Archiwum autora: root_0mv55kga

IKEA kam bek

Moi kochani przyjaciele z IKEA – wróciłem!

 

Tak! To znowu ja! Gostek, któremu wymieniliście łóżko, a właściwie jego pękniętą w spawie ramę, na nową „bezbrzdękową”! i to bez paragonu!

Przesyłam dla niewtajemniczonych, bo wiem, że w dobie kryzysu, rotacja na stanowiskach duża, załącznik nr 1, czyli mój pierwszy list, rozpatrzony pozytywnie. Przez kogo? Tego nie wiem, ale nazwijmy go „ Wielkim Człowiekiem z IKEA”.
Poruszony do żywego, tak pozytywnym rozpatrzeniem reklamacji, wysłałem Wam mój drugi list, który to dla lepszego naświetlenia sprawy, wysyłam jako załącznik nr 2.

Rama, a właściwie jej druga generacja jest o niebo lepsza od poprzedniej:

– ma dodatkowe, poprzeczne wzmocnienie konstrukcji, a co za tym idzie, nie ma tego „brzdęk” które to, dla przypomnienia, powodowało wyskok mojej żony, na równe nogi o godzinie drugiej trzydzieści trzy,

– składa się o wiele, wiele lżej i żona nie musi już prosić sąsiada, pod moją nieobecność, o pomoc przy składaniu, co było dla mnie jakże dużym źródłem stresów.

To plusy, a z minusów, tylko jeden, ale jakże niezręczny… i to nie wiem czy dla mnie, czy dla was; jakość spawu, a co za tym idzie – on znowu pękł był!!!
Bo wiedzieć musicie, że kiedy moja żona, rozkładając łóżko przedwczoraj wieczorem, odkryła owe pęknięcie, to jej pierwszą myślą było; Boże! co oni sobie tam pomyślą, w tej IKEA, że my na tym łóżku jakieś niestworzone rzeczy wyprawiamy!

I ja jej przyznaję rację, bo jeśli już drugi raz pęka spaw, u pewnej rodziny, gdzieś w Polsce, to musi to oznaczać, że:
1. primo raz; facet i babka odznaczają się ponadprzeciętną gramaturą,
2. primo dwa; facet i babka używają łóżka niezgodnie z jego przeznaczeniem np. jako trampoliny lub maty treningowej,
3. primo trzy (i tej nadinterpretacji najbardziej się obawiamy); facet, w przypływie seksualnego szaleństwa, skacze na babkę leżącą na łóżku np. z pawlacza.
Będąc szczery, jak na pierwszej spowiedzi, powiem że;
1. primo raz; wciąż trzymamy formę, a co za tym idzie gramaturę w cuglach, i od poprzedniego razu nic się nie zmieniło,
2. primo dwa; łóżka nie wykorzystujemy ani jako trampoliny, ani tym bardziej, jako maty treningowej, a zgodnie z jego przeznaczeniem, oddając się w nim po prostu, pod opiekuńcze skrzydła Morfeusza,
3. primo trzy; nie rzucam się na żonę z pawlacza, ani z jakiegokolwiek innego sprzętu, ponieważ jest osobą o delikatnej konstrukcji i mogłaby takiego skoku nie przeżyć.

Pomimo tego jednak, gdybyśmy nawet wyczyniali na nim niestworzone rzeczy, to szwedzka stal, a w przypadku chińskiego podwykonawcy, szwedzki system kontroli spawów, powinny to wytrzymać, ponieważ w Szwecji, rewolucja seksualna odbyła się już na początku lat siedemdziesiątych i w tej chwili, będąc o całe lata świetlne przed nami, wyprawiają na swoich „wyrach” takie rzeczy, o których się nawet filozofom nie śniło! To gdzie nam – tutaj, do nich – tam?

Wychodzi więc na to, że najwyraźniej Pan Spawacz, znowu myślał, jak poprzednim razem, o meczu jego ulubionej drużyny piłkarskiej, będąc jedną nogą i ręką już na murawie, a w drugiej wciąż dzierżąc elektrodę i spawając ramę. Jako kibici nie winię go za to, bo wiem, że mecz, kumple i skrzynka browarów mogą być czasami bardziej pociągające niż, kobieta w tańcu, czystej krwi koń arabski w galopie i fregata pod żaglami razem wzięte.

Obecnie, na chybcika, co widać na zdjęciach, załatwiłem sprawę przy pomocy plastikowej opaski, której wynalazca powinien dostać nagrodę Nobla, za wynalezienie rzeczy tak wszechstronnej, a której szeroki wachlarz zastosowań zaczyna się, jak w moim przypadku, na doraźnym ratowaniu pękniętego spawu, a co za tym idzie naszego pożycia małżeńskiego, a kończy na obezwładnieniu taliba Abdullacha w samolocie rejsowym nr LH205 z Berlina do Waszyngtonu.

Zapewne też zastanawiacie się, dlaczego, skoro wymieniliście mi ramę w czerwcu, nie załatwię sprawy telefonicznie? Było by prościej, a i szybciej, niż pisanie kolejnego „opowiadania” i wysyłanie go listem poleconym do Was. No właśnie, chodzi o to, że znowu nie posiadam żadnego paragonu, bo kiedy przyjechali chłopaki z IKEA, z nową, „bezbrzdękową” ramą, radość w domu była tak przeogromna, że zamiast prosić ich, o jakiekolwiek potwierdzenie tejże wymiany, poczęstowaliśmy ich kawą i kruchymi ciasteczkami. I na tym cała sprawa się zakończyła; przyjechali, wymienili, wypili kawkę i pojechali, żegnani, przez nas domowników, na progu jak starzy przyjaciele… ale niestety bez paragonu.

