Archiwum autora: root_0mv55kga

Polskie Koleje Polarne cz. III

Czyli dramat w trzech aktach.
Akt III

Pierwszego marca nastąpiła, tak znienawidzona przez wszystkich podróżnych, wiosenna zmiana rozkładu jazdy. Wszyscy z drżącym sercem oczekiwali kolejnych „ulepszeń” czasu odjazdu pociągów oraz likwidacji nierentownych połączeń. Kiedy po zimie już zdążyliśmy przyzwyczaić się do starego, który i tak funkcjonował na zasadzie zupełnej dowolności oraz do tygodniowych, czy nawet jednodniowych „poprawek” godzin odjazdu, oto miała nastąpić zmiana całkowita. A musicie wiedzieć, że taka zmiana niesie ze sobą konieczność wycieczki na dworzec kolejowy i zapoznanie się z nią na miejscu, czyli niejako u źródła, bo internet, czy informacja telefoniczna nie nadążały nawet za „poprawkami” w starym rozkładzie jazdy.
Sam niejednokrotnie udzielałem bezpłatnych, telefonicznych szkoleń paniom w informacji, mówiąc, że „ten, a ten odjeżdża w tym tygodniu, planowo o siedem minut później, za wyjątkiem środy, kiedy to odjedzie planowo – planowo, czyli według rozkładu, czyli o te siedem minut wcześniej. Dzwoniłem, nie żeby wymądrzać się, szczycąc swoją znajomością tych wszystkich „kruczków” ale żeby dowiedzieć się, dzwoniąc na dwadzieścia minut przed odjazdem, bo z pracy idę dziesięć, czy nie jest przypadkiem opóźniony. Robiłem tak, żeby uniknąć przymusowej wegetacji w holu dworca głównego, a one nigdy, ale to przenigdy nie były w stanie udzielić mi tej prostej odpowiedzi. Zawsze były bardzo zaskoczone, tak jakbym zapytał, co jest stolicą Zimbabwe? Musiały kogoś wołać i zasięgnąć konsultacji osoby trzeciej. Zupełnie jakby pracowały z dala od dworca głównego, w jakiś podziemiach, czy nawet na innym kontynencie.
Wracając do sprawy. Dwudziestego ósmego lutego, wycieczki podróżnych w ramach niedzielnych spacerów, pospieszyły na dworce kolejowe zapoznać się z nowym rozkładem, który miał bezpośrednio rzutować na ich dojazdy do pracy dnia następnego, czyli w poniedziałek. Byli w ciągłym kontakcie telefonicznym z innymi dojeżdżającymi, aby w razie czego ostrzec ich, że „ten o siódmej, zero pięć, odjedzie o dziesięć minut wcześniej, a ten o siódmej pięćdziesiąt dwie, został zlikwidowany”. Udałem się więc i ja. Kajecik, coś do pisania, czyli w „starym stylu”, bo młodzi robią teraz swoimi „wypasionymi” telefonami zdjęcia tablicy i po sprawie. Zabrałem się za nanoszenie nowych godzin odjazdu i po chwili zorientowałem się, że wyglądają jakoś znajomo. Wyciągnąłem wobec tego stary rozkład jazdy i porównując go z nowym, nie dostrzegłem żadnych, ale to żadnych zmian! Okazało się, że jest identyczny z poprzednim nie różniąc się nawet o jedną minutkę! Całe nasze obawy, dociekania i przypuszczenia kazały się czcze, a niedzielny spacer płonny. Mało tego. Doszły nas słuchy, że ponoć gdzieś tam, na innej linii, Polskie Koleje Państwowe, miast likwidować, uruchomiły jakieś dodatkowe połączenia. Ale przecież zmiana była. Jest nowy rozkład jazdy obowiązujący od pierwszego marca, czyli trzeba było coś zaplanować, zatwierdzić, wydrukować, a mój złośliwy kolega twierdzi, że ktoś musiał za to skasować.
Dodatkowo zepsuła mi humor moja szwagierka zamieszkała w Niemczech, bo przez przypadek w rozmowie wyszło, że te S – bahny, które kursują podobnie jak nasze jednostki, a którymi się tak zachwycałem, stawiając za wzór techniki, właśnie okazały się zupełnie przestarzałe i wymienili je na nowe! Jeszcze ładniejsze i jeszcze doskonalsze. Są całe przeszklone, mają przyciemniane szyby i klimę. Zimą jest w nich ciepło, ale nie gorąco, a latem chłodno, ale nie zimno, jak w pewnym EuroCity, którym to wracałem kiedyś z Warszawy i po tej podróży musiałem położyć się na tydzień do łóżka. Wychłodziło mnie bardziej niż zimą, w tej zepsutej jednostce bez ogrzewania, przy minus dziewiętnastu, bo miałem tylko krótkie spodenki i lekką bluzę, a pan kierownik pociągu podkręcił klimę tak, jakby wiózł w pociągu polarne niedźwiedzie oraz pingwiny i foki.

