Archiwum autora: bassooner

Myjnia bezdotykowa

Samochód z reguły myję nad rzeką.

myjnia bezdotykowa 1

Darmowej wody co niemiara, więc nie muszę się specjalnie szczypać jak pod chatą, kiedy szlaucha używam. Zresztą i tak robiłem to przeważnie w deszczu. Kiedy zaczynało kropić, ja już powolutku, powolutku, szykowałem się do wyjścia. Ubierałem sztormówkę, kalosze i gumowe rękawice, a do wiadra nalewałem ciepłej wody, dużo płynu do naczyń i czekałem. Jak tylko luchnęło, wybiegałem w te pędy z chałupy dzierżąc w jednej ręce wiaderko, a w drugiej duży kawał szarej gąbki, którą wyciągnąłem kiedyś ze starego materaca. Zaczynałem od samej góry, od dachu, obchodząc wóz dookoła i stopniowo schodząc coraz niżej, aż do samych felg na samiuśkim końcu, a deszczyk mi to ładnie, cały czas spłukiwał. Jedno wiaderko wystarczało, żeby umyć moje kombi.

I komu to przeszkadzało? Się pytam komu?

Ano ku*wa sąsiadowi! Co mnie podkablował do straży miejskiej i przyjechali, a pech chciał, że akurat padać przestało i się przejaśniło, a ja jeszcze przy wozie w sztormiaku z gąbką i wiaderkiem i piany naokoło od ch*ja. – Pan nieekologiczny jest! – gada do mnie. Środowisko chemikaliami zatruwa! Mandacik będzie!

– Ja nieekologiczny? Przecież wykorzystuję siły przyrody do umycia mojego samochodu! W sensie deszcz. A że Ludwika wlałem? No to co z tego? Przecie jest napisane na opakowaniu, że ulega biodegradacji. I nie zmarnowałem wanny wody, a jedynie wiaderko…

– To nic nie szkodzi – piana do burzówki idzie, a nie do ścieków, tak być nie może. Poza tym zgłoszenie mieliśmy i musimy jakoś zareagować.

– Zgłoszenie? – tu was boli – pomyślałem. Rozejrzałem się na boki. W oknie u sąsiada, co to mieszka po drugiej stronie ulicy poruszyła się firanka. Aha! Tu cię mam ch*ju zaropiały. Całe życie z buta łazisz, konfidencie jeden, bo nawet cię na najtańszą „padaczkę” nie stać, to i sąsiadowi zazdrościsz.
– Zgłoszenie powiada pan? A wie pan, że ten, tu naprzeciwko pali plastikowymi butelkami w piecu? I w ogóle śmieci nie wywozi. Nie ma zadeklarowanego nawet jednego kubełka na rok! Wszystko wali do pieca, a resztę roznosi w reklamówkach po mieście. Taki „chitrus” panie z niego. A gruz, to na polną drogę w nocy taczką wytargał. Ale najgorzej, to jak zacznie palić, bo smród taki, że okna trzeba od razu zamykać. Sama chemia, guma i plastik. Nawet latem w największe upały hajcuje! A sadze to takie lecą, że jak nie daj Boże, na pranie spadnie, to już doprać nie idzie.

– To się zobaczy. Sprawdzi. Ale mandacik jakiś musimy wypisać.

– A to nie można jakiegoś pouczenia? Tylko od razu mandacik? – zapytałem z nadzieją.

– Pouczenia? A co będę pana pouczał! Przecież pan wie, że samochodu nie można przed domem myć, tylko w myjni. Wie pan co by to było, jakby każdy chciał sobie pucować auto na ulicy, przed domem? Całe miasto by pianą spływało. Mamy taki prikaz z góry, żeby w obecnych czasach na ekologię największą uwagę zwracać.
– Ekologia?!! To ja tu ledwo nakrętkę Ludwika do wiaderka wlałem, a ten tu – i pokazałem ręką na posesję sąsiada – szmaciarz jeden, zatruwa powietrze w całej okolicy! Jak zaczyna latem w piecu palić, to wszyscy sąsiedzi uciekają do domów! I to jest w porządku? I wtedy was nie ma! – nie powiem się wku*wiłem.