Żywię przeto nadzieję, że macie „gdzieś tam” odnotowaną, ową wymianę, tym bardziej, że miała ona miejsce dopiero co w czerwcu, tegoż roku. Spaw zatem wytrzymał nie trzy lata, jak poprzedni, w starszej „brzdękowej” konstrukcji, a pięć miesięcy.
Nie wiem wobec tego co począć, bo w mojej głowie lęgnie się straszna myśl, że następny spaw nie wytrzyma siedmiu tygodni! i trzaśnie jak zapałka pod byle pretekstem. Ale nic to. Zdając się na stare powiedzenie, że do trzech razy sztuka liczę, iż zadziała ono tutaj jak katalizator i sprawa wyjaśni się, na Waszą, a i moją korzyść, niepękającym spawem.

P.S. Cały czas kombinuję, jakby Wam tutaj jakoś pomóc w tej kwestii. Diaboliczne „brzdęk” wyeliminowaliście sami, bez mojej pomocy, choć do oba projekty, mój i wasz, okazały się prawie identyczne – może przesył myśli na odległość naprawdę istnieje? Przy trzecim pękniętym spawie (w co szczerze nie wierzę, bo takowe prawdopodobieństwo jest mniej prawdopodobne niż główna wygrana w totka ) udam się do sklepu metalowego, by później zahaczając o monopol, odwiedzić mojego starego przyjaciela, który jest w posiadaniu frezarki, oraz kilku innych specjalistycznych urządzeń, o dziwnie brzmiących nazwach i myślę, że sprawę powinniśmy, późnym popołudniem rozgryźć, budząc się rano z pieśnią na ustach; kochanie mam ostatnie życzenie przed śmiercią… przynieś mi soku z kiszonej kapusty. Aha… łóżko jest naprawione!

IKEA czyli kolejna reklamacja

Presto, presto, prestissimo

Żyjemy w czasach gdzie jakość życia, wycofując się na z góry upatrzone pozycje, ustąpiła miejsca tempu.

Kawy nie ma już czasu mielić i zaparzać, a o mieleniu przy pomocy młynka ręcznego nie wspomnę. Teraz wsypuje się ekstrakt do plastikowego, brązowego kubeczka i zalewa prawie wrzątkiem z tego dziwnego urządzenia, co to stoi na korytarzu, każdej firmy, z odwróconą, wielką, butlą plastikowej wody… eee… to znaczy, plastikową butlą „źródlanej” wody z kranu.

Można napić się z niej ukropu lub prawie gęstej cieczy, zbliżonej temperaturą do wód spływających z topniejącego lodowca na Antarktydzie. Jeśli boli cię gardło i chciałbyś czegoś do picia o temperaturze pokojowej, musisz dokonać miksu ukropu z zimną, orzeźwiającą wodą.

Bo w ogóle słowo mix vel miks jest teraz na równi popularne jak wyżej wymienione urządzenie. Miksuje się wszystko, a i wszyscy: taryfy telefonów, telefony z aparatami fotograficznymi, aparaty fotograficzne z kamerami, kamery z pakamerami, gdzie swingujące parki miksują się ze sobą, bez względu na wiek, pochodzenie i poglądy polityczne, czasami jednak, smutny głos, czterdziestopięcioletniego mężczyzny: panie i panowie, ustalmy jakieś zasady, bo robię już komuś trzeciego loda uzmysławia nam, że nawet i muzyczny miks, bardziej wartościowy od powyższych i tak jest mniej wartościowy, niż miks jajek z cukrem i mąką – na babkę z formy, ze stulejką… ech… formy z tulejką.

Ale wracając do kawy

W biurze, gdzie szef liczy czas pracy, obserwując kątem oka twoje odbicie w niklowanej klamce od szafki na dokumenty, nie ma szansy na bezstresowe zapalenie papieroska i wypicie kawki. Trzeba wiedzieć, kiedy wyjść aby nie narazić się lodowate spojrzenia przełożonego, a najlepiej, kiedy i go nie ma. Tak przed dziesiątą jednak i on ulega nieodpartemu pędowi do wypicia czegoś ciepłego, a „my” przecież wiemy, znając lepiej niż lekarz rodzinny, jego perystaltykę jelit, że wtedy właśnie następuje odliczanie – odliczanie wyjścia do klopa, bo szef będzie miał parcie. Ukradkowy monitoring mowy ciała szefa, zostaje teraz w pełni uskuteczniony i tylko SMS – y zdradzają podniosłość nadciągającej chwili.

– Widzisz ten grymas?

– No. Za chwilę chyba pójdzie się wysrać. Masz już zasypaną 3 w 1?

– O Jezu! Zapomniałem! Dobrze, że mi przypomniałeś.

I po chwili.

– Wstaje! idzie do kibla. Jak zamknie drzwi, to robimy kawę i szybko do palarni.

Drzwi zamykają się. Plastikowe kubeczki z zasypaną kawą 3 w 1, zostają wyciągnięte z szuflad i zalane w trzech czwartych ukropem, a w jednej trzeciej zimną wodą, żeby nie poparzyć się w czasie „delektowania” duszkiem. Następuje wyjście do palarni, gdzie mach za machem, papierosy zostają wchłonięte wraz z kawą w pięć minut, bo szef wypróżnia się w dziesięć. Na rozmowy nie ma czasu – te będą po przyjściu do biura w formie SMS – ów.

