Archiwum autora: root_0mv55kga

Młotowiertarka

Oto beton. Beton z wielkopłytowca z zaklętymi w nim miłostkami, awanturami, libacjami alkoholowymi i zgonami. Małe dziureczki w szarej istocie, które widziały już niejedno, od walenia głową, cudzą czy swoją, do zlizywania dżemu, co to wylądował na ścianie wraz ze słoikiem, bo Kaziu zdążył się uchylić, przez owczarka niemieckiego. Trzydzieści siedem kwadratów, pięć osób, w tym jedna ciągle pijana i pies. Samotna sublokatorka i babcia z dziadkiem na emie. Małżeństwo z małym dzieckiem, a obok w kawalerce trzy studentki. Wielkopłytowce słowem. Tu działają. O tak! Beton! Dziewiąte piętro. Przykładają rąsię i kombinują co bardziej się nada; wiertarka z udarem, młotowiertarka, szlifierka kątowa, czy może zwykły pięciokilowy młot i majsel – jak za dawnych czasów.

Godzina 5:45

– Tutaj w łazieneczce młotowiertareczką popracujesz, płytek od ch*ja, aż do samego sufitu, wszystkie do wymiany, a ja skuję ten strop, będą zbrojenia jak nic, odpalimy gumówkę, nową tarczkę założyłem, szwedzka, super wytrzymała, karzeł odpali wiertarę z udarem – tylko dechą go dobrze zaprzyjcie o ścianę, żeby go nie rzuciło jak ostatnim razem, co to nam prawie przez okno balkonowe nie wyjechał, z siódmego, bo barierek nie było, a ty Zdzichu, ścianę w korytarzu skujesz, caluśką, do samego końca, ino na fazę uważaj, dzisiaj ładnie się pobawimy, punkt szósta odpalmy cały sprzęcior, do dwudziestej drugiej czasu w ku*we…

Słuchasz odgłosów zza betonu. Cisza. Wszyscy śpią. Ale już nie za długo…

młotowiertarka 1Rano, godzina szósta zero, zero odpalamy z kumplami sprzęt: dwie młotowiertarki Hitaczi, udar i gumówka. Pełen synchron, jak w szwajcarskim zegarku. Pierwsze uderzenie: bek bachorów zza ściany. Drugie i trzecie: chmura pyłu i stukanie lasek o podłogę i sufit. Jakiś pies ujada, większejszy chyba, głos ma głęboki i dudniący. Procedura standardowa – podkręcamy ciut obrociki, żeby nas te wszystkie beki i stukania nie rozpraszały. Wszędzie wokoło mieszkają jakieś dziadki na emie albo małżeństwa z małymi dziećmi, a my, nie zważając na to, odkrywamy wciąż nowe zbrojenia, wgryzając się w nie Boszkami i wiertłami udarowymi. Huk, pył, pałer i udar. Oto nasze motto!

Do dwudziestej drugiej beton odsłoni swoją istotę, wibracje ogarną byt wewnątrz wielkopłytowca, a Jachowi wyleciała sztuczna szczena. Beznogi karzeł zaparty dechą o ścianę walczy ze stropem, a ja paląc fajkę patrzę na podskakującą po podłodze Hitaczi, o mocy tysiąca watt, piękna maszynka!

Borujemy już bez przerwy od kilku godzin. Kto żyw spier*ala z wielkopłytowca gdzie tylko może. Rybiki i faraonki też. Nawet stara babcia z balkonikiem wyszła na spacer, choć „ciągle pada… la la la la la la la la la la la la…”

Ja pier*olę, cóż za decybelszczywo! Nie gadamy ze sobą wcale bo i tak nic nie słyszymy. Kumpel skuł przez pomyłkę nie tę ścianę, a Zdzichu wjechał wiertłem w fazę. Ch*j im w du*ę i na pohybel. Karzeł przyciął sobie młotowiertarą wacka. Palę fajkę i patrzę jak leży na podłodze i skomli. Co za robota! Ja pier*olę! Miód, malina i ten saund! Chyba się wzruszyłem…

– W fazę żeś ku*wa Zdzichu wjechał, w fazę! i korki wyjeb*ły, a nie „jeb*na elektrownia, jeb*na elektrownia”. Łazi i marudzi – „jeb*na elektrownia, jeb*na elektrownia”, zamiast iść i sprawdzić. Weź no kawał gwoździa i zmostkuj, nie będę ci teraz po bezpiecznik napier*alał do „jeb*nej elektrowni”.