– No dobra – odezwał się ten drugi, starszy i z twarzy jakiś bardziej życiowy. – Weź no Franek, wypisz panu, najniższy mandat. Ten za obrazę funkcjonariusza. Za dwadzieścia złotych. Może być? – zwrócił się do mnie.

– Niech będzie, jak musi. Trudno. Jakoś przeżyję – młodszy wypisał mandat, po czym podając mi go, wyklepał tę swoja formułkę.

– Może pan się oczywiście odwołać…

– Dobra, dobra – przerwałem mu w pół słowa – znam ja te wasze odwołania. Dawaj mi pan ten mandat! – wsiedli do samochodu i kiedy mieli już odjechać kiwnąłem do młodszego, co siedział za kółkiem. Opuścił szybę. A ten mandat, to jest za obrazę funkcjonariusza na służbie, tak? – spytałem.

– Tak – odpowiedział.

– To spierd*laj!

 

Od tego czasu musiałem myć samochód nad rzeką.

Trudno się mówi, ale były też i plusy dodatnie, bo robiłem to w przepięknych okolicznościach przyrody, niepowtarzalnej. Znalazłem sobie takie przeurocze zakole. Dość trudny dojazd, ale wynagradzał mi to wspaniały, łagodny brzeg, porośnięty zieloną trawką, tak że mogłem bez problemu sięgnąć wiaderkiem wody. Nie powiem, szum wody, śpiew ptaków oraz moje namydlone za friko kombi, nastrajały mnie bardzo romantycznie i filozoficznie. System mycia miałem prosty: najpierw zlałem auto dwoma, trzema (darmowymi!) wiaderkami, żeby brud się odmoczył, później myłem płynem do naczyń, a na koniec spłukiwałem wszystko i było po sprawie.

Razu pewnego jednak, na „moje miejsce” i to w czasie namydlania, zjechało się klika innych samochodów. Wysiadło z nich paru, odzianych w maskującą odzież, bojowo nastawionych wędkarzy i w trakcie dość nieprzyjemnej rozmowy, okazało się, że jest to jednak „ich miejsce” i to od wielu lat! I że jak mnie jeszcze raz spotkają, myjącego w tym miejscu samochód, to mi nogi z dupy powyrywają, odkręcą koła i wrzucą do rzeki, a mnie razem z tymi kołami, a na koniec zadzwonią po policję.

Trudno się mówi, ludziom „palma odjeb*ła” z tą ekologią, więc postanowiłem „nie sikać pod wiatr” i iść z duchem czasu. Najpierw zasięgnąłem języka u znajomych, później poobserwowałem troszkę parkując nieopodal, by w końcu udać się na ekologiczną, myjnię bezdotykową!

Obliczyłem, że żeby umyć samochód będę potrzebował trzy złote. Oczywiście moi znajomi oraz inni kierowcy wrzucają tam monety garściami, ale robią to zupełnie bezmyślnie, tracąc czas i pieniądze, a i tak auto pozostaje niedomyte. Pięć programów?!! A po co pięć? Przecież wystarczy namydlić, przetrzeć i spłukać. Tak więc pomijając program numer jeden (mycie felg) wrzuciłem jedną złotówkę, nacisnąłem od razu program numer dwa (gorąca woda ze środkiem myjącym) i opłukałem w minutę całe moje kombi. Później szybciutko przeleciałem po całości gąbką, raz po raz nalewając na nią, wodę z płynem do naczyń, którą sobie uprzednio przygotowałem w butelce, po półtoralitrowej Hellenie. Następnie powtórzyłem program numer dwa, dopieszczając szczeliny i felgi, a na koniec, pomijając program numer trzy (spłukiwanie) obleciałem i zakonserwowałem wszystko wodą polimerową (program numer cztery). Zrezygnowałem w ogóle z programu numer pięć (osuszanie wodą odmineralizowaną) wychodząc z założenia, że dynamiczna jazda z powrotem, do domu, osuszy mi samochód znakomicie, poza tym dość mocno wiało.