– Ale dobra kawka, od rana za mną chodziła.

– No. I ćmiczek też dobry.

I na tym koniec. Po sprawie. Degustacja zakończona.

Dawne smakowanie kawy, połączone z upajaniem się dymem tytoniowym, w wielkim skórzanym fotelu, w gabinecie przegrało w konfrontacji z plastikowym kubeczkiem wypełnionym „trzy w jednym” i mentolowym ćmikiem grubości zapałki. Teraz liczy się tempo przyrządzenia potrawy. Kiedyś błyskawiczny żurek gotowało się w trzy minuty; „zawartość opakowania wsypać do zimnej wody, zagotować, odstawić – gotowe do spożycia!” Teraz to już nie wystarcza.

– Co?! Trzy minuty?! Za długo?! Nie zdążę obiadu przygotować… – bo przecież o gotowaniu nikt nie mówi. Dlatego wymyślono, zupy gotowe do spożycia po zalaniu gotującą, ale nie wrzącą wodą; „zalać gotującą ale nie wrzącą wodą – gotowe do spożycia.”

Przechodząc do sedna, bo zacząłem od kawy, by poprzez miksy przejść do żurku błyskawicznego, a chodziło mi o seks, w sensie intymne zbliżenie między dwojgiem ludzi odmiennej płci… no niech będzie między dwojgiem ludzi i kropka.

Ongiś człek zabiegał o względy białogłowy dniami, tygodniami i miesiącami śpiewając ckliwe serenady pod jej balkonem – nie mylić z balkonikiem. Były muśnięcia dłoni, pocałunki w policzek, otarcia o włosy, spadające chusteczki i spojrzenia w oczy i tak dalej, a wszystko to powodowało, że energia nagromadzona w… no gdzieś w okolicach lędźwi, kiedy już eksplodowała – to na serio, powodując sztywność z jednej, a właściwie u jednej ze stron, a wilgotność u drugiej. Tak było. Naprawdę. Uwierzcie mi, bo tak urządziła to matka natura.

Ale teraz jest zgoła inaczej. Inaczej, bo zdarza się, że strony zainteresowane nie czują do siebie nic, absolutnie nic, a co za tym idzie, naturalna chemia (czytaj: chuć) nie zadziała. A jak nie zadziała, to nie będzie sztywności, ani wilgotności, tylko wiotkość i suchość. Ale przecież od czego mamy chemików, biochemików, biobiochemików i biobiobiochemików. No od czego? Od wymyślania nowych wzorków chemicznych i żelików intymnych, bo o to mnie się rozchodzi.

Po co trudzić się wyśpiewywaniem serenad pod balkonikiem, o sorki, pod balkonem ukochanej, lepiej przecież iść do apteki, czy nawet, już teraz, do monopolu i kupić żelik intymny.

– Trzy zero – sewen, poproszę, coś do pipity i paczkę fajek…

– Weź jeszcze ten żelik, laski przyjdą… może się przyda?

– No dobra – to do tej gorzały, popity i fajek, dołoży pani jeszcze ten żelik, co to stoi na półce obok podpałki do grilla…

– A który panu podać?

– Tej, a który wziąć? bo są jakieś trzy rodzaje – może ten czerwony?

– Chyba zwariowałeś! Ostatnio jak brykałem sobie z Bachą i posmarowała mnie tym czerwonym, to myślałem, że mi się chuj spali! Żywy ogień! Przez pięć minut lałem sobie na jaja zimną wodę z prysznica. Weź ten niebieski, bo z kolei ten zielony, to jakiś chłodzący jest i kicham po nim…

– A co ty nos sobie nim smarujesz, czy co? He, he… powiedz lepiej, gdzie ty tą kichawę wkładasz?

– Nie kichawę, ino tam gdzie trzeba smaruję! Ale po nim, to ziąb mnie taki obleciał, że aż kichać zacząłem, i z seksu nici, bo Bacha śmiała się jak głupi do sera.

– Chyba do sopelka lodu!

– Dobra już, dobra… bierz ten neutralny, niebieski – szkoda czasu.

I tak to obecnie, niestety bywa.

Żeliki nie mogą ci zagwarantować namiętnego i szalonego seksu, za to odpowiednie składniki chemiczne przemieniają twojego fallusa w ognisty miecz dżedaj i po tym wszystkim, ogień w portkach wciska ci kit, że było wspaniale. Ale jak w przypadku zupki błyskawicznej i 3 w 1, oszczędzając czas, uzyskujemy efekt szybko, ale też na porównywalnym poziomie. Ciekaw jestem tylko, czy wielkość butelki jest celowo przemyślana, aby w wypadku ewentualnego niepowodzenia użyć jej jako zamiennika?

 

Moja żona się zna – bo jest fryzjerką! Część trzecia.

III

Ale, ale, bo znowu odbiegłem od tematu.

A więc. Czekam sobie w poczekalni, no niech będzie, że na korytarzu, który pełni funkcję poczekalni. Ludziska siedzą, sami wiekowi faceci i wciąż dochodzą nowi. Nie wiem, czy człapią tak z powodu jakiś problemów w portkach, czy ze starości? Wolę nie myśleć, co im się tam porobiło? A swoją drogą, być na miejscu tej młodej kobiety i badać takiego „przystarszawego” gościa? – nie dla mnie taka robota.

