Archiwum autora: root_0mv55kga

Czoper

Był dziś u mnie mąż kuzynki. Naprawiał piec gazowy C.O. Zauważyłem, że jakoś tak dziwnie „człapie”, jakby miał nasrane w gaciach (że tak obrazowo powiem). Okazało się, że zaliczył wypadek na motorze. Zagapił się i wjechał gościowi w „dupę”… czoperem znaczy…

Więc jak mu wjechał w tę „dupę” tym czoperem, to jak nie przypier*olił jajami w bak, to mu jedno do „środka” wleciało… to znaczy nie do baku, ino z powrotem do podbrzusza… no i z bólu się popłakał…

Już później chirurg do niego gada…” jak pan chce może być zabieg, albo dam panu bandaż w zęby i to jajo jakoś panu „wycisnę…”

Wybrał zabieg.

Pochwała dla piwa

1 maja 2010 roku po raz kolejny przekonałem się o wyższości piwa nad napojami wysokoprocentowymi. Przekonała się o tym także moja żona idąc mi z pomocą i przynosząc w okolice wezgłowia kubełek na pawia. Nie zrobiła tego z litości, co to to nie! Dla niej mógłbym wyrzygać nawet samego siebie, bo przecież sam sobie zgotowałem taki los, ale ze zwyczajnego pragmatyzmu i troski o czystość w domu. Paw lepszy jest w kubełku niźli na podłodze. Ta stara życiowa prawda od zawsze każe jej przynosić plastikowy kubełek kiedy wracam od kolegi z urodzin. Dodam, że od tego kolegi co to ma urodziny 1 maja, bo to właśnie wtedy mój żołądek bywa wystawiany na próby najcięższe.

Kolegi marzeniem było zapewne zostać chemikiem. Jego talent i przemożny pęd do wymyślania różnych mikstur godzien jest najwyższej pochwały. Cały czas coś kombinuje zastanawiając się „co to jeszcze można by ze sobą połączyć i wypić”. Tak więc testowaliśmy już u niego różnego rodzaju nalewki, drinki, likiery i inne raczej wysokoprocentowe napoje, wszystkie domowej produkcji, których nijak zakwalifikować nie można. No bo jak zakwalifikować jego ostatni wynalazek w postaci mikstury sporządzonej ze: spirytusu gorzelnianego wiadomego pochodzenia, cukru waniliowego, soku z cytryn i piwa? Drink, nalewka? Smakowało ciekawie. Nie powiem. Wręcz intrygująco. Czuć było moc, ale umiejętnie tonowaną przez posmak wanilii i soku z cytryn. Słodko, kwaśne słowem. Niestety, owy przepyszny, jak nam się zdawało napój, miał jedną wadę, a można by ją określić krótko: „zwalidupa”. Wanilia i cytrynka umiejętnie maskowały moc trunku. Nie jak w przypadku tej niemieckiej siedemdziesięciu procentowej berbeli Rasputin, co to po łyknięciu robi ci w gębie pianę ze śliny, tracisz dech, a oczy wychodzą z orbit. Wiem, wiem koledzy go chwalą. Zresztą czego oni nie chwalą? Byle procenty miało i sponiewierało. Ale mnie on nie smakuje i koniec. Co innego było z tym miksem spirytu z piwem i dodatkami. Wchodził jak ” ta lala”. Nawet popijać nie było trzeba za dużo, choć grzał w rurę zdrowo. Ale kiedy ujawnił swoje „drugie dno” było już za późno. „Film mi się urwał” i to by było na tyle.