No! Byłem zadowolony! Trzy złote i samochód prezentował się znakomicie. Jak widzę tych wszystkich frajerów, co to wrzucają po dwa złote, ba! nawet całe piątki i jadą szprycą, centymetr, po centymetrze. Porażka. Kasa leci, a na karoserii i tak pozostaje taki lekki woalek brudu. Myjnia bezdotykowa? Niech sobie bezdotykowo konia zwalą! He he…

Po którymś razie doszedłem już do takiej wprawy, że myłem samochód za dwa złote! Zauważyłem, że z końcówki wydobywa się taka leciutka, wodna mgiełka, więc zanim wrzuciłem monetę, nawilżałem całe auto, tą mgiełką. Następnie przy pomocy mojej gąbeczki oraz przygotowanego wcześniej miksu wody z płynem do naczyń, w półtoralitrowej butelce po grejpfrutowej Hellenie, myłem wszystko prawie do czysta, dopieszczałem programem numer dwa (ciepła woda ze środkiem myjącym), a spłukiwałem polimerem, jednocześnie zabezpieczając przed korozją. Odkrycie owej „darmowej mgiełki”, poskutkowało, kolejną modyfikacją, bo postanowiłem przywozić ze sobą więcej ciepłej wody z płynem do naczyń, wykorzystując do tego baniak po wodzie mineralnej z Lidla i pomijając w ogóle program numer dwa, „leciałem” po całości darmową mgiełką, następnie myłem do czysta, miksem z baniaka, by za jedyną złotówkę, spłukiwać polimerem!

I byłbym mył do teraz, gdyby któregoś dnia, nie okazało się, że w tej całej maszynerii, za ścianą, za rozmieniarką, siedział sobie facet.

Bo tam w środku znajdowało się biuro, tej całej myjni! Widocznie mieli jakiś monitoring i gościu obserwował mnie od samego początku, bo kiedy po zroszeniu darmową wodą mojego kombi, wyskoczyłem ze swoim baniakiem i gąbeczką, otwarła się cała ściana i wylazł ze środka człowiek, informując mnie stanowczym tonem, że „to myjnia bezdotykowa!”. O ty luju pasiasty – pomyślałem sobie, a że byłem blisko szprycy, wrzuciłem szybko, moją przygotowaną wcześniej złotówkę i uruchamiając program numer dwa (gorąca woda ze środkiem myjącym) zaatakowałem, kierując silny strumień w jego stronę. Zrobił unik, ale i tak trafiłem prosto w ślepia. Próbował po omacku wycofać się i zabarykadować w biurze, ale dopadłem do niego i cały czas sikając wodą ze szprycy, zlałem „od stóp, do głów”. Dodatkowo, chwyciłem za plastikową rączkę od baniaka i wymachując nim jak cepem, waliłem go, raz po raz, po łbie. Następnie wepchnąłem nogą do biura i zatrzaskując drzwi, zaklinowałem szprycą tak, żeby nie mógł ich otworzyć. Wsiadłem spokojnie do auta i kiedy odjeżdżałem, otwarło się z boku, takie tyciunie okieneczko, z którego wyłoniła się mokra głowa, wykrzykująca coś i machająca wymownie zaciśniętą pięścią.

Postanowiłem pojechać nad jezioro…

W salonie samochodowym

Bo to jest tak:

Wchodzisz do salonu. Widać, żeś porządny klient. Podchodzi sprzedawca:

Sprzedawca: Dzień dobry, w czym mogę pomóc?

Klient: A… dzień dobry, mam jakieś sto, dwieście tysięcy do wydania na samochód i tak sobie chodzę po salonach i sprawdzam…

S: A… sto, dwieście tysięcy hm… o witaj Panie, może kawusię, herbatkę, drinka, lodzika…

K: Słucham…???

S: No kawusię… herbatkę… drinka… albo zrobię Panu laskę, jak kupi Pan ode mnie samochód…

K: No wie Pan!!! Ja chciałem się tylko rozejrzeć!!!

S: Ale ja naprawdę dobrze robię lodzika… nawet może mnie Pan tam posunąć na zapleczu – mam taki żelik intymny, żeby sobie Pan nie obtarł…

K: Ja tylko chciałem się rozejrzeć po salonie!!! A co mi Pan tutaj pokazuje???

S: A… to… to zdjęcie mojej żony… chce ją Pan… na godzinkę, na całą noc, na weekend???

K: Panie!!! Co Pan???