Kiedy byłem małym chłopcem 11

Szkoła podstawowa.

Żeby jakoś bliżej określić nasz stosunek do szkoły, nauki, dyscypliny i tym podobnych, powiem tylko, choć obecnie wydać się to może nieprawdopodobne, a i ja sam powątpiewam w to od czasu do czasu, że po półroczu, naszą „pakę”, zwolniono z nauki języka niemieckiego… cała reszta musiała uczęszczać, a my nie. Owy niespodziewany suwenir zawdzięczaliśmy pani od nauki tegoż języka, której, w kilka tygodni po naszym zapoznaniu, gdzieś w połowie października, siadły nerwy i zaczęła zażywać tabletki na uspokojenie. Widocznie były niewystarczające i w końcu bardzo skutecznie, na kolanach, ubłagała dyrektora szkoły o wykluczenie nas z tych lekcji. Mieliśmy wtedy tak zwane „okienko” i błąkając się jak bezpańskie psy, robiliśmy sobie z nudów, na przykład, dodatkową lekcję wf, a właściwe gry w dupniaka. Kiedy znudziło nam się kopanie piłki, szliśmy nad rzeczkę dmuchać żaby, wrzucać do niej młodszych napotkanych kolegów albo do cukierni po pączki, jak ktoś miał jakieś pieniądze. Przechodząc obok sali na parterze, gdzie reszta naszej klasy w stresach odbywała naukę, krzyczeliśmy im zawsze na powitanie „haj hitla”. Pani wtedy zamykała okna.

Moi koledzy pochodzili z naszego rewiru. W rewirze mieścił się dom dziecka prowadzony przez siostry zakonne, wobec tego było też kilku chłopaków z „bidula”. Byli oni zawsze głodni, zawsze zadziorni i zawsze ogoleni prawie na glacę, a to z powodu kar, jakie tam stosowano, czyli na przykład strzyżenia na „jajo”. Kiedy tylko, ledwie któremu odrosły włosy, znowu coś tam przeskrobał, znowu zarządzano karę i znowu był golony na „jajo”. Byli jednak zawsze bardzo weseli, pomimo strasznych rzeczy jakie przeszli oraz braku prawdziwego domu. Ich inteligencja oraz zdolność do zapamiętywania rzeczy ważnych, wyrażana była dokumentną wiedzą o śniadaniowym menu w obcych tornistrach. Wiedzieli kto z klasy, i nie tylko! ma chleb obłożony, w danym dniu, serem, dżemem bądź wędliną. Kiedy mieli ochotę na kanapkę z żółtym serem, a był poniedziałek, to szukali w tornistrze Ali, bo Beata miała żółty ser przeważnie w piątek, a w poniedziałki miała z wędliną, Kacha za to w poniedziałki miała z dżemem, z żółtym we wtorki albo środy, a z wędliną, jako córka pierwszego sekretarza „czegoś tam”, właśnie, na złość w piątki.

W szkole zmieniały się, tak jak pory roku, nasze preferencje do czynienia psikusów. Raz to strzelaliśmy z gumek i skobelków, kiedy indziej z rurek i plastelinowych pocisków, przykładaliśmy naładowane kondensatory do uszu, czy też sikaliśmy plastikowymi strzykawkami. Z tymi nie było najmniejszego problemu, ponieważ nasza szkoła sąsiadowała ze szpitalem. Chodziliśmy więc do szpitalnego śmietnika, gdzie grzebiąc pośród różnych okropnych rzeczy zdobywaliśmy je, narażając niejednokrotnie swoje młode i cenne zdrowie. Okrwawione gazy i bandaże, wata, gumowe rękawiczki oraz bliżej nie sprecyzowane odpady medyczne, nie były jednak w stanie zniechęcić nas od szabrowania pośród tego „siedliska chorób i bakterii”. W końcu dyrektor, musiał wydać dekret o całkowitym zakazie wchodzenia na tereny szpitalne, poparte, wzmocnieniem ogrodzenia drutem kolczastym.

