Samochód z reguły myję nad rzeką.
Darmowej wody co niemiara, więc nie muszę się specjalnie szczypać jak pod chatą, kiedy szlaucha używam. Zresztą i tak robiłem to przeważnie w deszczu. Kiedy zaczynało kropić, ja już powolutku, powolutku, szykowałem się do wyjścia. Ubierałem sztormówkę, kalosze i gumowe rękawice, a do wiadra nalewałem ciepłej wody, dużo płynu do naczyń i czekałem. Jak tylko luchnęło, wybiegałem w te pędy z chałupy dzierżąc w jednej ręce wiaderko, a w drugiej duży kawał szarej gąbki, którą wyciągnąłem kiedyś ze starego materaca. Zaczynałem od samej góry, od dachu, obchodząc wóz dookoła i stopniowo schodząc coraz niżej, aż do samych felg na samiuśkim końcu, a deszczyk mi to ładnie, cały czas spłukiwał. Jedno wiaderko wystarczało, żeby umyć moje kombi.
I komu to przeszkadzało? Się pytam komu?
Ano ku*wa sąsiadowi! Co mnie podkablował do straży miejskiej i przyjechali, a pech chciał, że akurat padać przestało i się przejaśniło, a ja jeszcze przy wozie w sztormiaku z gąbką i wiaderkiem i piany naokoło od ch*ja. – Pan nieekologiczny jest! – gada do mnie. Środowisko chemikaliami zatruwa! Mandacik będzie!
– Ja nieekologiczny? Przecież wykorzystuję siły przyrody do umycia mojego samochodu! W sensie deszcz. A że Ludwika wlałem? No to co z tego? Przecie jest napisane na opakowaniu, że ulega biodegradacji. I nie zmarnowałem wanny wody, a jedynie wiaderko…
– To nic nie szkodzi – piana do burzówki idzie, a nie do ścieków, tak być nie może. Poza tym zgłoszenie mieliśmy i musimy jakoś zareagować.
– Zgłoszenie? – tu was boli – pomyślałem. Rozejrzałem się na boki. W oknie u sąsiada, co to mieszka po drugiej stronie ulicy poruszyła się firanka. Aha! Tu cię mam ch*ju zaropiały. Całe życie z buta łazisz, konfidencie jeden, bo nawet cię na najtańszą „padaczkę” nie stać, to i sąsiadowi zazdrościsz.
– Zgłoszenie powiada pan? A wie pan, że ten, tu naprzeciwko pali plastikowymi butelkami w piecu? I w ogóle śmieci nie wywozi. Nie ma zadeklarowanego nawet jednego kubełka na rok! Wszystko wali do pieca, a resztę roznosi w reklamówkach po mieście. Taki „chitrus” panie z niego. A gruz, to na polną drogę w nocy taczką wytargał. Ale najgorzej, to jak zacznie palić, bo smród taki, że okna trzeba od razu zamykać. Sama chemia, guma i plastik. Nawet latem w największe upały hajcuje! A sadze to takie lecą, że jak nie daj Boże, na pranie spadnie, to już doprać nie idzie.
– To się zobaczy. Sprawdzi. Ale mandacik jakiś musimy wypisać.
– A to nie można jakiegoś pouczenia? Tylko od razu mandacik? – zapytałem z nadzieją.
– Pouczenia? A co będę pana pouczał! Przecież pan wie, że samochodu nie można przed domem myć, tylko w myjni. Wie pan co by to było, jakby każdy chciał sobie pucować auto na ulicy, przed domem? Całe miasto by pianą spływało. Mamy taki prikaz z góry, żeby w obecnych czasach na ekologię największą uwagę zwracać.
– Ekologia?!! To ja tu ledwo nakrętkę Ludwika do wiaderka wlałem, a ten tu – i pokazałem ręką na posesję sąsiada – szmaciarz jeden, zatruwa powietrze w całej okolicy! Jak zaczyna latem w piecu palić, to wszyscy sąsiedzi uciekają do domów! I to jest w porządku? I wtedy was nie ma! – nie powiem się wku*wiłem.
– No dobra – odezwał się ten drugi, starszy i z twarzy jakiś bardziej życiowy. – Weź no Franek, wypisz panu, najniższy mandat. Ten za obrazę funkcjonariusza. Za dwadzieścia złotych. Może być? – zwrócił się do mnie.
– Niech będzie, jak musi. Trudno. Jakoś przeżyję – młodszy wypisał mandat, po czym podając mi go, wyklepał tę swoja formułkę.
– Może pan się oczywiście odwołać…
– Dobra, dobra – przerwałem mu w pół słowa – znam ja te wasze odwołania. Dawaj mi pan ten mandat! – wsiedli do samochodu i kiedy mieli już odjechać kiwnąłem do młodszego, co siedział za kółkiem. Opuścił szybę. A ten mandat, to jest za obrazę funkcjonariusza na służbie, tak? – spytałem.
– Tak – odpowiedział.
– To spierd*laj!
Od tego czasu musiałem myć samochód nad rzeką.
Trudno się mówi, ale były też i plusy dodatnie, bo robiłem to w przepięknych okolicznościach przyrody, niepowtarzalnej. Znalazłem sobie takie przeurocze zakole. Dość trudny dojazd, ale wynagradzał mi to wspaniały, łagodny brzeg, porośnięty zieloną trawką, tak że mogłem bez problemu sięgnąć wiaderkiem wody. Nie powiem, szum wody, śpiew ptaków oraz moje namydlone za friko kombi, nastrajały mnie bardzo romantycznie i filozoficznie. System mycia miałem prosty: najpierw zlałem auto dwoma, trzema (darmowymi!) wiaderkami, żeby brud się odmoczył, później myłem płynem do naczyń, a na koniec spłukiwałem wszystko i było po sprawie.