Jestem za facetem w kremowej kurtce. To on jest wyznacznikiem czasu mojego wejścia, bo numerki dawno poszły w zapomnienie. Miałem co prawda jeden z wyższych, pani Jadzia, co ją żonka strzygła pokombinowała, ale jak przyszedłem, to kolejność dziadki już między sobą ustaliły.

A weź no zadaj grzecznie pytanie: kto ostatni i jaki numerek teraz wszedł?! Nic. Cisza. Echo. Wszyscy skamieniali jakbyś się zapytał, którego rozstrzelać? Nic to. Poczekam. Trzeba tylko pamiętać, kto jest za kim i czatować w pełnej gotowości jak wychodzi pacjent, który był przed tobą, bo zniedołężniałe dziadki potrafią w mgnieniu oka dać susa, wpychając się w kolejkę. Jeden już wszedł jakby nigdy nic „na bezczelnego”, a drugi niby o coś zapytać i został na dwadzieścia minut, po mnie choćby potop! Wiem, bo włączyłem stoper oznajmiając wszem i wobec.

– Ciekawym, ile czasu zajmie temu panu zadanie pytania? Włączam stoper!

Po pięciu minutach wszyscy w poczekalni wiedzieli już, że to był podstęp i gościu w bardziej wysublimowany sposób wepchnął się w kolejkę. Kiedy wychodził, unikając wzroku czekających, powiedziałem szyderczo, wyłączając ostentacyjnie stoper.

– No! Dwadzieścia minut! Ten pan zapewne pytał, panią doktor, o wszystkie dopływy Amazonki. He, he… – Dziadki nie „zakumały” mojego dowcipu, a który by „zakumał” to i tak nie dosłyszał.

Ale nie ze mną te numery Bruner!

Bo posiadam tajną broń. Nasłuchując odgłosów dochodzących z gabinetu, jestem w stanie określić, kiedy zbliża się koniec wizyty. Najpierw słychać rozmowę, później, na dłużej zalega cisza, i na powrót powraca rozmowa, zakończona dźwiękiem, przykładanej do recepty pieczątki – to znak do pełnej gotowości. Dziadki tego nie wychwytują, przytępiony słuch uniemożliwia im to skutecznie i polegając tylko na wzroku, gapią się na drzwi, gotowi w każdej chwili do podagrycznego skoku.

Nadeszła moja kolej.

Byłem za gościem, który jest wewnątrz, a jest około dwudziestu minut. Była już rozmowa, była cisza i teraz znowu jest rozmowa. Czekam na charakterystyczny dźwięk stemplowania recepty. Niby jestem wyluzowany, po co się demaskować, ale naprężone mięśnie gotowe są do ataku na gabinet. Dziadek, który siedzi najbliżej, podejrzanie spogląda na futrynę. Może wychwycił wibracje? Coś długo nie przykłada tej pieczątki? Co jest grane?! Kiedy tylko usłyszę pieczątkę, wstaję i idę do drzwi. Co to ku*wa?! Nie było pieczątki, pacjent w kremowej kurtce wychodzi, a drzwi otwierają się na całą szerokość?!

– A gdzie pieczątka?! – wykrzyknąłem mimo woli na całą poczekalnię. Dziadek, co był najbliżej drzwi, wstaje. Szybki jest. Uśpił moją czujność tym człapaniem, a wystrzelił jak z procy. Cwaniaczek! Ale ja również jestem szybki. Ba! Szybszy! Trzydziestu lat różnicy nie oszukasz. Wpycham się przed niego, coś tam mamrocze pod nosem, odwracam do niego głowę i mówię.
– Nie rób mi tu pipy! Teraz moja kolej!

Yes! Yes! Yes! Ale mu powiedziałem, aż mu poszło w te filcowe cichobiegi, co to miał obleczone na girach. Wchodzę! O Jezu! Wchodzę… do urolożki. W ferworze walki zapomniałem po co tutaj przyszedłem.

Pani doktor jest młoda i ładna, a nawet bardzo ładna. W gabinecie jest jeszcze pielęgniarka, dla odmiany stara, gruba i gburowata.
– Który numerek! – pyta skrzekliwym głosem.
– Siódmy – odpowiadam spokojnie.
– Siódmy?! Jak to siódmy?! Przecież dopiero co wyszedł dwudziesty pierwszy i piętnasty?! Wchodzicie jak wam się podoba?! Spóźniony pan jest!
– Ale tam, za drzwiami, numerki już nie działają, tutaj może tak, ale tam nie, bo tam zawiązała się kolejka społeczna i jak kto przyłazi taki numerek ma. Ja byłem tylko czterdzieści minut przed umówionym czasem i już ze dwudziestu pacjentów czekało, jeszcze dwóch wepchnęło się bezczelnie, a trzeciego dopiero co w drzwiach pogoniłem.
– Sami jesteście sobie winni, bo numerków nie pilnujecie! A potem na służbę zdrowia narzekacie! Skierowanie!
Daję jej skierowanie, ale nie odpuszczam, co będzie mi gruby babsztyl niesłusznie wyrzuty robił.
– Może lepiej, jakbyście po nazwisku wyczytywali, porządek by był – podsuwam ten prosty i genialny pomysł.
– Jeszcze czego?! Będę za każdym razem wyłazić na korytarz. Ja tutaj dosyć roboty mam! Poza tym obowiązuje ustawa o ochronie danych osobowych.

No tutaj mnie zastrzeliła. Pół miasta wie, od mojej wspaniałej żony, że mam problemy z prostatą, a ta mi tutaj z ochroną danych osobowych wyjeżdża, to jej powiedziałem do słuchu.