Rano… o Boże! Chciałbym wymazać ten dzień z mojej pamięci, bo równie okropnie nie czułem się nigdy. Dodatkowo jeszcze stało się coś mojej żonie, bo przestała mówić. Tak, tak! Drugiego maja w ciągu całego dnia nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Chciałem już nawet dzwonić na pogotowie laryngologiczne. Ale raz, że byłem na to za słaby, a dwa, że ona tę stratę mowy miała „wybiórczo”, bo tylko w stosunku do mnie.
Koniec, końców kac przeszedł, a poczułem się dopiero zdrów, jak „podcisnąłem” duże jasne z wieczora. Tak. Piwo. To jest to. Pijesz je ze smakiem. Chlapniesz sobie jedno, dwa, a nawet trzy, czy cztery z wieczora i jest git. Piwo nie ma „drugiego dna”, nie oszukuje cię i humor rośnie wprost proporcjonalnie do ilości wypitej cieczy. Pełna kontrola. Wypijesz dwa przed północą i z rana możesz spokojnie śmignąć sobie samochodem, bez strachu, że jakieś zabłąkane promile zostaną. Z trunkami mocnymi, a w szczególności ze wszelkiego gatunku wynalazkami tak nie jest, bo tak naprawdę to nie wiesz ile żeś wypił i jaki to miało procent. No bo ile miał ten miks spirytusu gorzelnianego wiadomego pochodzenia, piwa, soku z cytryn i cukru waniliowego? Według alkoholomierza: zero! Pływał sobie dziarsko na samym wierzchu i ani myślał się choć troszkę zanurzyć. Cukier. Cukier powoduje wzrost gęstości cieczy i zwykłym alkoholomierzem nic nie zmierzysz. To i nie zmierzyliśmy. Ale wypić, tośmy wypili wszystko. Do ostatniej kropelki. No i nas powymiatało z filcy, że hej! Wszystkich bez wyjątku, a najbardziej mnie, bo ja mam po prostu najsłabszą głowę. To znaczy w porównaniu do moich wspaniałych kolegów. Zawodowców. Dla nich nawet i „zero sewen” na twarz to mało!

Ale, ale bo miałem pisać na pochwałę piwa. Tak więc piwko pijesz sobie ze smakiem. Delektujesz się, a bąbelki przyjemnie łechtają cię z gardziołko. Nie myślę tutaj broń Bóg o piciu piwa wprost z lodówy. Co to, to nie. Jeśli gdzieś wyczytałeś, że piwo pije się schłodzone do plus pięciu, to nie prawda. Moje stoi zawsze w piwnicy, gdzie jest około dwunastu stopni i takie jest najlepsze. Chłodne, ale nie strzyka ci w krtani z zimna i czujesz jego smak. Piwo wyciągnięte z lodówki smakuje jak woda z bąbelkami,czyli nijak. Chłodne ale nie zimne oto klucz do sukcesu w delektowaniu się „mnisim” napojem.
Jeszcze kwestia z czego pić? Z butelki? Nie polecam, choć w sytuacjach kryzysowych dopuszczam. Po kilku browarkach z butelki jak sobie bekniesz to możesz na zawsze stracić narzeczoną albo szybę w oknie, bo wciągasz całe piwo wraz z zawartym w nim gazem, a gazu nasi producenci nie żałują. Jeśli przeto zależy ci na kobiecie i nie chcesz wydawać na szklarza przelej piwo do kufla według mojego sposobu.

Nie będę tutaj faworyzował kufli, czy pokali. To już twoja sprawa ale doradzę aby do piwa o pojemności pół litra (bo przecież o innych my faceci w ogóle nie rozmawiamy) użyć półlitrowego. Masz już chłodne (ale nie zimne) piwko (rozumie się półlitrowe) i półlitrowy kufel. Otwierasz butelkę i… ha… już pewnie widzisz ten cieniutki strumyczek wolniutko spływający z butelki po ściance kufla, żeby się nie spieniło. Nic z tych rzeczy! To amatorka. Też tak robiłem dopóki pewien piwosz z Bawarii nie nalał mi piwka profesjonalnie, przy ładnie zastawionym stole nie urągając nawet kropelki z pianką stojącą na dwa centymetry powyżej. Zrobił tak odwracając butelkę „centralnie” do góry nogami! I nic się nie wzburzyło, nie nastąpiła eksplozja piany na piękny obrus. Ale miał sposób: na początku pochylił wysoki kufel prawie do poziomu i włożył do niego niemal całą butelkę powolutku wlewając piwo. Gdy szyjka butelki dotknęła już leciutkiej pianki, która utworzyła się na dnie kufla, zaczął stopniowo „pionizować” kufel i butelkę, dbając jednak o to, by szyjka cały czas zanurzona była w miejscu na pograniczu piwa i piany. Kiedy odwrócił już kufel do całkowitego pionu, a butelka sterczała w nim z połową piwa, lekko ją unosząc, wlał resztę. W butelce zostało dość dużo piany, z której uformował piękną „czapeczkę”. Na dwa centymetry powyżej kufla. Piwo było nalane na „miękko”, czyli lekko odgazowane i z gęstą pianą. Sprawa dotyczyła piwa pszenicznego, co nie przeszkadza aby wlać tak każde inne.