Do teraz nie wiem, czy uczynił tak z troski o nasze zdrowie, czy też miarkę przebrał Wiciu urozmaicając, ze starszymi kolegami, szpitalną dietę o kępy trawy wrzucone, przez uchylone okno, do wielkiego kotła z zupą jarzynową, gotującą się szpitalnej w kuchni.

Najwspanialszą rzeczą jaka mogła nas w szkole spotkać, pomijając okienko w czasie „niemca”, lekcję wf oraz przerwy była wyprawa po obiad specjalnym wózkiem. W naszej szkole nie było kuchni, ale obiady były wydawane w stołówce, dla chętnych uczniów oraz nauczycieli na dużej przerwie. Pchaliśmy więc dwukołowy wózek z pustymi termosami, prawie przez całe miasto do sąsiedniej szkoły, gdzie kuchnia była. Zajmowało nam to akurat jedną godzinę lekcyjną; wyprawa zaczynała się przed lekcją, po której następowała duża, obiadowa przerwa i trzeba było zdążyć przed jej zakończeniem. Korzyści były dwojakie; dodatkowe „okienko” i możliwość zjedzenia czegoś tam po drodze. Czasami nawet udawało się „wysępić” od kucharek jakiegoś zabłąkanego kotleta, czy klopsa. Był tylko jeden haczyk, a haczyk ten nazywał się Bronek.

Bronek był niski, ale nabity jak iron man i zawsze zły. Na dokładkę nie lubił nikogo, a w szczególności uczniów z innych szkół. Był weteranem, który już któryś raz z rzędu repetował ósmą klasę. Umiał się bić i zdarzało się, że walczył z dużo większymi i starszymi od siebie wskakując na nich i podduszając dopóki nie padli. Jak padli, było po nich bo Bronek miał kamloty zamiast pięści. Wieść o Bronku skutecznie odstraszała od pokazywania się w okolicach szkoły podstawowej nr 1, gdzie rządził, dlatego też chętnych na „wózkową” wyprawę po obiad nie było wielu. Ja jednak wraz z kumplami z „bidula” woleliśmy ryzyko spotkania z nim, niż czterdziestopięciominutową katorgę w ławce. Choć nauczyciele nie chcieli zwalniać więcej niż dwie osoby, my zawsze staraliśmy się jechać we trójkę, czwórkę, aby w razie potrzeby dać radę Bronkowi. Trzeba było tak wymiarkować, aby dojechać już grubo po zakończeniu przerwy, bo jemu nie spieszno było na lekcje i szwendając się po szkole wypatrywał komu by tu jeszcze spuścić łomot. Owa separacja udawała nam się dość długo, jednak razu pewnego doszło do spotkania z nim, a my niestety, z jakichś tam powodów, byliśmy we dwójkę. Mieliśmy szczęście, bo Bronka głód był owego razu, silniejszy od pragnienia spuszczenia komuś manta i wykupiliśmy się dwoma schabowymi i jabłkiem. Bronek jak przystało na prawdziwego twardziela, po skończeniu podstawówki, a następnie SPZ – tu (szkoła przysposobienia zawodowego), którą to dumnie nazywaliśmy „szkołą poszukiwaczy złota”, został rzeźnikiem.