– Na korytarzu widziałem wiadro i ścierę, więc nie będę szanownej pani odciągał od pracy, bo linoleum, aż prosi się o odrobinę zainteresowania, poza tym ja przyszedłem tutaj do pani doktor – i zerknąłem w tę ładniejszą stronę – a te czcze dyskusje z personelem pomocniczym, z pewnością nie przyniosą mi żadnego pożytku.
Poszło jej w te wielkie, niewypumeksowane pięty, bo oczy duże zrobiła jak stare pięć złotych i nic nie powiedziała. Siadła se tylko, nie wiadomo czemu, tym grubym dupskiem za biurkiem, założyła okulary i spytała.
– Co panu dolega?

I właśnie w tym momencie, zdałem sobie sprawę z mojej fatalnej pomyłki!

Z niewiadomych przyczyn, ten gruby, wredny babsztyl był panią „urolożką”, a ta ładna i ponętna osóbka w figlarnie, jeden guzik za dużo, rozpiętym fartuszku, to pielęgniarka. Jeb*ne dziadki! Też ich tylu dzisiaj przylazło. Do młodej by się nie ośmielili, ale do starej prukwy – żaden wstyd! Chciałem wybiec, ale nogi same ugięły się w kolanach i siadłem, po drugiej stronie biurka, mówiąc szczerze, jak na pierwszej spowiedzi.

– Mam przerośniętą prostatę. Tak mówi moja żona, a ona się zna bo jest fryzjerką. Nazywa mnie teraz „Psi-psi”, bo chodzę często oddawać mocz. Wiem co mnie tutaj czeka i mam tylko jedną prośbę: niech pani będzie delikatna! – Tutaj mimo woli spojrzałem na jej, podobne do napompowanej, gumowej rękawiczki dłonie, a raczej łapska.
Pielęgniarka nagle parsknęła, powstrzymując z wielkim trudem śmiech. Pani doktor, spuściła okulary na nos, spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała, z pełną powagą.
– Niech pan zsunie spodnie i położy się bokiem na kozetce.

Byłem ubrany elegancko, jak to do doktora; długi płaszcz, spodnie od garnituru, granatowy pulower i jasną koszulę. Wstałem. Chciałem zdjąć prochowiec, ale nie widząc nigdzie wieszaka, podszedłem w nim do kozetki i opuściłem spodnie do kolan. Jakoś dziwnie się czułem. Ten długi płaszcz i opuszczone spodnie przywiodły na myśl świętej pamięci Rudego, z naszego miasteczka, co to biegał jedynie w szarym prochowcu, butach i skarpetkach po parku eksponując, ku przerażeniu i piskom wychodzącym ze szkół licealistek, swoje walory.

Położyłem się na bok. Pani „urolożka”, co to jej nawymyślałem przed chwilą, podeszła do kozetki Z wielkim trudem wciągnęła, na wielgachną rękę, gumową rękawiczkę, zanurzyła w plastikowym pojemniku z przezroczystym, jak chwilę później poczułem, zimnym żelem i zanim jeszcze wypowiedziała sakramentalne „proszę się rozluźnić”, pielęgniarka, ot tak, po prostu, wyszła sobie z gabinetu, otwierając drzwi na oścież i pokazując moje gołe dupsko dziadkowej widowni, siedzącej na taboretach w korytarzo – poczekalni. Ale wtedy było mi już wszystko jedno. Potężne gumowe paluchy, należące do równie potężnej i na dodatek brzydkiej baby, dokonały zemsty za nazwanie jej „sprzątaczką”. Jedyny plus tego gwałtu, że diagnoza była pomyślna!

W drodze do domu zahaczyłem o piwiarnię. Chlapnąłem sobie kilka jasnych i spotkałem starych kumpli, z kawalerskich lat. Umówiliśmy się na wieczór.

***

– I jak kochanie było u lekarza? bo rozmawiałam z panią Jadzią i powiedziała mi, że tamta młoda, jest na zwolnieniu i przysłali jakąś inną, starszą ponoć. Będzie jeszcze psi, psi? Hi, hi! Czy nie?
– Nie! Nie będzie żadnego psi, psi, bo prostatę mam zdrową jak u noworodka i proszę mi teraz nie przeszkadzać, bo zabieram sprzęt i wyjeżdżam z kolegami na weekend na ryby.
Choć zawsze marudziła, tym razem, wyczuwając sytuację, nic nie powiedziała, a ona się zna, bo jest fryzjerką!

Moja żona się zna – bo jest fryzjerką! Część druga.

II

„Nadejszła wiekopomna chwiła”, czyli dzień mojej egzekucji, no niech będzie – wizyty.

Jestem spięty, a to nie pomoże, bo gdzieś wyczytałem, że lepiej jest się rozluźnić. Siedzę w poczekalni, a właściwie na korytarzu, który służy za poczekalnię. Jest, o dziwo, dość dużo pacjentów. Myślę sobie, że albo nieświadomie tutaj siedzą, albo nie mają wyboru i przeżywając jakieś straszne katusze, ból ich tu przywiódł. Sam kiedyś leciałem ze łzami w oczach wyrwać bolący ząb, choć dentysty bałem się jak ognia. Jednak opinia moich kolegów, że: on jest stary i już nawet kiepsko widzi, ale od rwania lepszych speców nie ma! przekonała mnie ostatecznie. Poszedłem… biegnąc.

Fakt: prawdopodobnie przedwojenny, ciemno skórzany fotel, zainstalowany na poddaszu starego domu, nie nastrajał zbyt optymistycznie, ale przemogłem się i mówię, no może troszkę podniesionym głosem.