Piwko zaserwowane w ten sposób, rzekłbym, wślizguje się do gardła samoczynnie, zostawiając przyjemny posmaczek słodu na języku. Bąbelki nie drażnią, a raczej delikatnie łechtają przełyk i człowiek nie ma problemów z wyrażeniem swoich myśli – jak w przypadku piwa pitego wprost z butelki, w przerwach między upuszczaniem gazów. Możemy tedy w pełni oddać się delektowaniu tego przepysznego napoju oraz biesiadowaniu z przyjaciółmi.

 

 

Kiedy byłem małym chłopcem 12

Szkoła podstawowa – ciąg dalszy.

 

W naszej szkole, w przerwach między lekcjami, kiedy padał deszcz, urządzano nam spacery po korytarzach. Spacerowało się parami, dookoła, przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, przez cały czas trwania przerwy. Niby jakaś potężna larwa bez początku i końca, ten ludzki stwór nieustannie przemieszczał się do przodu, wił i poruszał, prężył i pęczniał, wzbudzany do coraz to nowych zgrubień, wybuchającymi w nim bójkami chłopaków i podmacywaniami dziewczyn.

Bójka, nawet jeśli była na serio, musiała odbywać się w ciągłym, powolnym marszu dookoła korytarza. Pod żadnym pozorem nie wolno było się zatrzymać! Jeśli zwarcie przeszło już do parteru, to przeciwnicy starali się w jakiś przedziwny sposób dotrzymać kroku pozostałym, turlając się w zgodnym tempie zresztą. Nad tym wszystkim piecze sprawowali nauczyciele dyżurni, dbając o niezmącony i nieustanny spacer całej szkoły w te deszczowe dni.

 

Czytaj dalej

Zamek

Do dyrekcji, działu reklamacji, projektantów, rzeczoznawców, a i krawców firmy „Smyk”.

Miałem tego listu nie pisać, a właściwie nie wysyłać, bo napisałem go już w listopadzie i od tej pory „leżał” sobie na twardym dysku, jak ongiś w szufladzie.
Kiedyś, jak ze trzydzieści lat temu zacząłem jeździć z kumplami na ryby, mama zawsze, ale to zawsze z rana, kiedy zrywałem się o trzeciej zero zero na pociąg, gadała: „Po co ty na te ryby jeździsz?”. Tak gadała za każdym razem, przez te wszystkie lata, jak jeszcze z nią mieszkałem i tak gada do tej pory, kiedy mnie kumple na ryby wyciągają, jako ojca rodziny już.
Tak też i moja żona, w stosunku do tego listu gadała: „Po co ty ten list będziesz wysyłał? – zamek i tak naprawiliśmy sami.” Po co i po co? – myślałem sobie – i tak go wyślę, tak jak ongiś na ryby jechałem… ale nie wysłałem. Ale może od początku. W celu tym musimy cofnąć się do listopada zeszłego już roku, a więc.

Moi mili Państwo, w listopadzie odwiedziliśmy z żoną i córką Wasz salon mieszczący się w centrum handlowym (jak ja nie lubię tego słowa) King Cross w Poznaniu. Weszliśmy, jak to mawia zwykle moja ślubna, tylko popatrzeć…, a wyszliśmy z kozaczkami, zimową kurtką i jakimiś duperelkami, o których wspominać nie warto.
Kozaczki są świetne; szyte, skórzane, mają dość wysoki obcas, a co za tym idzie nie wpiją wody, kiedy w pseudo – zimie śnieg stworzy na chodnikach centymetrową breję*.

*(Pisane w listopadzie i nikt wtedy nie przypuszczał o nadchodzących „śniegowych suwenirach”).

