potężnie głośny, rozpaczliwy krzyk rozdarł powietrze jak błyskawica. Wybiegłem na podwórko. Za garażami stało kilka osób, pochylając się nad jedną. Juju przedobrzył i prawie ją przeskakując wylądował na drewnianej balustradzie. Złamał nogę, kość wyszła bokiem, a ja nie dokończyłem już obiadu.

 

Kiedy byłem małym chłopcem 2

WĘDLINIARZ!!!

Ciąg dalszy opowiadania PSZCZELARZ wersja turbo.

Ale Janinę widok pęczniejącej kuśki Zenona przyprawił o mrowienie w kroczu, czyli zwykłą, najzwyklejszą zwierzęcą chuć. Ino razy sto. I dla odmiany teraz ona rzuciła się na przyjaciela Zenona K. – Ślypka. Co tam ona z nim nie nawyczyniała. Na tym listowiu, pośród tych drzew. Dość powiedzieć, że miał jak to zwykł mawiać: „penisa strzaskanego do białej kości”, a Janinie wciąż było mało i zapewne żyw by z tej opresji nie wyszedł, gdyby z przypadkową odsieczą nie przybył mu na ratunek… WĘDLINIARZ!!!…ta da da…
Ta da da – oznacza krótki muzyczny motyw, podobnie jak u PSZCZELARZA!!!… ta da… ale z powtórzeniem ostatniego akordu czyli… ta da da, oczywiście z tremolem na kotłach oraz wykończeniem talerzami a’due – żeby jednak nie mylić tych dwóch motywów zastosujemy tutaj progresję o tercję małą w górę.

W tutejszych lasach powiadano: nie daj Boże spotkać wilkołaka, pijanego drwala, czy już w ogóle nie daj Boże spotkać PAZERNEGO WĘDLINIARZA!!!… ta da da.
Zwykł napadać na podróżnych i krzyczeć, a głos miał niski i chrapliwy niczym… momencik niech pomyślę… hmm… niczym, niczym… kawał wielkiej, betonowej płyty z wielkopłytowca ciągniętej ciągnikiem Ursus C – 330 po „kocich łbach”, że najwięksi twardziele na tembr tego głosu wymiękali i krew im w żyłach stawała. Więc krzyknął.
– Wędlina albo życie!!!
A wiedzcie, że w owym momencie wędlina była droższa od pieniędzy, bo żadne kosztowności nie wchodziły jako okup w rachubę. PAZERNY WĘDLINIARZ!!!… ta da da…, pazerny był bowiem li tylko i wyłącznie na wędlinę! Nie dostawszy jej wpadał w straszną furię i zabierał pojmanych nieszczęśników, głęboko, głęboko w las. O wszystkich słuch zaginął ale potworna wieść głosiła, że musieli pracować jako degustatorzy w jego masarni i to za najniższą krajową pensję. Najgorsze jednak było to, że owa masarnia spełniwszy już wszystkie normy europejskie, nie wykorzystywała do produkcji swoich wyrobów ani krztyny mięsa. Tak więc śląskie, grillowe, podwawelskie, bydgoskie no i wreszcie parówki wytwarzane były ze skóry, kopyt, rogów, ogonów, kłaków, sierści i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze, z dodatkiem wypełniaczy i konserwantów. Oj, mało który degustator dożywał emerytury, a i sam WĘDLINIARZ!!!… ta da da… dostał na głowę i nie ustawał w poszukiwaniu prawdziwej wędliny. Tak było i tym razem, a więc wracajmy do akcji. Wypadł zza drzewa i krzyknął, mając nadzieję na zrabowanie prawdziwej wędliny.
– Wędlina albo życie!!!
Janina próbowała akurat reanimować Ślypka, a dokładniej jego strzaskanego do białej kości fallusa metodą usta – penis. Przestraszona instynktownie zacisnęła zęby, zaciskając je do samiuśkiego końca. Ślypek zakwilił żałośnie, a Janina odwracając głowę w kierunku skąd posłyszała głos zrobiła tylko „tfu”, po czym spytała jakby nigdy nic.
– Ale o co chodzi?
A coś niedużego, kulistego i fioletowego poturlało się z jej ust, dołączając do oskórowanego truchła Zenona K. ku uciesze biesiadujących już tam wielkich leśnych mrów. Po czym dodała.
– Człowieku, który posiadasz głos niski i chrapliwy jak gdyby ktoś ciągnął kawał wielkiej, betonowej płyty z wielkopłytowca ciągnikiem Ursus C – 330 po „kocich łbach”.
– Powtarzam!!! Wędlina albo życie!!!
Powtórzył raz jeszcze, a głos jego zmroził pozostałe trzy czwarte fallusa Ślypka, wprawiając Janinę w jeszcze lepszy humor. Klasnęła w rąsie, zatarła kilkukrotnie i z szelmowskim okrzykiem.
– Dosiadam ponownie!!!
Rzuciła się na swoją biedną ofiarę, którą już prawie całkowicie wkomponowała pośladami w leśną ściółkę, że tylko ponad nią kuśka wystawała. Ślypek jednak ostatkiem sił wywinął się cudem spod Janiny, powstał i powiedział żałośnie.
– Ja mam!!! Ja mam wędlinę!!! Panie Wędliniarzu szanowny!!! Żeśmy z moim kumplem śp. Zenkiem, dopiero co „blondynę” zabili i jestem w posiadaniu prawdziwej, najprawdziwszej wędliny, którą to jestem w stanie odstąpić byleby mnie pan stąd zabrał!!! I to jak najdalej od tej czarnej brunety a’la Ciganne!!! Strzaskała mi ona mianowicie penisa do białej kości, by następnie odgryźć lubieżnie jego główkę wypluwając ją tam… o…
I tu ręką pokazał kierunek, gdzie Janina P. zrobiła „tfu”. WĘDLINIARZ!!!… ta da da… podszedł bliżej. Mała łezka pojawiła się w kąciku oka i pomimo, że twarz miał srogą, naznaczoną twardym rzeźnickim życiem złagodniała mu nieznacznie. Po chwili odezwał się.
– Masz prawdziwą wędlinę? Taką ze świniobicia? W naturalnym, cienkim i pękającym w zębach flaku? Zrobioną z samego mięsa, z dodatkiem czosnku, pieprzu i majeranki? Która najlepiej smakuje prosto z wody, z chrzanem i musztardą, i świeżą bułeczką z masełkiem? I mięsko w środku jest takie kruchutkie, że aż się lekko rozsypuje po przecięciu? I na tej wodzie od kiełbasy to można sobie smaczniutki żureczek ugotować, a nie, że śmierdzi w kuchni jakby człek kakę opalał?
– Tak, tak! Dokładnie! A jeszcze rzeźnik co wędliny robił ciut trafiony był i jak doprawiał to tak, wie pan, solidnie – przypraw nie żałował… A kaszaneczkę jaką zrobił! Paluszki lizać! A pieprzna! A z musztardką jak smakuje! Niebo w gębie!
– Ja, który ongiś robiłem najprawdziwsze, z najprawdziwszych wędlin, muszę teraz napadać na podróżnych i przemierzać knieje w poszukiwaniu tego co zatraciłem, tego, co było moją, a i waszą tradycją, spuścizną narodową przekazywaną od pokoleń. Tego, co zastąpione zostało technologią, systemem produkcji, normami, isami…, a wszystko to funta kłaków nie warte, bo i z kłaków robione – smaku prawdziwej, najprawdziwszej wędliny. Do czego to doszło, powiedzcie mi sami, że ja w rzeźnickim fachu uczony zapomniałem o rzeczy podstawowej, że wędlinę robi się z mięsa!!!
WĘDLINIARZ!!!… ta da da… ukląkł przed nimi, schował twarz w rękach i gorzko zapłakał, a smutek tego płaczu był tak wielki i zaraźliwy, że po chwili dołączył i Ślypek (on rozpaczał także z powodu straty żołądzia) i Janina, i wszyscy trzej rozpłakali się na dobre. W końcu otarł łzy, opróżnił nozdrza ze smarków metodą „piłkarską”, czyli poprzez zatkanie kciukiem jednej z dziurek i gwałtowne wydmuchanie drugiej i powiedział.
– Zaprosisz i dasz spróbować?
– Oczywiście, Panie Wędliniarzu szanowny! Wędliny czekają na konsumpcję!
I wszyscy troje udali się do chałupy Ślypka, aby uraczyć się smakiem prawdziwej, najprawdziwszej wędliny.