S: Dobrze się rżnie, robi laskę z połykiem, wali się w dupalka, a nawet lubi złoty deszczyk… Weź Pan kup ode mnie samochód!!!

K: Hm… nawet ładna ta Pana żona, a naprawdę dobrze się wali???

S: Erste klasse, mówię Panu, ostatni klient co kupił ode mnie samochód, to chciał się z nią nawet chajtnąć – tak mu Panie niemca w hełm wzięła!!!

K: A co bym musiał kupić od pana?

S: No jak kupi Pan jakiegoś furasia z klasy wyższej, to ma ją Pan na cały weekend – w piątek po pracy ją Panu przywiozę, a w poniedziałek z rana jak pojadę do roboty, to ją od Pana wezmę,

K: A jak coś z klasy średniej ?

S: No to zależy – jak coś dobrze wypasionego to na dzionek, jak golasa to na godzinkę.

K: A jak kupię coś taniego, jakaś podstawowa wersja, klasa B, wie Pan, nie dla mnie – dla syna na osiemnastkę,

S: No to chodź Pan tam, do tego Van-a… wyliżę panu rowa i gratisową kawusię jeszcze zamówię.

K: Kurde… ale jednak ładna ta Pana żona… A wie Pan, kupię od Pana coś wypasionego z górnej póły i dla syna na osiemnachę też kupię, z klasy B… ale czy poszła by ta Pana żona, tak na trzy, cztery baty… Wie Pan kumple na mecz przyłażą, to byśmy ją sobie ruchnęli po pijoku we czterech???

S: O Panie! Jest twoja!!! Jutro przed dwudziestą ją przywiozę, wymytą i wygoloną… A teraz idziemy zrobić przedpłatę i podpisać stosowne papiery.

Mija kilka tygodni od kupna. Coś niedobrego dzieje się z samochodami. Klient pojawia się w wyżej opisanym salonie.
K: Dzień dobry Panu, pamięta mnie Pan???

S: A… to Pan… O co chodzi?

K: Bo wie Pan, ten z wyższej póły, co od Pana kupiłem, to jakiś feralny jest. Połowa rzeczy w nim nie działa, silnik bierze olej na potęgę i jeszcze rdza mi po dwóch tygodniach wyszła.


S: Hm… No nie wiem sam…

K: A ten, co dla syna kupiłem, to mi znajomy blacharz powiedział, że jest z dwóch innych zespawany…

S: Aaa spier*alaj Pan! Ku*wa! Samochodu mu się zachciało! No co Pan się tak patrzysz?!! Wypierd*laj Pan, bo ochronę wezwę i Cię ku*wa skują i wyprowadzą stąd, ćwoku jeb*ny! Tej Zbychu, spuść no psy! Jakiś zbokol się dopierd*la do mnie!

Idź w ch*j zboczku jeb*ny!

Koniec.

Nie jedzcie nerkowców!!!

Ja wczoraj zjadłem… i się porzygałem. Bo przecież nie zaszkodziło mi wypicie wcześniej piwa, wódki, piwa, Żołądkowej Gorzkiej i piwa. To te nerkowce. Wiem, bo je wyrzygałem. Hm, a może zielona herbata? Jadłem nerkowce popijając zieloną herbatą. No tak, to pewnie jakaś mieszanina wybuchowa i poszło, znaczy wyszło. Na szczęście prawie trafiłem do kubełka, który żona mi uszykowała po wcześniejszej eksmisji do osobnego pokoju.

Teraz jest w pracy. Ale muszę po nią jechać około piętnastej. Będzie ciężko, ale wezmę jako wsparcie, a właściwie tarczę, Córkę. Kiedyś widziałem to w jakimś filmie przyrodniczym. Kiedy dochodzi do walki między pawianami, to ten pokonany, żeby nie narazić się na dalsze razy, bierze szybko w ręce pawianie dziecię. Jest wtedy nietykalny, bo… pawianie dziecię to dla pawianów świętość. Dlatego zabiorę Córkę. Może żona nie zaatakuje? Po co ja jadłem te nerkowce?