Powiedzieć tego jednak nie można o kurtce. Nie, nie! bez paniki – nie jest tak źle, bo defekt, a właściwie defekcik tyczy się tylko jednej małej rzeczy – zamka, który ową kurtkę zapina, a zasadniczo zapinać powinien, bo nie zapina. Co prawda na początku zapinał ale przestał i w tej sprawie udałem się, jakiś czas później, jak to mawiają „w sprawie reklamacji”.
Myślicie pewnie, że obsługa była niemiła, że nawymyślali mi, że wezwali ochronę i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze? Nie, nie! Byli mili i chcieli reklamacje przyjąć. Tutaj jeszcze spoko. Lecz kiedy dowiedziałem się, że na wymianę, zamka lub kurtki będę musiał czekać dwa tygodnie! bo takie są procedury, to myślałem, że zrobię wymyk do tyłu przy kasie w Waszym sklepie! Dwa tygodnie? Dwa tygodnie?!! a nam się tylko zamek zepsuł.
No może i można czekać dwa tygodnie, a dwa tygodnie to obiektywnie „tylko dwa tygodnie” ale jeśli moja córka nie ma w czym chodzić, bo wystrzeliła po zeszłej zimie jak z procy i musiałaby siedzieć dwa tygodnie zamknięta w domu, to owe dwa tygodnie przemieniają się raczej w „aż dwa tygodnie”, a wizja jej chodzącej w przymałym paltociku napawa mnie przerażeniem i przypomina ten straszny kawał, co to ojciec prowadził płaczącego synka, za rękę po ulicy, a na pytanie przechodnia: „dlaczego mały tak płacze” odpowiedział: „cholera! kupiłem sralowi buty… i za małe!” – a ja nie chcę jej puszczać w miasto w przymałym paltociku i za ciasnych butach…
Ale wracając do rzeczy… po konsultacji telefonicznej z żoną zdecydowaliśmy się, na zakup we własnym zakresie w/w zamka i wszycie go w domu. Bo wiedzieć musicie, że moja żona umie szyć na maszynie! Tak, tak! Mowa o tej zapomnianej, jak zaprawianie kompotów, czy kiszenie ogórków, domowej czynności, co to kobiety wykonywały kiedyś w kuchni. Nie dość, że potrafi gotować, to jeszcze czasami coś uszyje! No fakt. Nie lubi tego. Bo zawsze coś idzie nie po jej myśli; coś się marszczy, coś rwie, coś plącze, coś guźla i ja wtedy boję się wchodzić do kuchni (gdzie zwykła ustawiać maszynę). Ale w końcu spódniczka jest uszyta, nogawki podwinięte, bluzeczka przerobiona, a i zamek wszyty.
Tak miało być i tym razem, a w związku z tym udałem się do sklepu o dumnej i całkowicie demaskującej nazwie „Nitka” po zakup, na drodze wymiany towarowo – pieniężnej, zamku/zamka (już sam nie wiem jak pisać). Zabrałem ze sobą oczywiście główną bohaterkę tego całego zamieszania – kurtkę, aby pani wprawnym okiem fachowca od nitek, guzików, wstążek i zamków oceniła jaki będzie najlepszy oraz dopasowała jego długość.
Sklep jest mały, wręcz kameralny, a i klientów nie za dużo, ale mnie oczywiście musiała przytrafić się taka jedna „baba”, co to lubi wybierać i kupować nie wydając przy tym pieniędzy. Wierzcie mi, że kiedy po przebraniu (i nie kupieniu!) kilkunastu beretów, co trwało baaadzo dłuuugo (a czas właśnie wtedy, w myśl teorii Einsteina rozciągał się niczym guma od gaci) i kolejnym pytaniu: „A niech mi pani pokaże jakieś skarpety z froty…” już chciałem wyjść na świeże powietrze w celu wykonania głębokiego wdechu. Ale wytrzymałem! Zagryzłem zęby i dałem radę! I mówię Wam było warto! bo pani w sklepie się znała! Nie jak te, w wielkich marketach, co to je łapią na ulicy, przypadkowo, bo przechodziły nieopodal i teraz muszą za karę niejako, odwalać, jak za dawnych lat, „pańszczyznę”, kryjąc się między regałami. Tu czuć było i wiedzę, i profesjonalizm. Pani nie unikała wzroku, nie uciekła na zaplecze i oto co zaproponowała:
Warianty były trzy; metalowy, plastikowy lany oraz plastikowy eee… no taki, który wyprodukowano z zaplecionej żyłki, co to czasami lubi się rozplątać. Jednak po bliższym „oblukaniu” kurtki powiedziała, nie uwierzycie Państwo! że zamka nie trzeba wymieniać całego, bo można (orkiestra tusz!) wymienić tylko sam suwak i to może działać!… co uczyniliśmy.
W sklepie, przy pomocy pożyczonego od nich małego śrubokręcika, rozgiąłem na samej górze blokadę zabezpieczającą suwak przed jego wysunięciem. Następnie zdjąłem stary, nałożyłem nowy i wuala – zamek zaczął działać! Ot tak, po prostu, bez żadnych fochów. Dacie wiarę?!! Później przy pomocy, pożyczonych, również ze sklepu, kombinerek, zacisnąłem, wcześniej zdjętą blokadę i na tym cała historia by się zakończyła. Niestety, po jakimś czasie i sam suwak nie podołał wobec następnej awarii, a mianowicie odpadnięcia blokady u dołu.
Jak łatwo przewidzieć, na powrót udałem się do wyżej wymienionego sklepu o dumnej i całkowicie demaskującej nazwie „Nitka”. Skoro idzie wymienić sam suwak dlaczegóż by nie dopasować dolnej blokady? – se pomyślałem. Tym razem jednak, równie dobrze obeznany w kwestii nitek, guzików wstążek i zamków pan, miał dla mnie smutne wieści pt. „Wymiana całego zamka.” Stwierdził mianowicie, że dolnej blokady „zaciskanej maszynowo!” – tutaj spojrzał mi głęboko w oczy, dając do zrozumienia, że to jest coś bardzo ważnego – nie podobnież zacisnąć kombinerkami, nawet jeśliby była, a nie było. Więc, no cóż, doszło w końcu do kupna nowego zamka i udania się z nim do domu.
W domu, po bliższym zaznajomieniu się z materią, żona spasowała. Bliższe zaznajomienie się z materią oznaczało, że zamek wszyty jest w sposób niemożliwy do wyprucia, to znaczy, został on bardzo finezyjnie wkomponowany w jakieś strukturalne elementy kurtki – jak odprujesz zamek to odleci ci rękaw – a na dokładkę wszystko to, jest przynitowane, przy pomocy zatrzasków! Słowem, żeby wymienić zamek, trzeba by usunąć te zatrzaski, następnie wypruć zamek (odlatuje rękaw), wszyć nowy i zamocować nowe zatrzaski. Proste? Chyba nie, bo tak też powiedziała pani kaletnik, klnąc na czym świat stoi (z wyróżnieniem producenta „co za jełop tak to uszył”), że jej dzień popsuliśmy!
Koniec, końców, znalazła jakiś inny sposób, na wszycie tego zamka, bez usuwania zatrzasków. Nie wygląda to może tak pięknie, jak oryginalne wszycie, ale lepiej mieć zamek nieoryginalny, a działający, niż oryginalną atrapę.
Mam nadzieję, że nie przynudzałem zbytnio. Może Was ruszy sumienie, a projektanci doświadczą przypływu olśnienia przyszywając zamek w ten sposób, żeby można go było w razie co wymienić. Bo wiecie, zamek to rzecz która lubi się popsuć, zaciąć, lub coś tam, czasami przytrzasnąć – auć.