Ktoś dzwonił i dobijał się do drzwi, a może mi w uszach dzwoniło? Nie ważne. Nie moja broszka.

Okna otwarte na oścież. Tumany kurzu i wykur*iasty hałas wypływają ogarniając całą okolicę, ba, całe osiedle. Nawet na placu zabaw jakby się wyludniło, a przestraszone bachory z bekiem poszły w miasto. Pies ujada już ze cztery godziny.

– He, he, ku*wa, he, he… jak to nie najlepsze? szwedzkie wiertła?!! co ty pierd*lisz?!! najlepsze są i ch*j! bankowo…, a młotowiertara ino Hitaczi! żadna inna! pięknie się w beton wgryza i do tego taki zajeb*aszczy saund ma. W bunkrach, jak wpadamy w sześciu, siedmiu to ino te się sprawdziły, inne wysiadały, ale nie Hitaczi! Ech bunkry… tam to się borowało…

gumówka 1Karzeł opatrzył sobie wacka papierem toaletowym i taśmą izolacyjną. Lubi tę robotę, a młotowiertarę kocha jak żonę. Ja wolę zwykły udar, ze szwedzkim wiertłem, ma się rozumieć. Punktowo napierdala, a dźwięk przenika przez stropy, aż na kilka pięter. Gumówka też jest dobra, ładnie świszczy i może nie niesie, tak jak udar, ale za to kurzawę robi taką, jak żaden inny sprzęcior, a ja lubię pył. Jak ładnie się pobawimy, to i na kilka metrów nic nie widać, zapylenie w kwadracie sięga, jak to się mówi, zenitu.

– Zocha obstrzygła wczoraj swoje pazury u nóg… i dobrze, haczyła już wykładzinę dywanopodobną, którą zakupiłem w Liroju razem ze szwedzkimi wiertłami do betonu i tarczką do gumówki. Promocja była. Nawet wiersz na ten temat napisałem…
– Co? Wiersz napisałeś? Co ty pierdolisz? Tej, wiara! Majster wiersze pisze! – obruszył się Zdzichu.
– A co ku*wa, nie wolno mi?! a ty, na ryby jeździsz! i co? siedzisz tam nad tą wodą i patrzysz na nieruchomy spławik! A Zochę to rajcuje i mówi wtedy do mnie: „ty mój jeb*ny poeto, choć zrobię ci laskę” I o to chodzi!
– No dobra majster – dawaj ten wiersz…
– Dobra… ino mi się ku*wa nie śmiać!:

Masz takie ładne stopy,
szczególnie kiedy je wypumeksujesz i obstrzyżesz paznokcie, tymi wielkimi nożyczkami do papieru, co to leżą zawsze na kredensie, koło fajek,
kąsam je wtedy lubieżnie i wkładam do ust,
głęboko, najgłębiej jak tylko się da (bo kiedy ich nie obstrzyżesz to ranią mi gardło),
Nogi też masz ładne –
takie silne i nabite, szczególnie łydki,
lubię jak je zaciskasz na mej szyi i dusisz, aż mi gały wyłażą na wierzch!
Lubię też twoją pupę –
jest taka wielka, twarda i parchata jak pyra i też nabita, jak łydki!
I kiedy wkładam twarz między te pośladki, i nabieram powietrza, i robię „brrrrrrrrr”, to one tak fajnie falują i pierdzą, a ty się śmiejesz „hi, hi, hi”.
Ale najbardziej lubię –
odbywać z tobą stosunek płciowy, nieprzerywany, kiedy mogę zlać się do końca w twoją ci-pę!

– O! i ch*j!