Polskie Koleje Polarne cz. I

Czyli dramat w trzech aktach.
Akt I

Kochana Dyrekcjo Polskich Kolei Państwowych uprzejmie informuję, że kiedy po tej zimie w końcu ustąpią śniegi, spływając rzekami do Bałtyku, moje dotąd z lekka przyprószone siwizną włosy, przeistoczą się w śnieżno białe, jak u pewnego rasowego gołąbka, który nie tak dawno temu przysiadł sobie na moim parapecie, zostawiając bezczelnie małego bobka. Dojeżdżam już pociągami do pracy od dwudziestu trzech lat, ale zdaje mi się, że tak źle to nie było nawet podczas strajków na kolei, ani po katastrofie w Miałach, kiedy to okazało się, że szyny są wykonane ze złej stali i pociągi musiały kursować nie dość, że wahadłowo, to z taką prędkością, że na pewnych odcinkach pasażer z pierwszego wagonu, mógł udać się za potrzebą do lasu i spokojnie zdążył jeszcze na wagon ostatni.
Ogólnie jest źle. O tym na pewno wiecie. Dobrze nigdy nie było, ale czasami bywało nieźle. Za to teraz, jest po prostu tragicznie, do tego stopnia, że ja człek spokojny i opanowany, wyznający życiową zasadę aby nie przejmować się rzeczami, na które nie mamy wpływu, zaczynam powoli tracić ten dystans. A dystans w naszym kraju, jest rzeczą niezbędną dla prawidłowego funkcjonowania organizmu, bo wystarczy tylko raz włączyć wiadomości i posłuchać, czy to o naszych ukochanych „pomazańcach Bożych” z Wiejskiej (nazwa ulicy to czysty przypadek), czy z boiska między dwoma bramkami, by z rozpaczy rzucić się pod nadjeżdżający ekspres (PKP Intercity Spółka Akcyjna), a ja chcę jeszcze trochę pożyć, mając ten właśnie dystans.
Wieloletnie dojazdy, uczyniły swoje i widziałem już nie jedno. Od wspaniałych logistycznie pomysłów, mających ułatwić podróżnym tzw. przesiadkę, a polegających na ustawianiu, na tym samym peronie, z prawie tą samą godziną odjazdu, dwóch pociągów: jednego relacji Przemyśl – Szczecin, a drugiego Szczecin – Przemyśl, do gościa, którego tak zaabsorbowała rozmowa przez telefon komórkowy, że wszedł, na moich oczach wprost pod nadjeżdżającą lokomotywę serii EP07. I o ile gościu z telefonem przeżył, wyrwany w ostatniej chwili, za katanę, z torowiska, na tle przerażonych oczu maszynisty oraz napisu EP07-002, o tyle pasażer, który spytał mnie „o której będziemy we Wrocławiu”, a jechaliśmy w kierunku Szczecina chciał się, w przypływie szaleństwa, ewakuować przez okno wraz z walizką i niedopitym piwem.

PKP umilało mi jednak podróż jak tylko mogło. Mogłem przynajmniej raz w tygodniu obserwować korytarzowe sparingi napakowanych, łysych gości. Dociekać, dlaczego jedno z oparć w sąsiednim boksie dziwnie odskakuje, dopóki nie zauważyłem, że napędzane było poprzez głowę, a ta poprzez piąchę gościa siedzącego vis – a – vis. Funkcjonariusze Służby Ochrony Kolei przeczesywali zapewne w tym czasie… ale wąsiki.