Kiedyś byłem na weselu i zaszkodziła mi jakaś sałatka, bo przecież nie wódka… Łaziłem później przez pół wesela po dworze, po jakiś krzaczorach. Próbowałem się jej pozbyć gilając się paluchem po tym małym zynzelku w gardle – wiecie o co chodzi. Było ciężko, bo co spuściłem łeb na dół to świat wirował mi jak na karuzeli – jak to na weselu po oczepinach. Bo wiecie, na weselu to byle do oczepin wytrzymać. A tempo potrafi być szybkie. Tak to na parkiecie, jak i przy stole. Nie daj Boże usiąść z jakimiś zawodowcami. Wezmą Cię w obroty i już po tobie. Do oczepin nie wytrzymasz, nie da rady, a czasami to nawet do kawy i ciasta. Znajdą cię później nad ranem pod stołem, albo śpiącego z głową w galarcie. Bo wiecie, na weselu spotyka się świat czerwono winnych intelektualistów z wódczanym ludem pracującym miast i wsi. To są właśnie ci zawodowcy, zaprawieni w bojach, o przepalonych wysokoprocentowymi trunkami rurach. Nie dasz im rady, choćbyś się posrał. Dla nich seta to tak jak łyk czerwonego wytrawnego dla Ciebie. A na spalonej pozycji jesteś już na przedbiegach, na samym początku wesela, a nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że po ubraniu garnituru w domu.

Bo ty pracujesz w chłodnych, klimatyzowanych pomieszczeniach. Oni na dachach i rusztowaniach przy falującym powietrzu, kiedy nawet muchy padają z gorąca. Ubierasz się w te letnie sobotnie i parne popołudnie w garnitur… albo nawet nie – wystarczy, że włożysz skarpetki i już Ci jest gorąco. A gdzie tu jeszcze spodnie, koszula, marynara i lakierki, o krawacie nie wspomnę. Ale w domu jest jeszcze znośnie. Najgorsze przyjdzie jak wyjdziesz na zewnątrz. Wychodzisz. Na ulicach pusto. Kto żyw siedzi se nad jakimś jeziórkiem w krótkich nachach i sączy zimne browary. Starsi siedzą w chałupach, żeby im „omegi” nie wysiadły z gorąca. Ty w pełnym rynsztunku, w garniturze, z kwiatami, telegramem i żoną pod pachą. Już czujesz, że Ci czoło zrosiło i plecy zwilgotniały. Podjeżdża taryfa. Wsiadasz i od razu przypominasz sobie jak to było, jak miałeś auto bez klimy. Wysiadasz pod kościołem z lekka wymięty, a kwiaty od wyjazdu z domu zdążyły podwiędnąć. Za to w kościele jest przyjemnie. Stare mury trzymają chłód i chociaż praktykujesz nieregularnie, a właściwie regularnie nie praktykujesz przyznać musisz, że kościół jest wcale przyjemnym miejscem. Masz na myśli oczywiście temperaturę, bo te wszystkie dzwonki, śpiewy i zawodzenia działają Ci na nerwy. A zdenerwowany jesteś bo idziesz na wesele. Bo nie wypada nie iść. A nie chce Ci się jak cholera. Na dodatek do rodziny żony, a dokładniej do wiejskiego odłamu rodziny żony. Zawodowcy. Msza się kończy. Trzeba niestety wyjść na zewnątrz. Z przyjemnego chłodu do pieca. Ustawiasz się w kolejce do życzeń z przywiędłymi już z gorąca kwiatami. Słońce „przyjemnie” praży w ramiona. Przypomina Ci się scena z filmu „Czterej Pancerni i pies” kiedy to Gustlikowi jakiś Niemiec przestrzelił termos z gorącą grochówką na plecach. Czujesz się podobnie, bo plecy też masz mokre i gorące. Dochodzisz do pary młodej. Nieznajoma dziewucha i nieznajomy chłopak szczerzą się do Ciebie, a ty do nich. Coś tam im życzysz i całujesz wycałowane szczerze przez poprzedników lica. Najgorsze jednak przed tobą.