– O ku*wa majster! toż to czysta poezja jest! normalnie Szekspir, albo nawet ten… no ku*wa… ten na „m”… eee… jak mu tam???… Małysz! Małysz! teraz se przypomniałem – powiedział Zdzichu – Małysz! – triumfował dalej radośnie.
– Miłosz! ty kiepie! Miłosz! Małysz to se skacze na mamuciej, a to o Miłosza się rozchodzi! To ten od „Litwo, ojczyzno ty moja…”, bo on z Litwy pochodzi i mu tęskno do niej, bo mieszka gdzie indziej – odparował Jachu, klepiąc się ręką po czole, w której dzierżył swoje dolne uzębienie będące w trakcie toalety przy pomocy kawałka drewienka od futryny.
– No dobra niech będzie, że Miłosz, ale w każdym razie szefie, bardzo mnie się, ta cała poezja, podoba, a najbardziej zakończenie, czysta prawda, takie życiowe – zlać się w ci-pę i ch*j! i o to chodzi! A ty co o tym myślisz karzeł?
– Ładnie szefuńcio, ładnie… ale jest kilka błędów.
– Jakich ku*wa błędów? co ty pierdolisz, karzeł? – zadziwił się autor.
– No błędów. Powtórzeń i tak dalej… na przykład; szef powtarza kilka razy słowo „lubię” i zwrot „silne i nabite” i na dodatek pisze wprost, że chodzi o „ci-pę”…
– A jak ku*wa mam napisać?!! pi-pa? dziura? otwór płciowy?, a może piz-da? albo piz-deczka? co?
– No to szef musi widzieć jak, ale nie można tak wprost pisać, że chodzi o „ci-pę” lepiej to jakoś zawoalować…
– Za… ku*wa… co mam zrobić??? A może byś tak w ryja chciał?!! hę??? Mi chodzi o ci-pę, to i o ci-pie będę pisał i ch*j, ku*wa, i ch*j! Ja nie pomyliłem po pijoku, cyrkowego barakowozu z klatką z lwami, he, he, ku*wa, he, he… mądrala, patrzcie go, miał metr dwadzieścia, a jak mu „król lew” giry wyfiletował, że ino same gnaty zostały, to się wzrostowo z lekka zdeklasowało? hę?
– Dobra, dobra szefie – powiedział pojednawczo karzeł – niech szef napisze rozklapiocha i będzie dobrze, humornie i w stylu szefa. O! Stylowo!
– U la la… to mnie się podoba karzeł, dobre to, dobre… roz – kla – pio – cha… roz – kla – pio – cha… – cedził wolno każdą sylabę, zastanawiając się, czy nowe słowo będzie pasować do całości utworu, w końcu uradowany wykrzyknął – rozklapiocha! – może być – i zacytował ostatni wers: Ale najbardziej lubię odbywać z tobą stosunek płciowy, nieprzerywany, kiedy mogę zlać się do końca w twoją rozklapiochę!
– Orzesz w mordę! szefie! Taa… teraz pasi! Rozklapiocha pany! Tego brakowało – rozklapiochy – Jachu ze Zdzichem wspólnie zachwycali się nad nowym słowem i nową wersją poetyckich doznań szefa z żoną.

