Archiwum autora: root_0mv55kga

Kiedy byłem małym chłopcem 6

Zdobycie przynęty było w tamtych latach rzeczą trudną. Niejednokrotnie trudniejszą, niż zdobycie samej ryby. Teraz idzie się po prostu do sklepu wędkarskiego i kupuje.

– Poproszę dwa opakowania czerwonych robaków i jedno białych.

– A jakie pan chciał te czerwone: małe, średnie, duże czy rosówki?

Zgroza! Wtedy było inaczej.

Czytaj dalej

O penisie, który leczył

Heniek odkrył, a właściwie jego kochanki, że jest w posiadaniu „penisa, który leczy”. Sprawa wyszła przypadkowo, kiedy, w ramach erotycznych zabaw, wyleczył od permanentnej migreny Zytę, okładając ją nim po głowie. Niby tam krzyczała – ała, ała! – ale to nawet bardziej, żeby sprawić Heńkowi przyjemność, że niby taki maczo jest i w ogóle, jednak bólu zbytniego jej nie zadał. Choć trzeba przyznać – że kiedy ścisnął go u nasady, a krew buzowała w nim niczym w szybkowarze, to wyglądał jak kawał wcale słusznej maczugi zakończonej kulą wielkości kiwi. Zyta od tej pory nie była już cierpiąca, wieloletnie migreny minęły bezpowrotnie, a Heniek wziął się za Kasię.
– Trzeba wyciąć… wszystkie trzy – ropne są. Na kasę, czy prywatnie? – taki werdykt usłyszała Kasia po wizycie w laryngologa. Miała już dość angin, antybiotyków i kiepskiej cery nawet za cenę niezbyt przyjemnego zabiegu. Ustaliła termin w prywatnej klinice. No i pewnej sobotniej nocy napatoczył się Heniek na „dance florze”.
Wyglądała atrakcyjnie – gruba tapeta, stroboskopy i guma do żucia maskowały jej kłopoty z pryszczami oraz niezdrowy oddech, a białe kozaczki i miniówa podkreślały nawet zgrabne podwozie. Heńka, kilka browarów zakupionych przy kontuarze z dolanym, pod kontuarem, „prądem”, powymiatało z ostatków zdrowego rozsądku, tak, że „jechał już na rdzeniu” (jak to się mówi w pewnych środowiskach) i jednymi rzeczami jakie mogły dojść do jego świadomości były: siku, kupa, paw i kobieta. Trochę się tam powyginał, poprzytulał, coś tam nawet usiłował zabajerzyć, że niby „ładna jesteś”, ale i tak nie musiał jej długo namawiać. Przyssała się do niego w pomieszczeniu gospodarczym, pomiędzy mopami, szmatkami i wiadrami. Heniek, dłuższą chwilę, wahał się jednak, czy trysnąć pawiem, czy też swoim „penisem, który leczy” trysnął więc i tym i tym równocześnie, opuszczając swoją oblubienicę z kilkoma piwami z prądem, hamburgerem z mikrofali i petem na głowie, ale za to bez bólu gardła, zdrowymi, jak truskawki migdałkami i świeżym, jak u noworodka, oddechem. Kaśka ozdrowiała, a laryngolog zdębiał, bo zdrowych, to nawet on – zdeprawowany do cna przez „wałki” na kasie chorych, nie miał sumienia wycinać.
Później Heniek „pacnął” jeszcze Kulawą Kryśkę z pracy, po godzinach, która to oczywiście cudownie „odchromiała”, a na dokładkę Głuchego Zdzicha, kiedy to uraczywszy się jugosłowiańskim spirytusem do mycia maszyn w przemyśle spożywczym dostali „kukły” i Heńkowi zdało się, że Zdzichu to Zdzisia z pekaesu. Zdzichu „odgłuchł”, wieść rozniosła się szybko i Heniek otworzył praktykę.
„Penis, który leczy” – taki szyld sobie za pierwsze zarobione pieniądze zafundował i ochoczo wziął się do roboty. Przyjmował po kilka osób naraz. Biegał dziarsko ze stojącym fallusem po izbie i, a to poklepywał, wkładał, wyjmował, biczował, głaskał, policzkował, kuł, masował i znowu włożył i wyjął, i pomasował, i poklepał, i tak bez końca, a właściwie, aż wszystkich klientów nie obsłużył.
Stare przysłowie: „ch*j nie mydło – nie wymydli się” znane było i Heńkowi, dlatego też chłop nie oszczędzał się i pracował w pocie czoła, a właściwie w pocie penisa. Poczuł jednak razu pewnego, że mu się ciut więcej miejsca w nogawce zrobiło.
– Pewnie spodnie mi się rozbiegły – pomyślał, ale wtedy było już za późno. Nowy dom z basenem i innymi bajerami był już na ukończeniu, a całą budowę Heniek ciągnął z hipoteki. Jeszcze się kryzys ogólnoświatowy przytrafił, bank podniósł mu kwotę spłaty kredytu i chłopak musiał dwoić się i troić. Kuśka ledwo mu tam wystawała z okolic pachwiny, czym wzbudzał ogólny śmiech na sali, kiedy tak wypadał zza parawanu poklepując nią, głaskając, kując, wkładając i wyjmując. Aż w końcu któregoś dnia Heniek wypadł, a tam nie było już nic, no może jakiś króciutki kawałek „sznurowadła”, wiszący bezwładnie. Tak został pierwszym na świecie delikwentem, któremu się „ch*j wymydlił”.
Tak więc droga młodzieży – młodsza i starsza, a i wszelkiej maści napaleńcy, erotomani oraz zwykli onaniści: szanujcie swoje przyrodzenia i nie chlastajcie nimi na lewo i prawo, bo ch*j niby nie mydło, ale jednak czasami wymydlić się może.