Jedziesz z jakimś wujkiem i ciotką ich samochodem do świetlicy na wieś w której odbędzie się weselicho. Po raz drugi tego dnia przypominasz sobie jak to jest latem w samochodzie bez klimy w garniturze pod krawatem. Wysiadasz mokry i wchodzisz do świetlicy, jest duszna i gorąca. Na sali duży stół ustawiony w podkówkę i metalowe krzesła o zielonych siedziskach ze skai. Później – jak Ci się „usta” spocą – zauważysz, że zielona skaja jest lekko wilgotna. Goście się zjeżdżają. Jest i w końcu para młoda. Jakieś powitanie, pierwszy taniec itd… Siadacie do stołu. Patrzysz po sąsiadach. Buraczane uśmiechnięte lica, stalowe gangi, białe skarpety i zelówki wskocz – wyskocz. Zawodowcy. Ciasnota potęguje jeszcze bardziej uczucie gorąca. Nie możesz nawet rozchylić zbytnio łokci, żeby przewentylować pachy. Ani się spostrzegasz masz już polane. Zawodowcy się rozkręcają. Walisz lufę. Weszła jak w masełko, może dlatego, że miała temperaturę ciała. Do popicia same dwulitrowe napoje z tanich marketów o wściekłych seledynowych i żółtych kolorach zdradzających ich nienaturalne pochodzenie. Też ciepłe. Po drugiej, ciepłej lufie włosy stają Ci dęba na rękach i odczuwasz jakby, nawet chłód. Ale nie na długo, bo właśnie na salę „wjeżdżają” wazy z gorącym rosołem. Sam nie wiesz dlaczego – może to psychologia tłumu – ale zaczynasz spożywać gorący rosół z makaronem. Jesteś teraz niczym reaktor atomowy. Żywy ogień pali cię od wewnątrz. Pot spływa z czoła na nos, kapie do rosołu. Kiedy kończysz zawodowcy nalegają na następną lufę, którą ktoś polał w trakcie konsumpcji. Po gorącym rosole jest nawet jakby chłodna. Masz dwie możliwości: albo dotrzymasz kroku, co niechybnie skończy się zwaleniem z nóg, albo będziesz unikał dłuższego przebywania przy stole dylając na parkiecie, gdzie królują poleczki i obertasy. Nie wiadomo co gorsze. Jeśliś młody i wydolny – dasz radę. Ale jeśli jesteś nikotynistą po czterdziestce, prowadzącym siedzący tryb życia i masz stresującą pracę – nie dasz rady i twoje serducho może nie podołać. Do oczepin będziesz leżał z zawałem na OIOM-ie. Musisz przeto mierzyć siły na zamiary i wymiarkować w czym jesteś mocniejszy.

Byłem ze dwadzieścia lat temu na takim. Połowa wesela pracowała w okolicznych lasach jako drwale. Najpierw była wizyta w domu panny młodej. Dwa pokoje, kupa ludzi i z dziesięcioro rodzeństwa w wieku malejącym o rok, półtora. Później był wymarsz wszystkich gości do kościoła, jakiś kilometr po piachu. Ja szedłem w środku pochodu. Kurz wzniecony przez poprzedników uniemożliwiał dostrzeżenie butów. A ja swoje wyglancowałem na cacy. Impreza odbywała się w remizie strażackiej. Było to największe wesele jakie przeżyłem. Było to też wesele, gdzie trzydzieści procent gości to były dzieci w wieku różnym. Miały do dyspozycji duże pomieszczenie wyłożone w całości materacami. Kiedy te młodsze były już zmęczone i śpiące, zanosiło się je po prostu do tej ich „sypialni” i tam leżały pokotem. W miarę zbliżania się oczepin, co słabsi miastowi zawodnicy padali jak muchy. Czerwono – winni intelektualiści nie wytrzymywali tempa narzuconego przez wódczany lud pracujący i zasypiali, czy to przy stole z głową na platerze, czy to gdzieś po krzakach na zewnątrz. Wtedy dołączali do dziatwy śpiącej na materacach, wywlekani na bieżąco przez zawodowców. Trunkiem numer jeden był rozrobiony pół na pół, jugosłowiański spirytus do mycia maszyn w przemyśle spożywczym. Podawany był w butelkach z napisem „Dziś nikomu nie zaszkodzi bo stawiają Państwo Młodzi”… W remizie było tzw. klepisko. Na początku polewano je lekko wodą. Ale później jak ciżba zaczęła dylać, nikt już o tym nie pamiętał i wszechobecny kurz zaczął się unosić coraz wyżej, i wyżej… aż osiągnął poziom nozdrzy. Smarkałem na czarno jak górnik po szychcie. Ale chyba tylko ja zwracałem na to uwagę… no może i panna młoda zniesmaczona postępującą szarością sukni ślubnej. Wtedy dałem radę. Byłem wydolny, a opoką mą był parkiet. Właściwie klepisko. Teraz pewnikiem klękł bym przed oczepinami i kimał zaniesiony przez drwali za giry i za łapy do dziatwy na materace. Bo wiecie, na weselu to byle do oczepin…