– Teraz to Zocha będzie, pewnikiem, wniebowzięta, jak jej szef ten wiersz opowie?
– No musowo, ma się rozumieć. Teściówki nie ma, to będę mógł ją troszkę poganiać, po kwadracie, na golasa…
– A co to szefie? Mamuśka do kurortu wyjechała, czy jak?
– O nie nie! Mamuśka to mi przedwczoraj taki prezent zrobiła, jak nigdy…
– Jaki szefie! Jaki?
– A umarła se… tak jakoś z wieczora pewnikiem, bo z rana, to już zimniutka była – jak browarek, co to se od razu otwarłem, dla uczczenia…
– Orzesz ty w mordę, szefie! Co za kobieta! Cud! Cud! No taki suwenir szefie! – Jachu nie mógł się nadziwić – Zdzichu no pomyśl… żeby aż taki prezent sprawić…
– Ale żeby tak od razu umarła? – zastanawiał się karzeł – przecież jeszcze całkiem młoda była, raz, to ją nawet szef chyba z Zochą pomylił, jak gdzieś wyjechała?
– Musisz mi to przypominać?!! Rano się dopiero skapowałem, a co w nocy z nią robiłem – nie pamiętam… może i lepiej, ale jakoś dziwnie na mnie na drugi dzień patrzyła… uuu… fuj… obudzić się z mamuśką, rano, pod jedną kołdrą… uuu… fuj…
– To może ją szef na śmierć zar-uchał?!! He, he… – drwił sobie Zdzichu – stara nie wytrzymała presji ch*ja i umarła? A może z tęsknoty właśnie za szefa wackiem umarła? Co szefie?
– Prędzej z rozdwojenia jaźni – Jachu też nie pozostawał dłużny – no bo tak; raz to se szefa niby tam przygruchała, wiadomo, w rodzinie zostało, a drugi raz, to ją szef z majslem i młotkiem ganiał po kwadracie… to może ona już nie widziała, czy to miłość, czy nienawiść jest?
– Miłość i nienawiść to bardzo bliskie uczucia są – wtrącił karzeł – stara mogła zgłupieć.
– Że ją z majslem ganiałem, to twoja wina była Jachu! Boś mi ten kawał o teściowej opowiedział, co to powinna ino dwa zęby mieć… no to se go przypomniałem, po powrocie do domu, a że robota skończona była dokumentnie, a i zapłacona, to popilim wtedy tej berbeli gorzelnianej. I po niej to kukły dostałem, no i ją poganiałem trochę, żeby też ino dwa zęby miała… jak w kawale…
– A reszta do wyburzenia, he, he – zaśmiał się Zdzichu – ale żeby od razu z majslem? Nie lepiej było jej po prostu w ryja dać?
– Coś ty?!! – zbulwersował się szef – kobiety nie uderzę, nie ma takiej możliwości, nawet teściowej, a z majslem to wypadek przy pracy był, Jachu winien.
– A co to za kawał, był powodem tego całego zamieszania między teściową, młotkiem i majslem? – zaciekawił się karzeł.
– Ano zagadka właściwie; dlaczego teściowa powinna mieć ino dwa zęby? – dumnie odpowiedział Jachu.
– Ano dlaczego?
– Ano dlatego, że jeden ząb powinien być, żeby było o co piwko otworzyć…
– No… a drugi…?
– A drugi, żeby ją non stoper napierd*lał! He, he… ku*wa he, he… – i zaczęli wszyscy we czworo ryczeć i pokładać się ze śmiechu.
– Ja nie mogę – pękał ze śmiechu karzeł – i co szefie, nie udało się? a gdzie to mamuśka czmychnęła, że jej szef tej zacnej przebudowy, przy pomocy młotka i majsla, nie wykonał?
– A do pawlacza mi się schowała… aż do samego rana nie zlazła na dół!
– Ale jaja, szefie! Bo się posikam!
– To trzeba było od razu starą tam przeprowadzić! Pokój w kwadracie by się zwolnił, a pawlaczyk w sam raz, a i bezpieczny… – Jachu i Zdzichu wciąż nie poprzestawali na złośliwych docinkach.
– Dobra, dobra obiboki! My tu gadu, gadu, beton czeka, a za gadanie nam nie płacą – uciął dalsze dyskusje, zaganiając, leniwe już towarzystwo do roboty – dalej, odpalamy maszynki i jedziemy! Zdzichu – boszka, Jachu – udar i strop, karzeł – młotowiertara, tylko se wacka nie przyskrzyń! żebyś mi znowu nie wył, jak ten pies z dołu, he, he… o, jakoś ton głosu mu się zmienił?

– Dawaj Jachu! dawaj! nie pękaj! – Jachu wjechał udarem w zbrojenie, zrobiliśmy zakład, czy da radę, bez gumówki, samą wiertarą się przebić? Łapy już mu powoli mdleją, ale zacięty skur*ysyn jest, może dać radę. Od tych wibracji drugi raz szuflada mu z gęby wyleciała. Ale głośno jest! chyba ktoś płacze pod nami, jakaś babcia ponoć, już nie wyrabia – obłożnie chora leży, nie da rady spierd*lić.
– Dawaj, ku*wa, Jachu! dawaj! ch*j z tym wiertłem, najwyżej jeb*ie!