Polskie Koleje Polarne cz. II

Czyli dramat w trzech aktach.
Akt II

Chyba znalazłem sposób na te wszystkie opóźnienia i związaną z tym katorgę codziennych dojazdów. Zima już mi pasuje! Wpadłem na to zupełnie przypadkowo, gdy ktoś znajomy, widząc jak przedzieram przez zaspy, ulitował się i podwiózł mnie samochodem na stację kolejową, gdzie byłem trzydzieści minut przed planowanym odjazdem swojego pociągu. Tak, tak, idę na stację coś około trzydziestu minut – przerąbane jak w ruskim czołgu. Ale, ale! Wyobraźcie sobie, że zdążyłem na ten pociąg, który miał odjechać czterdzieści minut temu ale był opóźniony. Cud! Po prostu cud!
Od tej chwili wychodziłem już dużo wcześniej, niż zaplanowany odjazd pociągu. Niejako byłem zawsze „między pociągami” i łapałem się na te wcześniejsze – ale opóźnione. Przykładowo; jadąc do pracy o 17:04, byłem na stacji coś około 16:30 i wsiadałem do tego, co niby miał odjechać o 15:52 ale odjeżdżał czterdzieści minut później, a kończąc pracę przed trzynastą, szedłem dużo wcześniej na pociąg o 13:47, łapiąc się na tego, co niby miał odjechać o 12:38, którego z racji częstych opóźnień przestawili na 12:46, a który i tak odjeżdżał po trzynastej. To był sposób i stałem się na powrót szczęśliwym człowiekiem.
Dopóki nie przyszła wiosna, a właściwie to, co mamy teraz, która to zniweczyła cały mój misterny system odjazdów „między – pociągowych”, bo pociągi zrazu zaczęły kursować punktualnie. I stało się tak, że kończąc pracę przed trzynastą, już nie zdążałem na tego o 12:38, co go później przestawili, z racji częstych opóźnień na 12:46, a który wiosną, na powrót zaczął odjeżdżać o 12:38. I to punktualnie! Musiałem wobec tego czekać na tego o 13:47, a ponieważ przed godziną dwudziestą nie „spożywam” i bar „West” nie wchodził w rachubę, obserwowałem życie toczące się na dworcu oraz zamieszkałe tam gołębie. Słowem, de facto, przyjeżdżałem do domu później, co mi nie bardzo pasowało, bo musiałem zdążyć z powrotem na pociąg o 17:04, a na który wychodziłem z przyzwyczajenia o trzydzieści minut za wcześnie, żeby zdążyć na tego o 16:52, ale on też zaczął jeździć punktualnie!
Zacząłem spędzać więcej czasu na dworcach kolejowych niż w domu, a myśl o wspaniałości zimowych dojazdów Polskimi Kolejami Polarnymi przygnębiała mnie okrutnie i zatruwała radość z nadchodzącej wiosny.
Dodam jeszcze, że w zimie zdarzyło się tak, że jeden raz pociąg na mnie poczekał, kiedy ja spokojnie spędzałem sobie czas z przyjaciółmi, w jak dobrze znanym nam barze całodobowym „West”.
Jak zwykle przyszedłem na pociąg o 23:47 i on jak zwykle był opóźniony. Pani przez megafon zapowiedziała, że czeka na skomunikowanie z innym pociągiem, aby ci pasażerowie z tego spóźnionego mogli się przesiąść. W tym momencie otworzyło się okno w sąsiednim wagonie i jakiś zrozpaczony mężczyzna ogłosił wszem i wobec, że, i tu cytuję; „ Na mnie kurwa nigdy nie poczekają!”. Zmusiło nas to do omówienia tej ważkiej kwestii. Udaliśmy się wobec tego do całodobowego baru „West” koło dworca zachodniego, a jeden kolega, akurat wtedy niepijący został w pociągu. Było ze mną dwóch znajomych kibiców Lecha Poznań, którzy wracali właśnie z turnieju Remes Cup z Areny. Zamówiliśmy po jednym jasnym z kija i kiedy zajęliśmy miejsca, aby uraczyć się tym przepysznym napojem oraz omówić problem pana, co to na niego kurwa nigdy nie poczekają zadzwonił kolega z pociągu (ten akurat wtedy niepijący), że wstrzymał pociąg! bo z trzydziestu minut opóźnienia zrobiło się raptem ze dwanaście! i on go wstrzymał żebyśmy zdążyli!
Przelaliśmy ledwo posmakowane piwa z pokali do plastikowych kufli (ble) i biegiem rzuciliśmy się poprzez dworzec zachodni, w kierunku peronu czwartego. Kto choć raz schodził schodami z dworca zachodniego do podziemnego przejścia wie, że stromizna jest tam znaczna i aż dziw bierze, że jeszcze nikt się tam nie zabił schodząc, a myśmy biegli! i to z kuflami!