Ale do rzeczy. Wsiadłem czwartego lutego tego roku, do pociągu relacji Krzyż – Poznań, odjeżdżającego z mojej stacji o godzinie 15.52, aby zdążyć do pracy na 18.00. Mam co prawda pociąg późniejszy, to jest o godzinie 17.04, który na miejscu jest o 17.32 i idąc do pracy dziesięć minut spokojnie bym zdążył, ale! będąc zapobiegliwym jadę tym wcześniejszym, który i tak zresztą wyjeżdża zawsze opóźniony. Dmucham na zimne jak mawiają, a skojarzyło mi się z tym zimnym, bo w pociągu było niewiele cieplej jak na dworze. Zresztą czemu ja się dziwię? W pociągach jest albo zimno albo gorąco. Innej możliwości nie ma. Z reguły w jednostkach wiatr hula we włosach i gdy pada śnieg, to sypie pasażerom po głowach, a w przejściach między wagonami, to w ogóle można sobie bałwany lepić. Za to w przedziałowych jest sauna i wilgotność jak w puszczy amazońskiej. Wiadomo. Każdy chucha, dyszy, poci się z tego gorąca, na dodatek wniesie trochę śniegu pod butami i efekt jak wyżej, czyli sauna. Na dodatek ruska, bo jak wyjdzie się w końcu z plus czterdziestu, na minus dwadzieścia, to tak jakby skoczyć do przerębla.
No więc wsiadłem do tego pociągu, który wyjechał niby o 15.52 ale dziesięć minut później, czego nawet nikt nie zapowiedział. Po co denerwować pasażerów? Przecież nie wszyscy byli u komunii i mają zegarki, to może nie zauważą, że postali sobie troszkę dłużej na peronie, przy minus dwudziestu? Zresztą zegar, który tam stoi, chodzi chyba do tyłu, a pasażerowie mogą potuptać sobie troszkę na mrozie, dla zdrowotności.
Aha! Jeszcze jedno. Ten pociąg o 15:52 jechał wczoraj „planowo” o 15:57! bo on jeden dzień w roku kursuje o pięć minut później! Co prawda, jak już pisałem i tak wyjeżdża o te dziesięć, jedenaście minut później, ale wczoraj, z racji tej niespodziewanej zmiany był, opóźniony tylko o pięć minut!
Pociąg ruszył i pojechaliśmy. Nie za daleko, bo zaraz na pierwszej stacji się zepsuł. Miałem już pewne podejrzenia tuż po zajęciu miejsca; para wylatująca z ust podróżnych przy rozmowie sygnalizowała, że są problemy z ogrzewaniem, a kiedy zaczęło przygasać światło już wiedziałem, że dzieje się coś niedobrego z zasilaniem. Stanęliśmy na peronie i nie ruszyliśmy. Biedny maszynista, robiący w tym czasie za mechanika, biegał wzdłuż pociągu jak opętany. Coś tam próbował załączać, naprawiać, nawet odpowietrzał hamulce! Coś tam rzężało, niby uruchamiało się i w końcu; „Nagle gwizd, nagle świst, para buch, koła w ruch” – i ujechaliśmy z dziesięć centymetrów. Na tym się definitywnie zakończyła sprawa naszego odjazdu.
W czasie tego postoju wciąż żywiłem nadzieję, że jednak się uda, że dadzą radę. Nie udało się. Ale byłem spokojny, bo pamiętam z przeszłości, że kiedy takie rzeczy miały miejsce, następny pociąg jadący w tym samym kierunku, zabierał tych nieszczęsnych pasażerów z zepsutego składu, nawet jeśli był pospieszny. Stawał na stacji, na której nie powinien był stawać, następowała szybka przesiadka i dalej jechał jako osobowy. Wiadomo, sytuacja awaryjna. Trzeba jakoś ludziom pomóc. Tak było kiedyś, jak też zepsuł się właśnie w Baborówku, i tak było jak żołnierz rzucił się pod pociąg na Woli i czekaliśmy na prokuratora. Niestety tym razem tak nie było, bo pociąg, który wyjeżdża o 17:04, to już pociąg innej spółki przewozowej i ma w „pompie” pomoc pasażerom z pociągu konkurencyjnej firmy. A niech mają za karę! Następnym razem nie pojadą już osobową „jednostką” z Przewozów Regionalnych, a wybiorą pospieszny TLK, nawet jeśli mieliby gdzieś tam po drodze wysiąść, w biegu.