A wracając do tematu. Nie jedzcie nerkowców popijanych zieloną herbatą, bo Wam zaszkodzą…

Kwas acetylosalicylowy

nos 1Piszę ten tekst ponieważ porę roku mamy taką, że każdy z nas jest już „po”, „w trakcie” (jak ja) lub co gorsza na dzień „przed” dolegliwością zwaną powszechnie „przeziębieniem”.

Zaczyna się na pozór niewinnie. Z reguły dzień wcześniej – tak z wieczora.

Nie mamy ochoty ani na browarka, ani na ćmika… o w mordę „ani na browarka, ani na ćmika”… uuu… coś niedobrego dzieje się w państwie duńskim.

Szkoda tylko, że jutro nie jest wolna sobota lub choćby niedziela, bo reguła jest taka, że przeziębienie dopada nas na początku tygodnia i to w dzień poprzedzający dzień, w którym mamy „milion pięćset” rzeczy do zrobienia.

Nic to. Przypominamy sobie z wieczora o herbatce z cytryną i miodem, którą odstawiliśmy do lamusa od czasu poprzedniego przeziębienia rok temu. No i wygrzebujemy z szuflady Aspirynę Bayer’a… Nie Polopirynę lub cokolwiek co zawiera kwas acetylosalicylowy.

Musi być Aspiryna Bayer’a – bo jest niemiecka! Bo jest najlepsza! I już!

Rozpuszczając ją na łyżeczce, patrzymy nań wzrokiem ufnym i pełnym nadziei. Wiemy, że od niej zależy wręcz nasze życie. Bo musicie Panie wiedzieć, że faceci bardzo źle znoszą wszelkiego typu przeziębienia, o grypie to już nie wspomnę.

Wy potraficie mając trzydzieści osiem i pięć zająć się trójką dzieci, z czego jedno chodzi do szkoły, drugie do przedszkola, trzecie dopiero co zaczęło w ogóle chodzić, a są ferie zimowe, ugotować dwudaniowy obiad i jeszcze nie wiadomo kiedy: odkurzyć, poprasować, pogadać z koleżanką przez telefon robiąc równocześnie pedicure i zabawiając dwójkę pozostałych pociech oraz pofarbować sobie włosy i wydepilować hmm…

My to co innego, u nas stan podgorączkowy to odpowiednik Waszego końca skali termometru, a przy trzydziestu ośmiu to już się prawie słaniamy na nogach i gotowi jesteśmy spisywać testament.

Mamy przy tym wzrok pobitego psa i „nie ma takiego bata” żeby Wam się serce nie łamało na nasz widok. My po prostu naprawdę źle znosimy niby błahe przeziębienia, bo dla nas facetów to może być nawet choroba śmiertelna.

Ale wracając do sprawy.

Rozpuszczamy na łyżeczce wieczorem Aspirynę Bayer’a patrząc nań wzrokiem ufnym i pełnym nadziei – wiemy (z reklam) że nam pomoże na sto procent, oto jest ten lek, nasze wybawienie… łykamy… popijamy gorącą herbatą z cytryną i miodem – „oj to się żołądek zdziwi” – myślimy sobie. Normalnie zimne piwko, a tu gorąca herbata… Cóż za niespodzianka, ale czego to się nie robi dla zdrowia. Już mamy się kłaść spać, właściwie to nawet już się położyliśmy i przypomina nam się jakaś zasłyszana historia o zbawiennym działaniu czosnku… Męczy nas ta myśl niemiłosiernie, bo może akurat to najprawdziwsza prawda jest.