Po drodze, ponieważ ja, nie chwaląc się, biegłem jako pierwszy i wyglądało jakbym uciekał, oddział policji chciał spacyfikować moich dwóch przyjaciół – szalikowców, bo myśleli, że gonią jakiegoś zabłąkanego kibica drużyny przeciwnej. Koniec, końców, kiedy zziajani wbiegliśmy na peron czwarty i z tymi kuflami wskoczyliśmy do pociągu, pani w czerwonej czapce i z lizakiem w dłoni, nie omieszkała skomentować całego zajścia słowami: „Czy to na tych pijaków czekaliśmy?!”. A myśmy ledwie umoczyli usta w piance! donosząc prawie puste, plastikowe kufle…
Zastanawia mnie jeszcze jedna kwestia, a mianowicie napis na pewnej tabliczce, umieszczonej w WC w pociągu: „Podczas mrozów po spuszczeniu wody z głównego zbiornika należy spuścić wodę z przewodów miski ustępowej i umywalki”. Albo ja nie jestem człowiekiem myślącym i nie rozumiem tego przekazu, albo wychodzi na to, że pociągi w zimie nie dysponują toaletami! No bo w przypadku „dwójeczki”, jak to zwykł określać mój znajomy, gdzie „jedyneczka” to siku, to co, kiedy zostawimy „dwójeczkę”? Przykrywamy tymi zielonymi, papierowymi ręcznikami, które to walają się zawsze po podłodze? I po sprawie? A jak pociąg jest dalekobieżny i jedzie, no… poobiednią porą, i „dwójeczki” się nawarstwią? Ostatni, żeby dotrzeć na odpowiednią wysokość, będzie musiał wtedy stawać jedną nogą na zlewozmywaku, a drugą zapierać się o kaloryfer!
Fakt, pomyśleliście o tym sytuując w odpowiednim miejscu i zlewozmywak, i kaloryfer, i jest to możliwe – sam próbowałem. Ale nie ma żadnej instrukcji, a powinna być, bo nie każdy jest taki pomysłowy jak ja. Są przecież i to w czterech językach! różne potrzebne tabliczki oznajmiające, że „tutaj, a tutaj są bezpieczniki głośników” oraz informacje o zakazie gry na instrumentach muzycznych, oraz w karty na pieniądze, ale instrukcji „dosiadania” muszli klozetowej w przypadku nawarstwienia się „dwójeczek”, nie ma.
Dodatkowo zimą, spółka interRegio zafundowała podróżnym odźwiernego. Serio. Ponieważ ich pociągi kursują jako dalekobieżne, np. Szczecin – Warszawa, mając w swoim składzie piętrowe wagony „nowej generacji” (to te malowane na żółto – niebiesko, nie mylić z poprzednimi brązowymi „starej generacji”), które to w połowie lat dziewięćdziesiątych otrzymaliśmy z demobilu z byłej NRD, jako zezłomowane, to drzwi do owych wagonów przy minus dziewiętnastu, po prostu zamarzały, uniemożliwiając podróżnym opuszczenie pociągu na wybranej stacji. Dochodziło przeto do pewnej nerwowości u tych pasażerów, którzy mocując się z zamarzniętymi drzwiami, nie byli w stanie wyjść z wagonu, potęgowane poprzez nerwowość ze strony kierowników pociągów, którzy z racji permanentnych opóźnień pociągów interRegio, najchętniej w ogóle nie zatrzymywaliby się na stacjach pośrednich, aby w ten sposób nadrobić opóźnienie, a jeśli już, to tylko na kilka sekund.
interRegio zatrudniło wobec tego pana, który dysponując odpowiednimi narzędziami (młotek, skrobak i miotełka) walczył z postępującym oblodzeniem i w razie czego przychodził pasażerom z odsieczą otwierając drzwi i uwalniając ich. Siedział on sobie spokojnie w pomieszczeniu służbowym, gdzie popalając papierosy czekał na wezwanie. Jednak razu pewnego pani kierownik pociągu zameldowała mu, że: „Drzwi nie chcą się zamknąć!”, on na to spokojnie oświadczył, wypuszczając dumek z ust , że; „To dobrze, że się nie chcą zamknąć, gorzej gdyby nie chciały się otworzyć”, wychodząc ze słusznego założenia, że drzwi zamarznięte w pozycji „otwartej”, już aż do wiosny nie zamarzną w pozycji „zamkniętej”, przysparzając mu stale masę roboty.
Miał w sumie rację, gdyby nie dość intensywne opady śniegu, które spowodowały utworzenie się, na dole w korytarzu, potężnej zaspy, która to pasażerów, nie dysponującymi przecież „rakietami śniegowymi” pochłaniała, aż po kolana. Nie pisałbym o całej sprawie, gdyby spółka interRegio, zareagowała na to równie przytomnie jak z odźwiernym, rozdając przy wejściu owe „rakiety śniegowe”, które też przydałyby się na niektórych odcinkach peronów. Wiem, bo wysiadając w tym nieszczęsnym Baborówku z pierwszego wagonu na samiuśkim początku peronu, w pierwszej chwili pomyślałem, że wreszcie został on podwyższony będąc, według standardów europejskich, na jednym poziomie z podłogą pociągu, dopóki nie wpadłem po sam pas w zaspę.