Oj, narobiło się teraz tych spółek na PKP. Tracę powoli rachubę ile ich jest i jak mają się one w stosunku do siebie. No bo tak; kupując, jak w moim przypadku, bilet miesięczny na pospieszne (PKP Intercity Spółka Akcyjna) mogę podróżować pospiesznymi i osobowymi spółki Przewozy Regionalne (bez dopłaty), ale nie mogę pociągami interREGIO (nawet za jakąś dopłatą), które są chyba z tej samej spółki co Przewozy Regionalne, kupując bilet na osobowe (Przewozy Regionalne) mogę jeździć osobowymi i interREGIO (za dopłatą, której kwota zmienia się z tygodnia na tydzień, aktualnie, z mojej stacji, wynosi cztery złote, ale jeszcze tydzień temu wynosiła pięćdziesiąt groszy), nie mogę jednak pospiesznymi Intercity w ogóle, a kupując bilet miesięczny na interREGIO mogę jeździć interRegio (wiadomo) i osobowymi (Przewozy Regionalne) bez dopłaty ale nie mogę pospiesznymi Intercity. Jasne nieprawdaż? Zresztą ta sytuacja może się zmienić, bo jeszcze nie tak dawno temu można było zrobić dopłatę z osobowych (Przewozy Regionalne) na pospieszne Intercity, której kwota zależna była chyba od ciśnienia atmosferycznego i wynosiła od pięćdziesięciu groszy, w porywach nawet, do pięciu złotych i pięćdziesięciu groszy! a przez kilka początkowych dni stycznia nie można było jeździć ww osobowymi, mając bilet miesięczny na pospieszne Intercity, co można czynić teraz, ale mając jakiś inny, specjalny bilet, który zresztą posiadam.
Ale rozumiem, każdy chce być prezesem jakiejś spółki, a że chętnych było więcej niż wakatów, trzeba było zwiększyć ich liczbę, poprzez zwiększenie liczby spółek. Ot i wszystko. A swoją drogą też chciałbym być prezesem jakiejś spółki. Nie dało by rady wymyślić jeszcze jakiś kolei? Marzyłyby mi się takie piękne bordowe wagoniki, w środku całe w pluszach, ciągnięte przez takie małe, śliczne elektryczne lokomotywki, stylizowane a la parowóz „Piękna Helena”. W czasie jazdy boj serwowałby herbatkę i kruche ciasteczka, a konduktor zabawiałby podróżnych różnymi, pikantnymi opowiastkami.
Zresztą na kolei idzie dorobić się dużych pieniędzy. Pewien znajomy, znajomego, mojego znajomego, właśnie tak się dorobił, remontując dworce. Szkoda tylko, że robił to wirtualnie, tak ja ja uprawiam ziemię, na Farm Ville na Facebooku i dworce stawały się czystsze i ładniejsze tylko na papierze. Poszedł za to nawet siedzieć, a znajomy, znajomego zeznawał w tej sprawie w samej prokuraturze! Ale pieniędzy, za te wirtualne remonty i tak nie wyegzekwowali. „Zabijcie mnie, i tak nic nie mam! Wszystko przepuściłem” – tak im pewnie powiedział.
Pisząc te słowa wracam właśnie z pracy osobowym (Przewozy Regionalne) i czuję, że po wczorajszym „zimnym chowie” w waszym pociągu bierze mnie przeziębienie. Ale przynajmniej się wypocę, bo w wagonie jest sauna. Właśnie zwulkanizowałem sobie podeszwę o grzejnik, umieszczony pod czerwonym, plastikowym siedzeniem o temperaturze, która podsmaża mi pośladki, a ja jeszcze założyłem kalesony!
Wracając do sedna. W trakcie tego postoju przyszło mi do głowy, żeby wsiąść do pociągu, który właśnie zatrzymał się na peronie, jadąc w stronę przeciwną aby dojechać do stacji, gdzie zatrzymuje się pospieszny. Jednak kłóciło się to z moim poczuciem logiki, bo jechać w stronę przeciwną, w stosunku do miejsca gdzie chce się dostać, jest chyba nielogiczne? A trzeba było tak zrobić, bo reasumując; aby dostać się do stacji przeznaczenia wcześniej, trzeba było wyjechać pociągiem późniejszym. Logiczne, czyż nie?