Nic to. Idziemy do kuchni po czosnek. Nie mamy czasu na jakieś tam pierdoły, wkładamy ząbek wprost do ust i gryziemy. Pali i piecze jak cholera. Myślimy sobie „jak mnie tak mocno pali to takiego małego bakcyla wypali na śmierć – trzeba wytrzymać”.

W końcu jednak nie wytrzymujemy i popijając zimnym mlekiem wprost z lodówki połykamy wszystko.

Kładziemy się spać i wzdychamy, a owe westchnienie jest kwintesencją naszego złego samopoczucia . Po chwili żona odwraca się na drugi bok, coś tam złośliwie mamrocząc pod nosem.

Noc upływa pod znakiem dziwnych erotycznych koszmarów przeplatanych snem o jakiejś dziwnej lewatywie wprost do naszego czoła oraz problemów związanych z dostarczeniem tlenu naszemu organizmowi. Lewą dziurkę w nosie zatkało nam na amen, a prawa jest drożna tak w trzydziestu procentach. A i tak jeśli już jest drożna, to coś w niej bezustannie furczy, rzęzi i chlupie.

Mamy wrażenie, że jakaś część ciała (nazwijmy ją „zynzelek”) wisi nam w nochalu na jakiejś niby żyłce i nie może się zdecydować, czy wylecieć przez nos na poduszkę, czy też dostać się do tchawicy i skrócić nasze cierpienia. W efekcie czego oddychamy czasami przez tę rzężącą dziurkę z falującym wewnątrz „zynzelkiem”, a czasami (jak „zynzelek” utknie w „pozycji szczelnej”) to przez usta.

Budzi nas rano suchość ust, bo prawie całą noc oddychaliśmy jednak przez usta („pozycja szczelna”) staramy się wykonać czynność przełykania – nie da rady – nie ma czym – nie wiemy czy ślinianka wyschła nam na dobre i jest do odratowania.

Dochodzi do tego mocny, przetrawiony aromat ząbka czosnku, który to schrupaliśmy w bólach przed snem i jakaś klucha w gardle. Przechodzi nam przez myśl, że w nocy weszła nam do gardła żaba i usadowiła się tam na dobre.

Nie wiemy czy to upiorny sen, czy jawa. Mamy nadzieję, że upiorny sen… Niestety, okazuje się, że to upiorna jawa. Staramy się podnieść powieki, z których każda waży jakiś kilogram, a następnie głowę – o kurde, nie da rady, waży jakieś pięćdziesiąt kilogramów i mamy wrażenie, że ktoś w nocy wykonał nam lewatywę wprost do czoła.

„Zynzelek” wykonał przeprowadzkę w nocy i teraz furczy, rzęzi i chlupie w najlepsze w lewej dziurce, a dla odmiany prawa jest zatkana na amen.

Idziemy do łazienki, spoglądamy w lustro… O Boże… Mogliśmy zrobić tyle mądrzejszych rzeczy: pośpiewać o godzinie szóstej zero pięć rosyjskie pieśni akompaniując sobie na bałałajce, wziąć młoto – wiertarkę i „pobawić” się troszkę ze stropem, albo wejść na dach i poprawić antenę. Ale nie – spojrzeliśmy w lustro i to był błąd, bo choć to niemożliwe, okazuje się jednak, że jesteśmy w stanie gorzej wyglądać niż się czuć.

Próbujemy pozbyć się tej kluchy w gardle, połknąć nie da rady – próbujemy zassać i wypluć. Pierwsze podejście – nic. Drugie… mocniejsze… coś jakby drgnęło. Trzecie podejście – idziemy na całość i zasysamy na maksa, mamy nawet wrażenie, że nam na chwilę wessało „małego”… spluwamy do umywalki – patrząc z przerażeniem stwierdzamy, że teoria o żabie może być prawdziwa…

Bierzemy szałer. Łykamy, rozpuszczając wcześniej na łyżeczce, dla odmiany dwie Aspiryny Bayer’a patrząc nań wzrokiem ufnym i pełnym nadziei. Z czosnku rezygnujemy.

„Zynzelek” w nosie, lewatywa do czoła i pozostałe pół żaby w gardle.

Ale nic to. Wychodzimy do roboty. Mamy przecież dzisiaj tylko „milion pięćset” rzeczy do zrobienia… nie czas na umieranie…