– Rwij pan! Byle szybko!
– Ooo! Widzę, że nocka nieprzespana, oczy podkrążone – co? – ząbek bolał?
Nie! Filmy se ku*wa całą noc oglądałem! A wyrywanie zębów to moje hobby! Jeden na tydzień, tak dla kurażu, jeszcze z osiem mi zostało, a później to przerzucę się na coś innego, może będę sobie gnaty łamał?!! Albo rwał włosy z głowy?!! – tak chciałem mu powiedzieć, ale wrodzona powściągliwość w wyrażaniu emocji wygrała, a poza tym bałem się, ze może dokonać zemsty wyrywając zdrowy ząb lub wstrzykując zamiast środka znieczulającego samą wodę. Takie rzeczy ponoć, miały miejsce.
– Ja panu znieczulenie oczywiście dam, ale ono i tak niewiele pomoże, bo to zgorzel jest – to mnie pocieszył, ale zdesperowany byłem na tyle, że nie spasowałem.

Dostałem zastrzyk, bolał jak cholera, po którym wiekowy dentysta senior, nastawił „odmierzacz czasu” w kształcie jajka, i zapalił sobie w gabinecie papieroska… Nie wierzycie? A jednak. To były czasy – papierosek w gabinecie i to przy pacjencie. A teraz? Palacze przeganiani są, niczym trędowaci. Zapal sobie fajkę na przystanku albo na peronie… długo nie popalisz, a za kilka lat to cię i nawet zlinczują:
– Ludzie! Patrzcie na niego! Zapalił papierosa! O, tam, tam stoi! A dym leci na małe dzieci!
– Jak on mógł?! Przecież dym zabije te małe, niewinne istoty!
– Zlinczować go! Zlinczować!

I będzie po tobie. Krzepcy i wydolni faceci, młode karmiące oraz stare babcie z parasolkami dorwą cię, po krótkim pościgu, w parku i wkomponują w rabat. Teraz na całe szczęście jeszcze tak nie jest, za wyjątkiem peronu. Tam, delektując się dymkiem w „miejscu do tego nie wyznaczonym”, ani się obejrzysz, a zobaczysz, koło siebie dwóch, nieogolonych oprychów, w przydużych, zmechaconych uniformach, koloru nijakiego. Tak, to oni – Straż Ochrony Kolei. Pierwsze twoje skojarzenie z nimi, będzie oscylowało gdzieś w rejonach zakładu karnego. Trafiłeś w dziesiątkę – mieli do wyboru „czapę” (to ci najstarsi) dożywocie albo dożywotnią pracę w szeregach SOK. Wybrali szeregi SOK i teraz swoimi facjatami sieją postrach i spustoszenie na dworcach PKP uszczuplając, i tak uszczuplające się, dochody kolei. Podejdą, a ty będziesz myślał, że już gorzej być nie może, dopóki nie otworzą ust. Ochrypłe, szorstkie głosy, brązowe, niekompletne zębiska zmrożą ci skórę na karku i kiedy dowiesz się, że chcą tylko pięćdziesiąt złotych mandatu, za palenie w miejscu do tego nie wyznaczonym, kamień spadnie ci z serca i poczujesz się jakbyś dostał drugie życie.

Ale, ale bo odbiegłem od tematu.

A więc: pan doktor, dentysta – senior, paląc papierosa, w gabinecie i rozmawiając ze mną, leżącym na przedwojennej, dentystycznej „kozetce”, wykonanej z przedwojennej licowej skóry, umilał mi oczekiwanie na zadziałanie środka przeciwbólowego, który i tak miał nie zadziałać, aż zadzwonił na parterze telefon. Pan doktor spetował i poszedł na dół. Rozmawiał zapewne z przyjacielem, bo rozmawiał długo i serdecznie. Podczas jego rozmowy jajko – budzik głośno terkocząc, oznajmił, że nadszedł moment do wyrwania zęba. Niestety pan doktor, pochłonięty rozmową, tego nie usłyszał. Zacząłem się denerwować, że znieczulenie przestanie działać i po kilku minutach, przekręciłem jajko – budzik na najkrótszy, możliwy czas – zadzwonił powtórnie. Niestety tego dzwonka pan doktor, również nie usłyszał. Wciąż rozmawiał i rozmawiał, a ze strzępków słów wywnioskowałem, że umawiał się na jakieś polowanie. Sam jestem wędkarzem i wiem, że o rybach można rozmawiać bez końca, z polowaniem było, tak pomyślałem, podobnie, więc postanowiłem działać bardziej zdecydowanie. Nastawiłem jajko – budzik po raz trzeci. Tym razem zszedłem z przedwojennego fotela, wykonanego z przedwojennej licowej skóry i opuszczając gabinet podążyłem na schody, schodząc do ich połowy. W jednej ręce dzierżyłem ten nieszczęsny „jajko – budzik” i kiedy zadzwonił, wyciągnąłem rękę w stronę, skąd dobiegał głos, aby dźwięk był bardziej słyszalny. Głos na chwilę ucichł, po czym oznajmił rozmówcy, że musi kończyć, bo pacjent czeka na resekcję. Pobiegłem szybko po schodach do gabinetu, sadowiąc się wygodnie na retro fotelu. Po chwili wszedł dentysta paląc drugiego papieroska.