Razu pewnego jednak, na „moje miejsce” i to w czasie namydlania, zjechało się klika innych samochodów. Wysiadło z nich paru, odzianych w maskującą odzież, bojowo nastawionych wędkarzy i w trakcie dość nieprzyjemnej rozmowy, okazało się, że jest to jednak „ich miejsce” i to od wielu lat! I że jak mnie jeszcze raz spotkają, myjącego w tym miejscu samochód, to mi nogi z dupy powyrywają, odkręcą koła i wrzucą do rzeki, a mnie razem z tymi kołami, a na koniec zadzwonią po policję.
Trudno się mówi, ludziom „palma odjeb*ła” z tą ekologią, więc postanowiłem „nie sikać pod wiatr” i iść z duchem czasu. Najpierw zasięgnąłem języka u znajomych, później poobserwowałem troszkę parkując nieopodal, by w końcu udać się na ekologiczną, myjnię bezdotykową!
Obliczyłem, że żeby umyć samochód będę potrzebował trzy złote. Oczywiście moi znajomi oraz inni kierowcy wrzucają tam monety garściami, ale robią to zupełnie bezmyślnie, tracąc czas i pieniądze, a i tak auto pozostaje niedomyte. Pięć programów?!! A po co pięć? Przecież wystarczy namydlić, przetrzeć i spłukać. Tak więc pomijając program numer jeden (mycie felg) wrzuciłem jedną złotówkę, nacisnąłem od razu program numer dwa (gorąca woda ze środkiem myjącym) i opłukałem w minutę całe moje kombi. Później szybciutko przeleciałem po całości gąbką, raz po raz nalewając na nią, wodę z płynem do naczyń, którą sobie uprzednio przygotowałem w butelce, po półtoralitrowej Hellenie. Następnie powtórzyłem program numer dwa, dopieszczając szczeliny i felgi, a na koniec, pomijając program numer trzy (spłukiwanie) obleciałem i zakonserwowałem wszystko wodą polimerową (program numer cztery). Zrezygnowałem w ogóle z programu numer pięć (osuszanie wodą odmineralizowaną) wychodząc z założenia, że dynamiczna jazda z powrotem, do domu, osuszy mi samochód znakomicie, poza tym dość mocno wiało.
No! Byłem zadowolony! Trzy złote i samochód prezentował się znakomicie. Jak widzę tych wszystkich frajerów, co to wrzucają po dwa złote, ba! nawet całe piątki i jadą szprycą, centymetr, po centymetrze. Porażka. Kasa leci, a na karoserii i tak pozostaje taki lekki woalek brudu. Myjnia bezdotykowa? Niech sobie bezdotykowo konia zwalą! He he…
Po którymś razie doszedłem już do takiej wprawy, że myłem samochód za dwa złote! Zauważyłem, że z końcówki wydobywa się taka leciutka, wodna mgiełka, więc zanim wrzuciłem monetę, nawilżałem całe auto, tą mgiełką. Następnie przy pomocy mojej gąbeczki oraz przygotowanego wcześniej miksu wody z płynem do naczyń, w półtoralitrowej butelce po grejpfrutowej Hellenie, myłem wszystko prawie do czysta, dopieszczałem programem numer dwa (ciepła woda ze środkiem myjącym), a spłukiwałem polimerem, jednocześnie zabezpieczając przed korozją. Odkrycie owej „darmowej mgiełki”, poskutkowało, kolejną modyfikacją, bo postanowiłem przywozić ze sobą więcej ciepłej wody z płynem do naczyń, wykorzystując do tego baniak po wodzie mineralnej z Lidla i pomijając w ogóle program numer dwa, „leciałem” po całości darmową mgiełką, następnie myłem do czysta, miksem z baniaka, by za jedyną złotówkę, spłukiwać polimerem!
I byłbym mył do teraz, gdyby któregoś dnia, nie okazało się, że w tej całej maszynerii, za ścianą, za rozmieniarką, siedział sobie facet.
Bo tam w środku znajdowało się biuro, tej całej myjni! Widocznie mieli jakiś monitoring i gościu obserwował mnie od samego początku, bo kiedy po zroszeniu darmową wodą mojego kombi, wyskoczyłem ze swoim baniakiem i gąbeczką, otwarła się cała ściana i wylazł ze środka człowiek, informując mnie stanowczym tonem, że „to myjnia bezdotykowa!”. O ty luju pasiasty – pomyślałem sobie, a że byłem blisko szprycy, wrzuciłem szybko, moją przygotowaną wcześniej złotówkę i uruchamiając program numer dwa (gorąca woda ze środkiem myjącym) zaatakowałem, kierując silny strumień w jego stronę. Zrobił unik, ale i tak trafiłem prosto w ślepia. Próbował po omacku wycofać się i zabarykadować w biurze, ale dopadłem do niego i cały czas sikając wodą ze szprycy, zlałem „od stóp, do głów”. Dodatkowo, chwyciłem za plastikową rączkę od baniaka i wymachując nim jak cepem, waliłem go, raz po raz, po łbie. Następnie wepchnąłem nogą do biura i zatrzaskując drzwi, zaklinowałem szprycą tak, żeby nie mógł ich otworzyć. Wsiadłem spokojnie do auta i kiedy odjeżdżałem, otwarło się z boku, takie tyciunie okieneczko, z którego wyłoniła się mokra głowa, wykrzykująca coś i machająca wymownie zaciśniętą pięścią.
Postanowiłem pojechać nad jezioro…