W ogóle stacja, na której się to wydarzyło jest jakaś pechowa. Nie ma tam nawet zasięgu i dzwoniąc po pomoc musiałem szukać fal, jak różdżkarz wody, chodząc w te i we wte. Osobiście przeżyłem tam już trzy awarie, a raz to nawet pociąg, choć osobowy, nie zatrzymał się na owej stacji i pojechał dalej! Trzeba było widzieć miny tych ludzi, co stali na peronie – były bezcenne (za wszystko inne zapłacisz kartą MasterCard). Na szczęście maszynista przypomniał sobie w porę, to znaczy w polu, swoją omyłkę, zrobił „stop” i cofnął te dwa, trzy kilometry na stację, po owych nieszczęśników o smutnych minach, dojeżdżając do stacji docelowej nawet punktualnie.
Innym razem pociąg podobnież nie zatrzymał się, ale na następnej stacji. Sytuacja jednak była zgoła inna ponieważ wtedy on wpadł w poślizg. Tak, tak, przejechał następną za Baborówkiem stację, czyli Pamiątkowo z powodu leżących liści – tak nam powiedział kierownik pociągu: „Pociąg wpadł w poślizg i nie zdążył wyhamować, bo na torach leżało dużo liści”. Był sierpień, więc trochę dziwne wydało mi się skąd liście na torach?
Jesteście mistrzami w stopniowaniu napięcia. Braliście jakieś lekcje u Hitchcocka, czy co? Bo jeśli, dajmy na to, pociąg jest opóźniony sto dwadzieścia minut, to nie powiecie tego od razu, dając ludziom szanse zrobienia zakupów w mieście, ale stopniujecie napięcie. Zaczyna się od zapowiedzi, że pociąg jest opóźniony o piętnaście minut, aby po upływie dwudziestu minut powiedzieć, że jest opóźniony jednak czterdzieści minut, a następnie zwiększyć do siedemdziesięciu, kończąc na stu dwudziestu. Choć już przy piętnastu było wiadomo, że nie da rady dojechać, bo jest jeszcze dwieście kilometrów od celu! Tak było z miesiąc temu.
Kiedy przyszedłem na dworzec pociąg, którym miałem odjechać był opóźniony dwadzieścia minut. Powiedział mi to kolega, którego spotkałem po drodze, a który na wieść o tym, szedł sobie kupić piwo aby utopić żal dojazdów w alkoholu. Kupiłem więc i ja, żeby mu potowarzyszyć, bo picie, nawet piwa, w samotności to rzecz straszna. Kiedy, dokonawszy zakupu, wróciliśmy na dworzec główny, z dwudziestu minut zrobiło się czterdzieści. Ponieważ w pociągach, ani na dworcach nie można spożywać alkoholu, udaliśmy się do pobliskiego, całodobowego baru West (to ta „wyrzutnia między dworcem zachodnim, a pocztą). Wypiliśmy po jednym piwie, a kiedy wróciliśmy na dworzec, czterdzieści minut przemieniło się w siedemdziesiąt. Wróciliśmy wobec tego do Westu, gdzie wypiliśmy jeszcze po jednym piwie, a kiedy na powrót przyszliśmy na dworzec, z siedemdziesięciu, zrobiło się równe sto minut opóźnienia. Wobec tego znowu udaliśmy się do Westu, gdzie tym razem wypiliśmy po dwa piwa i później z tego wszystkiego zdało nam się, że pociąg jest opóźniony sto dwadzieścia minut i ledwie nań zdążyliśmy.
Kiedy wreszcie ruszył, nieopatrzenie zawyrokowałem, że „jeszcze tego by brakowało, żeby się popsuł” i on się popsuł! zaraz na pierwszej stacji!
Wola, to drugie co do pechowości miejsce, gdzie pociągi stają na amen. Baborówko i Wola. Kiedyś nawet myślałem, że barmanka z bistro przy przejeździe, ma specjalny wyłącznik, który unieruchamia pociągi, bo wtedy właśnie, w oczekiwaniu na sprawną jednostkę, męska część pasażerów idzie tam i wykupuje cały zapas piwa. Wiem, bo sam kupiłem ostatnie! bo to co kupiłem jeszcze w Poznaniu, zdążyło mi się już do Woli „popsuć”. Podsumowując; zamiast dojechać trzeźwy o godzinie 23:20, dojechałem, coś koło wpół do trzeciej pijany.