Prąd nam ch*je wyłączyli. Jeb*na elektrownia. Dziwnie jakoś; pył opadł i w uszach piszczy. Zdzichu coś do mnie gada, ni ch*ja nic nie słyszę.
– Ni ch*ja nic nie słyszę! co! aha!
– Jachu wyciągaj młotki i majsle, jedziemy ręcznie!

Napier*alamy we czwórkę młotami i majslami. Pękła szyba w oknie. Erka przyjechała zabrać babcię z dołu. Znowu ktoś wali do drzwi. Karzeł czołga się po podłodze po fajkę, a ja cisnę klocka do szarego, od betonowego pyłu sedesu. Ale się skefiłem, to po tych bronksach z Biedronki. Pies wciąż ujada, chyba zachrypł, bo mu się szczek czasami urywa.

Chwytam witą majsel, przykładam do betonowej ściany, a w drugą biorę pięciokilowy młot, chwilę myślę, gdzie najlepiej przypierdolić – jakiś punkt zaczepienia, żeby żelazo miało się czego chwycić – tłuc bezsensu, gdzie popadnie, każdy potrafi, ale nie my… widzę mały wyłom w szarej strukturze, tak, to tutaj, naprowadzam majsel, napinam mięśnie, biorę zamach młotem mrużąc oczy. Jeb! jeb! jeb! mam wrażenie, że cała ściana drży, aż po same fundamenty. Jeb! jeb! jeb! ostre kawałki odskakują na bok, iskry to pękające, małe kamyczki uwięzione w murze, daję im wolność…

Włączyli prąd. Do dwudziestej drugiej jeszcze ze trzy godziny. Pora kolacji. Odpalamy cały sprzęcior. Metaliczny ryk wierteł na powrót wypełnia cały kwadrat. Jachu wydudlał już ze trzy wina i zgubił, na amen, sztuczną szczenę. Pies przestał szczekać. Zdzichu zapiera karła, dechą o ścianę. Kocham tę robotę…

Chłopcy BOR – owcy czyli część I

Gumówka czyli część III

IKEA czyli sprawa rozpatrzona pozytywnie

Moi kochani dobrodzieje z IKEA!

Rozczarowaliście mnie. Dlaczego? – się spytacie. Ano dlatego, że wymieniliście mi łóżko, a właściwie całą ramę bez zbędnych ceregieli. O paragonach, które w Polsce ważniejsze są niźli życie, a których nie posiadałem, nie wspomnę. Przyjechały chłopaki, „wytośtali” z busa nową, a co najważniejsze „bezbrzdękową” ramę (no, no szacun dla projektantów), wymienili i po sprawie.

Dodam jeszcze, że owa rama jest jakoś inaczej – masywniej skonstruowana i łóżko zamyka się lżej. Nie musimy już, jak bywało ongiś, napierać we trójkę (ja, żona i córka) na rozłożone łóżko, w pozycji „sprinterskiej w blokach” aby je zamknąć. Teraz żona jest w stanie zrobić to sama i nie będzie musiała wołać do pomocy sąsiada. Oszczędzicie mi w ten sposób „nerw” ponieważ, świadomość że bywała sam na sam, z rana, w sypialni, pod moją nieobecność, z obcym mężczyzną w domu dręczyła mnie okrutnie w drodze do pracy. Nie żebym jej nie ufał, co to, to nie, ale wizja kobiety i mężczyzny, w alkowie, na tle rozłożonego kanapo tapczanu sama w sobie jest wizją dręczącą – oczywiście dla osobnika, który w danym momencie nie jest w owej sypialni, czyli w tym przypadku mnie.

Dobra, dość bo odbiegam od tematu.

Rozczarowaliście mnie dlatego, że nauczony wieloletnim doświadczeniem reklamacyjnym, szykowałem się na wojnę, bo reklamacja, w naszym kraju, jest słowem niedobrym, złym i obraźliwym. Kiedy idziesz do sklepu, w którym to dokonałeś, jakiś czas temu, zakupu butów, maszynki do mielenia mięsa, opon, kosiarki czy radia i odpowiadając na pytanie sprzedawcy mówisz; „ja w sprawie reklamacji” to zapewniam cię, że sprawiasz mu tym ból. Widać to po jego twarzy. Ten pojawiający się grymas, to zmarszczenie czoła sugerujące, jaką to torturę mu zadałeś. Nie winię ich za takie podejście do sprawy, nie ich towar i mają to w „pompie”, ale widzę już jakie cięgi muszą dostawać od swoich przełożonych; „Co?! Przyjąłeś reklamację?! A nie mogłeś go spławić albo poszczuć psami?! Premii w tym miesiącu nie będzie!!!”.