Uda się? Nie uda się…

Dyszał szybko z wyciągniętym językiem. Był już potwornie zmęczony, ale bez ustanku ponawiał następne próby.
– Dam radę, dam radę, jeszcze trochę, jeszcze odrobinkę…
Podskakiwał i prężył się jak tylko mógł, choć chude nogi zaczynały już mdleć z wysiłku. On jednak wciąż podskakiwał… i podskakiwał… nie zważając na to.
– Dam radę, dam radę… Chyba jednak nie dam rady – za wysoko, nie uda się… A co mi tam! Jeszcze raz spróbuję. Dam radę, dam radę! Jeszcze ociupinek, odrobinka… uda się, musi się udać, dam radę!
Próbował kilkanaście razy, ale bezskutecznie. Kiedy był już blisko celu, coś się nie udawało, coś krzyżowało jego plany i tak próbował, przestawał, próbował, przestawał, próbował i przestawał, a instynkt nie odpuszczał. On może by i odpuścił… ale instynkt nie. Więc próbował dalej.
– Dam radę! Teraz, teraz! Nie ruszaj się, stój spokojnie! Przecież dam radę! Nie odchodź!
Małe serduszko biło jak młoteczek, prawie rozrywając klatkę piersiową. Jakby chciało wyskoczyć i uciec przerażone tym, co się tu wyprawia. On jednak nie ustawał i wciąż próbował, bo może tym razem się uda.
– Chodź tutaj, tutaj! Tu jest wysoki krawężnik. Tu dam radę. Musi się udać. Nie ruszaj się, podskoczę jeszcze trochę wyżej i się uda. O! O, może teraz?! Nie udało się, nie dam rady… już nie mogę, wciąż za wysoko…
Mały Fafik, kundelek o figlarnie zakręconym ogonku i klapniętym jednym uszku wciąż rzucał się z „motyką na słońce”, co w jego przypadku oznaczało Dianę – medalową dożycę niemiecką, która to zrobiła sobie małą wycieczkę, docierając na jego rewir.
– Nie udało się, nie dam rady… ale jeszcze raz spróbuję, teraz się uda, teraz dam radę! Stój! Stój, o tu w tym miejscu, koło tego krawężnika. Nie ruszaj się! O! O! Już, już! Aaa! Dałem radę! Udało się! Udało! Hauuu…

Fafik „zapakował” Dianie w ucho i był teraz najszczęśliwszym kundelkiem na świecie.

Kiedy byłem małym chłopcem 5

Kiedy do nowo wybudowanego bloku zaczęli wprowadzać się lokatorzy, nasze życie zmieniło się. Byliśmy tam od zawsze, a nasze domy i kamienice pamiętały czasy przedwojenne. Bloki zabrały nam ogrody, które plądrowaliśmy, baraki, w których polowaliśmy na szczury i miejsca niezagospodarowane, których dzikość czyniła naszą młodość barwniejszą. Nowi przyjechali ze wsi, byli zatrudnieni na kolei i wszyscy, ale to wszyscy bez wyjątku łowili ryby.

 

Czytaj dalej

Kiedy byłem małym chłopcem 4

Cizia.

Byliśmy wtedy jeszcze aseksualni, a dziewczyny spotykaliśmy tylko w szkole. To znaczy może je spotykaliśmy, ale ich nie zauważaliśmy. Były dla nas zupełnie niepotrzebne, jak jakiś obcy gatunek, z którym nie mamy nic wspólnego. Ale jednak czas i chemia zaczynały powoli robić swoje poprzez ciągoty do czegoś bardziej miękkiego i pulchnego. Nasz stosunek do nich jeszcze się nie zmienił, a jeśli nawet, to byliśmy zbyt nieśmiali. Sposób na to okazał się dziecinnie prosty, a nazywał się Cizia.

Czytaj dalej