– Przepraszam pana, ale z kolegą leśniczym rozmawiałem – powiedział. – No to co, rwiemy! – i spetował.
– A to znieczulenie to jeszcze działa, bo już troszkę tutaj siedzę? – spytałem lekko zaniepokojony.
– Przecież dopiero co budzik zadzwonił, a to znaczy, że powinno działać, o ile w ogóle zadziała – odpowiedział. – Poza tym sprawdzimy.
Po czy wziął do ręki jakiś szpikulec i dźgnął mnie nim w dziąsło.
– I co bolało? Czuł pan coś?

Nic nie czułem, to też grzecznie odpowiedziałem, że nic nie czułem… no właściwie to poczułem dźgnięcie, ale żeby bólu jakiegoś, to nie. O trzykrotnym nastawianiu „jajko – budzika”, wychodzeniu z gabinetu i schodzeniu po schodach, nie wspominałem. Po co gościa, przed tak poważnym zabiegiem, denerwować, a dźgnięcie szpikulcem upewniło mnie, że znieczulenie wciąż działa.
Kiedy wziął w dłonie cęgi, ciary przeszły mnie po plecach. Wyglądały imponująco i były chyba równie wiekowe jak fotel. Nawet zdało mi się, że zauważyłem na nich odciski, po zaciskanych w bólu zębach moich poprzedników.

– Przedwojenna stal! – powiedział unosząc je wysoko – Niech pan zobaczy, tyle lat i wciąż działają. Teraz już takich nie robią!

Przez myśl przeleciało mi, że może teraz robią już lepsze, mniej bolesne, o ile cęgi mogą w ogóle być mniej bolesne, ale zapewnienia kolegów, że: od rwania lepszych speców nie ma! utwierdzały mnie w słuszności mojego wyboru.

Zaczęło się rwanie. Natarł na mnie pewnie i z wielką siłą. Cęgami, co to teraz już takich nie robią, chwycił za bolący ząb i począł go „obluzowywać”, czyli przekręcać, w te i we wte, drugą ręką przytrzymując głowę. Zaczęło się coś łamać, trzaskać i chrzęścić. Przypomniałem sobie grilla u kolegi, w zeszłym tygodniu, jak rzucił swojemu haskiemu kości od kurczaka – dźwięk miażdżenia był podobny. Niestety znieczulenie, znieczuliło wszystko oprócz zęba i zacząłem wyć z bólu, jak haski kumpla do księżyca.

– Co boli pana?! Niemożliwe! – dentysta senior zapewne w wirze walki zapomniał, że rwie zęba ze zgorzelem i naparł jeszcze mocniej, jedną ręką ciągnąc go cęgami do siebie, a drugą odciągając moją głowę. – Jeszcze chwilka! Niech pan wytrzyma!
Nie wytrzymywałem i wciąż wyłem głośniej i głośniej. Nacisk ręki był tak potężny, że skóra zmarszczyła mi się i „zjechała” z czoła na oczy. Za chwilę coś pęknie – pomyślałem sobie – albo ręką wbije mi płat czołowy w mózg, albo puści ząb.

Puścił ząb! A dentystę seniora rzuciło do tyłu, z tymi cęgami, co to teraz już takich nie robią, że aż prawie spadł ze stołka.
– Ale się trzymał! Widział pan?!

Co miałem odpowiedzieć? Że wcale nie zauważyłem, jak dentysta felczer, z przedwojennym dyplomem i poniemieckimi narzędziami, miażdżąc mi ręką czoło, dokonał resekcji zęba na żywca? Jak cyrulik w średniowieczu?! Było po wszystkim i to było najważniejsze. Językiem niechcący wjechałem w wielką, jak lej po bombie wyrwę… i coś wymacałem!

– Ale tam coś zostało! – nie omieszkałem poskarżyć. – Jakiś kawałek zęba, czy co?!!
– Nie… tam nic nie ma – spojrzał i zdezynfekował jakimś proszkiem, żeby szybciej się zagoiło. – Nie jeździć językiem po ranie, nie wysysać i nie pić dzisiaj alkoholu, żeby zakrzep powstał.
Opuszczając gabinet dentysty seniora, oddzielony od poczekalni jedynie szaroburą zasłonką, zauważyłem następną klientkę. Była blada i miała wielkie oczy. Moje jęki musiały ją przerazić, a przedwojenne cęgi co to teraz już takich nie robią, czekały na nią już w pełnej gotowości. Był wieczór, zamiast do domu dotarłem do piwiarni, gdzie sącząc browarka wydłubałem sobie językiem, z wielkiej, jak lej po bombie, dziury po zębie, pozostały jego kawałek.

Pół roku później, kolegę, który mi go polecił, zaczął boleć ząb. Przyszedł do mnie zestrachany z opuchniętym polikiem i mówi.
– Kurde, ale mnie ząb napierd*la! Całą noc nie spałem. Dwa lata temu już do usunięcia był, ale jakoś nie bolał, a teraz?! Szkoda gadać. Powiedz mi lepiej jak ten dentysta zęby rwie, co to ci go poleciłem?
– Wal do niego jak w dym! Od rwania lepszych speców nie ma!

Ale, ale, bo znowu odbiegłem od tematu, a więc; czekam sobie w poczekalni, no niech będzie, że na korytarzu, który pełni funkcję poczekalni. Ludziska siedzą, sami wiekowi faceci i wciąż dochodzą nowi. Nie wiem, czy człapią tak z powodu jakiś problemów w portkach, czy ze starości? Wolę nie myśleć, co im się tam porobiło?

Moja żona się zna – bo jest fryzjerką! Część trzecia.

Moja żona się zna – bo jest fryzjerką! Część pierwsza.