Nie dziwię się przeto, że chłopaki za ladą są zestresowane, smutne i drażliwe, a na słowo „reklamacja” reagują nerwowo. Będąc między młotem, a kowadłem z jednej strony są duchem z nami, klientami, a z drugiej boją się „kapo szefa”. A Wy postąpiliście inaczej. Dlaczego? Czyżby szwedzka jakość samochodów i pornoli przełożyła się także na reklamacje? Wydaje się, że tak. A ja już szykowałem się na wojnę. Już pisałem odpowiednie donosy do różnych, mniej lub bardziej podejrzanych, urzędów. Już oczami wyobraźni siedziałem na sali sądowej w sprawie „Ja kontra IKEA” i wygłaszając elokwentne przemowy, stawałem się bożyszczem tłumów, bohaterem tych, których poszczuto psami po delikatnie i z pewną dozą nieśmiałości wypowiedzianym; „ja w sprawie reklamacji”.

Bo przecież widzicie tego faceta; wchodzi cichutko do sklepu, taki niepozorny, niski i ubrany na szaro, oczy spuszczone w dół z rzadka unoszą się wyżej, a jeśli, to tylko do linii rozporka. Więc wchodzi, taki cichutki, skromny, taki transparentny, że aż rozpływający się w swej nicości w powietrzu, nikt go nie zauważa, ani klienci, a tym bardziej obsługa. Chodzi sobie po sklepie widać, że coś go dręczy, ale nie śmie pierwszy zacząć rozmowy i w końcu, ktoś z obsługi, a może nawet i „kapo szef” zauważa tego niepozornego człowieczka po godzinie jego spacerów i pyta się od niechcenia; „a pan w jakiej sprawie?”. Na to on, widać po nim strach, ale z drugiej strony wie, że musi, bo jak tego nie uczyni, to w domu czeka na niego „kapo żona” z tekstem w stylu; „ty patałachu! nic nie potrafisz załatwić!”. No więc resztkami odwagi, którą to ostatnio testował w podstawówce, rzucając się w akcie desperacji, a i samozagłady, z piąstkami na większego kolegę z klasy, bo ten gnębił go jak tylko mógł i testował różne: kopniaki, szturchańce, blaszki, śledziki, oczka, lepy i muki… no więc resztkami odwagi mówi cichuteńko, cichutenienieczko, najciszej jak tylko się da, jak mały wróbelek: „ja w sprawie reklamacji”… By wywołać tym niespodziewaną reakcję wśród dotąd sennej obsługi, ogólne poruszenie i gniew, i nawoływanie „kapo szefa: „Stachu spuść psy z psiarni! Reklamacja! Spuszczaj psy! Psami go, psami!!!”. I spowodować ucieczkę, tego biednego, zaszczutego człowieczka przez szybę w zamkniętych drzwiach. Do tego to właśnie dochodzi mili Państwo, ale jak okazuje się, nie w IKEA.

Tak więc reasumując; za tak szybkie i pozytywne rozpatrzenie mojej sprawy zafunduję Wam gratisową reklamę na mojej stronie internetowej www.berbela.com Nie jest to co prawda, strona tak często odwiedzana jak np. Nasza klasa czy Red Tube, ale mam grupę stałych i wpływowych czytelników. Opublikuję zatem te dwa listy, jako dowód solidności Waszej firmy. Stworzę może i precedens, ponieważ dokonaliście reklamacji bez świętej rzeczy, jaką jest paragon, niemniej jestem zdania, że ilość bez paragonowych reklamacji będzie i tak znikoma w stosunku do przyszłych rekordów sprzedaży, do czego mam nadzieję, za pomocą mojej strony, się przyczynić.