Kiedy przechodzili koło sosny nie zauważyli pewnego małego, ale jakże istotnego szczegółu. Bo niby dlaczego mieli zwrócić uwagę na mały, owłosiony kawał skóry zwisający z gałęzi, na którym siedziało sobie kilka mend. Jeszcze w ich małych, wszawych uszkach dzwoniło od eksplozji, ale jedna największa, rzekłbym najgrubsza, spojrzawszy w dół rzekła rzewnie.
– Nie będzie co kąsać, oj nie będzie…

Koniec… ta ta ta da (ta ta ta da – oznacza krótki muzyczny motyw, podobnie jak u PSZCZELARZA!!! ta da i jak u WĘDLINIARZA!!! ta da da, ale z trzykrotnym powtórzeniem pierwszego akordu „ta” i z jednoczesnym crescendem na kotłach i wykończeniem talerzami a’due, aby jednak nie pomylić motywu PSZCZELARZA!!! ta da, i WĘDLINIARZA!!! ta da da, zastosujemy tutaj jeszcze jedną progresję o tercję małą w górę).

PSZCZELARZ!!! – wersja turbo

Ongiś śmigałem sobie ulicami mego miasta by car i natknąłem się na niego. Wtedy jeszcze nie wiedziałem z kim miałem okazję się spotkać (przez tę krótką chwilę, kiedy minąłem go z lewej, bo on skręcał w prawo), jednak pewien niepokojący szczegół w jego małym Fiacie 126p kość słoniowa – półmat, przykuł mój wzrok. Na tylnej kanapie wiózł on mianowicie… ul, a połowa jego mieszkanek baraszkowała sobie luzem po wnętrzu auta. Spokojna i stateczna twarz, tego staruszka wyrażała… spokój i stateczność, i stała w opozycji do kilkudziesięciu, ba, kilkuset pszczół, które będąc w ciągłym ruchu podziwiały przez zamknięte szyby ulice mego wiekowego grodu. Wtedy oto natknąłem się na niego… na PSZCZELARZA!!!

Czytaj dalej