I

„Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień” śpiewał Rosiewicz, a ja oglądając czołówkę owego serialu nie wierzyłem, że może i mnie to kiedyś spotkać – „ja, niby za trzydzieści lat, mam wyglądać tak jak on – niemożliwe!”.

prostamol uno 2A jednak. Z powodu wieku jakoś specjalnie nie rozpaczam, bo niby dlaczego? Istotnych zmian w swoim wyglądzie też nie zauważyłem. Ani brzucha, ani łysiny. Ale telewizyjno – reklamowa nagonka na panów w moim wieku już się zaczęła. Prostamol Uno drąży już dziurę w głowie. Nie u mnie – u mojej żony. Pewnie zawsze chodziłem ze dwa razy w nocy do kibelka – po dwóch, trzech piwkach? – normalka. Za to teraz chodzę, bo na sto procent mam przerośniętą prostatę – tak mówi moja żona, a ona się zna, bo jest fryzjerką! Poza tym zasięgnęła konsultacji na mój temat z klientkami… Na dodatek nazywa mnie teraz „Psi, psi” na cześć jakiegoś gostka, z reklamy prostatowego medykamentu, biegającego co chwila do klopa.

– Idź i się przebadaj! Ja chodzę do ginekologa raz do roku i jest dobrze, a ty nie możesz raz w życiu iść do urologa?!! – tak gada jak zasypiamy.

– Coś ty tak często łaził, po tej nocy, do tej łazienki? To na pewno prostata! Mówię ci – idź i się przebadaj! Uparty jak osioł! – tak gada z rana, na dzień dobry.

– Zarejestrowałeś się w końcu u tego urologa? Co? Jeszcze nie? Poszedłbyś i miał to już za sobą. Co za uparciuch. – A tak gada przez cały dzień.

W końcu więc nie wytrzymałem i poszedłem.

– Dzień dobry! Chciałem się zarejestrować do urologa.
– A pan u nas pierwszy raz?

– Tak, a dlaczego pani pyta?
– A bo musi pan mieć skierowanie od ogólnego…

Tak właśnie, na wstępie, gaszą nasz desperacki zapał do badania doodbytniczego prostaty. Już człek się nastawił, nie spał całą noc myśląc co go czeka, a tu klopsik. Egzekucja odłożona na czas nieokreślony: „zabijemy pana kiedy indziej”. Ale za to w domu czekały na mnie słowa otuchy.
– Nie zarejestrowali cię?! Jak to – „od ogólnego”?! A to nie mogli cię zarejestrować, a później byś doniósł?! Znowu ci się upiekło. Ale widzę, że specjalnie nie rozpaczasz? Jutro robię trwałą pani Krysi z ZOZ – u, załatwi skierowanie i do rejestracji pójdziesz pojutrze, no! Głowa do góry Psi psi. – W listopadzie?! Powariowali w tej służbie zdrowia?! A jakbyś sobie pęcherz przeziębił, to co?

Łaziłbyś całe Boże dwa miesiące jak Gregory Peck w westernach. Pojutrze strzygę panią Jadzię ze szpitala, to ci numerek przełoży i pójdziesz jeszcze w tym tygodniu.
W tym tygodniu to sam sobie mogłem numerek załatwić. Wolny termin był, bo i pacjentów na ten tydzień mało. Wszystkich jakoś wymiotło i terminy poprzekładali, bo nasz urolog (mężczyzna!) wakacje sobie zrobił, a w zastępstwie jest pani „urolożka”. Jakaś młoda. Dopiero co specjalizację zrobiła. Cały czas myślę, i myślę jak to będzie? Co jej powiem? Czy będzie ładna, czy brzydka? Czy filigranowa, czy jakaś wielka Ozyra? No i jakie będzie miała dłonie – drobniutkie, czy jakieś wielkie i grube z paluchami jak bochny? Zaczynam się bać…

– Ja tam chodzę do faceta ginekologa i co z tego? Powiem ci nawet, że jest bardziej delikatny niż baba i jakoś nie narzekam, że mi obcy chłop tam rękę wkłada. Zresztą to jest lekarz, czyli osoba bezpłciowa. Lekarz to lekarz i tyle. Nie jęcz. Pójdziesz w tym tygodniu i po sprawie. Po co odwlekać nieuniknione. Zresztą jutro robię balejaż pani Dance z operacyjnego, to mi powie co to za lekarka? Czy dobra i w ogóle? No Psi psi, nie martw się!
Całą noc nie spałem. I nie pomogły zapewnienia pani Danki, z operacyjnego, że to miła, młoda lekarka. Na dodatek bardzo ładna. „Taka filigranowa i w dodatku panna” – tak powiedziała żonie, a żona powiedziała mi.

– Słuchaj no! Pani Danka mówi, że to fajna babka jest. Taka filigranowa blondyneczka, bardzo miła i w dodatku panna! Może ci się nawet spodoba! Hi, hi! Znaczy… badanie ci się spodoba. Hi, hi! Psi psi, hi, hi.
Dodała mi otuchy, nie ma co. Noc w plecy i z rana jeszcze poprawka.
– Coś ty tak, po tej nocy, do tej łazienki łaził?! Chyba z dziesięć razy byłeś… to na pewno prostata. Dobrze, że dzisiaj wszystko się okaże. Mój biedny Psi psi.

„Nadejszła wiekopomna chwiła”, czyli dzień mojej egzekucji, no niech będzie – wizyty…

Moja żona się zna – bo jest fryzjerką! Część druga.