P.S. Ostrzegam jednak, że na owej stronie publikuję różne sprośne, i mniej sprośne opowiadanka okraszone czasami językiem wysoce nieparlamentarnym. Zalecam wobec tego ostrożność w otwieraniu różnych tekstów.

 

IKEA kam bek

Kiedy byłem małym chłopcem 8

Kicia i Dydek.

Był starszy o kilka lat i miał już problemy z prawem. Razem z Dydkiem stanowili nieodłączną parę. Rządził w terenie. Kiedy go zauważaliśmy „darliśmy zelówy” tak szybko jak tylko się dało, czasami jednak bezskutecznie. Właściwie, to nawet nie musiał za nami ganiać, wystarczyło, że zauważył i wrzasnął, a my już stawaliśmy ze strachu jak zahipnotyzowani.

Czytaj dalej

IKEA

Szanowna Dyrekcjo, a właściwie Wielce Szanowni Spawacze z IKEA.

ikeaSpaw mi pękł! Brzmi to może banalnie, bo spawy albo trzymają, albo pękają, ale on pękł w moim małżeńskim łożu zakupionym niecałe trzy lata temu w waszej wielce szanownej firmie.

Łóżko, jak to łóżko, rozkładane było na wieczór, a składane z rana, a i to nie zawsze – grypka, przeziębionko, czy niedzielne dogorywanie po sobotnim weselu znacznie zmniejszało liczbę składań i rozkładań. Daje to wynik (plus, minus) tysiąca cykli (rozłożenie i złożenie) co dla spawu nie jest dobrym wynikiem – wierzcie mi.

Nie jestem co prawda specem od spawów, ale ongiś posiadając składak marki Wigry składałem go i rozkładałem po kilkanaście razy na dzień, przez dobrych kilka lat, zafascynowany tym mechanizmem. Ba, nawet jeździłem, tak dla „szpanu”, na wpół rozłożonym, co niewątpliwie nadwyrężało spaw poprzez inne siły nań działające… i wiecie co? Pękł! Ale muszę przyznać, że wykorzystywałem go nie dość, że niezgodnie z przepisami ruchu drogowego, to do niecnych czynów, czego nie mogę powiedzieć o moim łóżku.

Stoi ono w prawdzie w sypialni (wiem o czym myślicie, ale nic z tych rzeczy) ale zakupione zostało tuż po urodzeniu nasze córki i od tej chwili zamieszkuje ona z nami w pokoju, robiąc około pierwszej w nocy przeprowadzkę, ze swojego, do naszego łóżka, by w ten sposób separować nas skutecznie. Dodam jeszcze, że żona moja, wspaniała skądinąd kobieta, waży w tej chwili… momencik… „Karola, idź no się zważ do łazienki!”… waży w tej chwili pięćdziesiąt cztery kilogramy. Ja natomiast, nigdy, ale to przenigdy nie przekroczyłem wagi… momencik – muszę do łazienki…, a więc nie przekroczyłem wagi siedemdziesięciu pięciu kilogramów. Daje to wynik sto dwadzieścia dziewięć kilogramów, plus ewentualnie dochodząca Tośka, czyli… momencik… „ej Tośka, idź no się zważ do łazienki!… ile?… aha siedemnaście…” czyli jeszcze dodatkowe siedemnaście kilogramów. Jak widzicie państwo ta gramatura nie jest nazbyt obciążająca dla w/w spawu, który w tak doskonałych warunkach nie powinien był pęknąć.

Ale jednak pękł. Dlaczego? Zaiste powiadam wam, nie wiem.

Może spawacz zamyślił się na chwilkę, wykonując o jedno kółeczko elektrodą za mało. Może pracując do godziny szesnastej, wykonywał ten spaw o godzinie piętnastej, pięćdziesiąt dziewięć, a o siedemnastej był mecz jego ulubionej drużyny piłkarskiej, której kibicował, a kumple już czekali na niego wraz ze skrzynką zimnych browarów – przez to wykonał go mniej starannie. Słowem: on tego nie wie, ja tego nie wiem i wy tego też nie wiecie…