No, teraz wydaje Wam się, że wiecie z kim macie do czynienia – z pospolitym pijakiem, któremu na rękę te awarie i opóźnienia, bo może sobie iść do knajpy na piwo. Zapewniam Was jednak, że tak nie jest, albowiem nawet najgorsza mordownia, w porównaniu z dworcem w godzinach nocnych, to szkółka niedzielna. Przecież, nie tak dawno temu, jednego zadźgali nożem! a drugiemu się umarło w KFC! Musieli wyprosić wszystkich klientów, a później zdezynfekować całą restaurację: „Przepraszam Pana, czy mógłby Pan dokończyć swoje pikantne skrzydełka na zewnątrz, bo musimy wynieść zwłoki”. Bezdomni, których jednakowoż mi żal i oprócz roztaczającego zapachu mi nie przeszkadzają, „krawcy” (kieszonkowcy), różny szemrany element robiący flaszkę popijaną kranówką, przynoszoną w plastikowych kubkach, ze zlewu do mycia rąk w ww KFC. Sam widziałem. Chlali przy wyjściu na peron pierwszy. Później dołączyło do nich jeszcze dwóch typów spod ciemnej gwiazdy o sumiastych wąsach i w szarych uniformach. Po chwili dopiero spostrzegłem, że to Straż Ochrony Kolei, i że zwrócili im uwagę, żeby tę flaszkę zrobili gdzieś na peronie, bo tutaj jest monitoring i będą do nich wydzwaniać i „zawracać gitarę”.
Bo głównym zadaniem SOK jest „czatowanie”; na ludzi palących papierosy, o pięć metrów od miejsca do tego wyznaczonego, pijących jedno piwko, po pracy, w pociągu oraz nielegalnie przechodzących przez torowisko. Kiedy „krawcy” uśpili mojego kolegę w przedziale wraz ze współpasażerami i obudził się, na bocznicy, bez służbowego klarnetu, a sąsiadka bez laptopa, wtedy oni zapewne, zza winkla, robili „przyczajkę” na jakiegoś podejrzanego typa, który, jak im się wydawało, chciał sobie zapalić w miejscu do tego nie wyznaczonym. I udało się! Przyłapali go na gorącym uczynku, zaraz po pierwszym „sztachnięciu” i wypisali mandat za pięćdziesiąt złotych, a w tym samym czasie klarnet oraz laptop, za łączną kwotę około szesnastu tysięcy złotych, zmieniły właściciela.
Jak widzicie nie radzicie sobie najlepiej, a zimą to już w ogóle. Wy nie lubicie zimy, a zima nie lubi Was, ale to jednak ona wygrywa z przestarzałym taborem, trakcją i rozkładem jazdy, drąc go na strzępy i wyrzucając do kosza. Ale mam dla Was panaceum na te dolegliwości. Wraz z nastaniem pierwszych mrozów oraz pojawieniem się pierwszego śniegu, sami wyrzućcie rozkład jazdy do kosza, nie wyciągając go, aż do wiosny. Zmieńcie tedy nazwę na Polskie Koleje Polarne, które będą kursowały, jak im się żywnie podoba, czyli tak jak teraz, ale już z „podkładką”, ponieważ Polarne właśnie to będzie oznaczało.
Ludzie będą przychodzili na dworzec kolejowy w zupełnie dowolnych godzinach i jeśli trafią akurat na pociąg, który będzie im pasował, to pojadą. Jeśli nie, to poczekają albo pojadą sobie gdzieś indziej. Bo to wiadomo, czy im to na dobre nie wyjdzie? Mój znajomy, przespał kiedyś po pijaku stację i obudził się na bocznicy z Szczecinie. I to bez butów! Przypomniał sobie o dawno nie widzianym koledze ze studiów, został u niego na tydzień, gdzie poznał swoją obecną żonę i są teraz szczęśliwym małżeństwem!

Kiedy byłem małym chłopcem 10

Materiały pirotechniczne.

W owych czasach musieliśmy sobie w tej materii radzić sami. Sklepy nie sprzedawały żadnych petard i sztucznych ogni, a jedyne co można było kupić to korki i kapiszony na niedzielnym odpuście przed kościołem. Były dla małych dzieci i nam, zawodowcom nie dawały wystarczającej satysfakcji. Wobec tego kombinowaliśmy na różne sposoby jak tylko się dało.

Czytaj dalej

Kiedy byłem małym chłopcem 9

Piłka.

 

Gdyby się zastanowić, to czas mojej młodości spędziłem po równi: na drzewie, na lodowisku, na ślizgawkach i grając w piłkę. Zawsze kiedy wychodziłem z domu zabierałem ze sobą piłkę. Mogłem wyjść do szkoły bez drugiego śniadania, bez stroju do wf, a nawet bez całego tornistra, o zadaniach domowych nie wspominając, ale wychodząc na podwórko nigdy, ale to przenigdy nie zapominałem o piłce.

Czytaj dalej