Jest jeszcze jedna kwestia, a mianowicie kwestia rozjeżdżających się nóg i nie myślę tutaj o mnie, na weselu, po oczepinach, ale oczywiście wciąż, o tym samym łóżku z pękniętym spawem. Do rzeczy. Po rozłożeniu łóżka jego znaczny ciężar, w środkowej części, opiera się na kwadratowych, dość cienkich rurkach, które to z kolei opierają się na owalnych nogach. Mają one co prawda jakieś, niewielkie plastikowe podkładki na styku jednej metalowej części z drugą, ale problem polega na tym, że nogi łóżka są połączone, poprzecznie tylko z jednej strony, a z drugiej nie i kiedy moja żona robiła obrót, na drugi bok, o godzinie drugiej trzydzieści trzy, pałąk zawsze ześlizgiwał się z tejże nogi. Metaliczny dźwięk, wydobywający się z całego (metalowego) stelaża wzmacniany był przez dwie sprężyny, które działały na zasadzie rezonatorów. W ten to oto sposób Wasze, skądinąd wygodne łóżko, odzywało się iście piekielnym „brzdęk!!!”, przeistaczając się (o godzinie drugiej trzydzieści trzy) w „madejowe łoże” i powodując wyskok mojej żony na równe nogi oraz palpitację serca. Od tej pory, zanim nie zamontowałem pewnego „ulepszenia”, spała jak truśka ograniczając swoje ruchy do minimum, czasami nawet całą noc na jednym boku.

„Ulepszenie”, jak widzicie na zdjęciach, polega na połączeniu poprzecznym nóg w drugim miejscu przy pomocy stalowej linki. Zapobiega to ich rozjeżdżaniu, oraz niweluje to diaboliczne „brzdęk” o godzinie drugiej trzydzieści trzy. Wynalazek ten nie jest jeszcze przeze mnie opatentowany, możecie go więc bez problemu podpatrzeć i zastosować dla nowych, „bezbrzdękowych” ram.

Wiem, wiem o czym myślicie. Kombinujecie jak by tu połączyć moje „brzdęk ulepszenie” z pękniętym spawem, że niby ono winne. Nic z tych rzeczy, bo ma się ono jak przysłowiowy piernik do wiatraka, a stalowa linka, rozpięta pomiędzy nogami, nie osłabia spawu.

Dlaczego piszę ten list, a nie idę osobiście do działu reklamacji? Odpowiedź jest prosta: ponieważ nie posiadam paragonu zakupu w/w łóżka. Zapodział się on gdzieś w zawierusze kapitalnego remontu, który to robiliśmy jakiś czas temu. Przeszedł przez nasz dom niczym podmuch atomowy i spowodował wyparowanie niektórych rzeczy do atmosfery, w tym owego, nieszczęsnego paragonu. Zapewniam was jednak, że łóżko nabyliśmy w poznańskiej IKEA, a nie w jakiejś tam przydrożnej szopie z meblami, gdzie stoją trzy krzesła, dwie szafki, jeden stół oraz cała sterta katalogów z meblami pt.”jak pan, zamówi to możemy to ściągnąć w przeciągu tygodnia”.

Tak więc reasumując. Spaw pękł, nogi się rozjeżdżały (przed zamontowaniem mojego „brzdęk ulepszenia”), a my nie posiadamy paragonu zakupu łóżka. Oddajemy dobrowolnie w wasze ręce sprawę tego wadliwego spawu, oraz przyszłość naszego pożycia małżeńskiego, licząc na pozytywne rozpatrzenie sprawy.

P.S. Nie nagabuję już Państwa w sprawie przecierającego się materaca i gumek od jego mocowania, a tylko przesyłam zdjęcia mając nadzieję, że jego następna generacja będzie miała jakiś mocniejszy od watoliny materiał, na styku z ramą, a gumki w miejscach bezkolizyjnych.

Liczę także na poważne potraktowanie mojej sprawy wbrew frywolności tego listu, albowiem wiem, że siedzicie tam przykuci łańcuchami do monitorów, komputerów i drukarek, a śmiertelnie poważne, urzędowe pisma zatruwają wam radość pracy bardziej niż okowy biura.

List ten stanowi moją oficjalną reklamację łóżka by IKEA. O postępach w sprawie będę, Szanownych Czytelników, informował na bieżąco.

IKEA czyli sprawa rozpatrzona pozytywnie