Archiwum autora: bassooner

Ta moja wrodzona nieśmiałość

Oczywiście kupiłem nie ten żel. Wiem wiem – mówię do żony – nie ten czerwony, rozgrzewający po którym poleciałaś szybciutko do łazienki, biorąc zimny prysznic, choć z natury jesteś zmarzluchem, ani ten zielony, mentolowy, po którym ja zacząłem kichać, a ty prawie popłakałaś się ze śmiechu, a ten niebieski, neutralny, bezwonny i bez żadnych ulepszających dodatków, tylko nawilżający czyli. Idę „na póły“ i widzę: czerwony, zielony i niebieski, a że rasowy facet (a jestem przecież rasowym facetem) nie odróżni niebieskiego, od turkusowego, szczególnie w zestawieniu tylko z czerwonym i zielonym, bo niebieskiego w ogóle nie było, to nabyłem ten turkusowy. Sprawdzam w domu i już widzę, że to nie zwykły żel „Nawilżający“, a żel „Uwalniający dreszczyk emocji“. O psia krew – myślę sobie. Czytam, a tam, że „jednocześnie rozgrzewa i chłodzi“. Słowem – ja kicham w sypialni, a żona podmywa się lodowatą wodą w łazience. Mówi więc do mnie – Idź wymień, bo to prawie dwadzieścia złotych jest, a dwadzieścia złotych to cztery piwa Ciechany Wyborne (co za kobieta!) i to mnie najbardziej przekonało, bo przecież z natury wstydliwy jestem i podobne rzeczy jak prezerwatywy, żele intymne, Posterisan, Clotrimazol czy podpaski i tampony, kupowałbym najchętniej w ciemnych okularach, kapeluszu i prochowcu z podniesionym do góry kołnierzem. Incognito znaczy się.

Jednak, przezwyciężając tę moją naturalną wstydliwość, poszedłem. W aptece, sieciowej, połączonej z drogerią, była na szczęście ta sama pani co wczoraj – starsza, wyrozumiała i myśląca. Nie jakaś młoda siksa z cyklu „w aptece przecież zwrotów nie ma“. I pewnie mnie zapamiętała, bo kupiłem w promocji, razem z tym, a właściwie „nie tym“, żelem dwa opakowania bakterii jelitowych. Łykamy je w domu jak cukierki, bo to albo sraczkę ktoś miał, albo ma, albo mieć będzie, a one osłonowo przecież. Poza tym robiąc owe intymne zakupy, zawsze biorę coś dla niepoznaki, dla odwrócenia uwagi. I tak. Gdy kupuję żel intymny, to zaczynam od bakterii jelitowych, by po chwili, jakby od niechcenia poprosić o Durex Play. Gdy kupuję prezerwatywy, to wpierw proszę o Polopirynę (Polopiryna w domu zawsze się przyda), by po chwili dodać „Acha… i jeszcze paczkę prezerwatyw“, a gdy kupuję Posterisan (wiadomo po co) to zaczynam od Pyralginy. Tym sposobem, nasza domowa apteczka jest zawsze dobrze zaopatrzona, a żona nie ma wykrętów, „że ją głowa boli“. No to podchodzę i mówię.

– A wie pani, ja robiłem wczoraj, tutaj, u pani zakupy, pamięta mnie pani? – i już widzę, że mnie nie pamięta. Kurde. To jednak nie zwykła apteka, gdzie cię zapamiętają, doradzą, a sieciówka i to w dużym centrum handlowym. Babka stoi przy kasie od wczoraj, to jest, od dwudziestu czterech godzin, obsłużyła z trzy tysiące klientów to i może nie pamiętać. Ale kontynuuję. – Kupiłem u pani taki żelik intymny i wie pani co? Co za pech – i pochylając się nad ladą, ściszyłem głos, dodając. – Mój partner ma na niego uczulenie – powiedziałem tak specjalnie, bo babka gejowi nie może odmówić, bo to dyskryminacja i takie nienowoczesne, a na dodatek chciałem zobaczyć jej reakcję. Zrobiła wielkie, jak stare pięć złotych, oczy.

– Słucham pana?!! – kątem oka, zauważyłem za sobą już trzy osoby, w tym jednego, napakowanego faceta, w koszulce Pit Bull i wyglądał na takiego, co to na pewno gejów nie lubi. Więc skłamałem.

– Wie pani, my z żoną! – tutaj zaakcentowałem – używamy tego żelu także, w stosunku dla naszych dzieci! – tutaj jeszcze bardziej zaakcentowałem, bo dziecko zawsze wzbudza sympatię. – Jak trzeba użyć czopika, gdy są chore! – i tutaj najbardziej zaakcentowałem, bo choroba wzbudza litość. – A ten tutaj, z „formułą rozgrzewająco – chłodzącą“ może im nie przypaść do gustu – babka wzięła go do ręki, drugą przytrzymała okulary i na głos przeczytała.

– „Uwalniający dreszczyk emocji“, faktycznie, dla dzieci raczej nie.

– No widzi pani. Wiem, że w aptece raczej nie wymienia się towaru, ale przecież to artykuł raczej drogeryjny. Poza tym, jest jeszcze ta foliowa plombka na aplikatorze, więc chyba nie będzie problemu. Mam też paragon – pani „poszła w półki“, wracając po chwili.

– Zostały tylko rozgrzewające, chłodzące oraz ten, ale wie pan, poszukam w magazynie – i zostawiła mnie tak, samego, przy kasie z poczuciem winy blokowania kolejki. Na dodatek, na ladzie, wciąż stał mój nieodpowiedni lubrykant z napisem „Uwalniający dreszczyk emocji“, a ludziska za mną i z kasy obok, co rusz łypali wzrokiem, a to na mnie, a to na ten żelik, a to na ten żelik, a to na mnie. Wróciła, może po dwóch minutach i oświadczyła, że poszuka innego, innej firmy. – Poszukam tam, na dziale drogeryjnym (apteka posiadała samoobsługową drogerię), niech pan jeszcze chwilkę poczeka – na te słowa, kilka osób stojących za mną, wyczuwając sprawę i łypiąc na mnie wymownie „żelików się ku*wa zachciało“, wyemigrowało do sąsiedniej kolejki. Stałem ja. Na ladzie stał mój felerny, żelik intymny, a za mną stało wciąż kilka osób. Choć w aptece panował chłód, ja poczułem, to nieprzyjemne uczucie zawilgocenia pod pachami, a na czole kilka kropli potu. – Mam! Mam! – usłyszałem z boku. Prawie w podskokach biegła, moja starsza pani aptekarka, dzierżąc w wyciągniętej dłoni, niby znicz z ogniem olimpijskim, żel intymny. – Mam, ale innej firmy! Unimil! – wykrzyknęła radośnie. – Bezwonny, bezzapachowy,nawilżający, bez żadnej „rozgrzewająco – chłodzącej“ formuły, „uwalniającej dreszczyk emocji“, a na dodatek tańszy! – zrobiło mi się miękko w kolanach.

– Może być – ledwie wyszeptałem.

– Ale trzeba będzie zrobić zwrot. Niech pan poczeka, zadzwonię po kierowniczkę. Jak nic chcieli mnie tam dobić. Zadzwoniła, a ja poczułem na sobie, wrogość spojrzeń ludzi za mną i z sąsiedniej kolejki. Pojawiła się kierowniczka. Młoda, tęższa kobieta.

– O co chodzi? – zapytała.

– Trzeba zrobić zwrot towaru, pan kupił nie ten żel intymny. Chciał normalny, a wziął z półki „rozgrzewająco – chłodzący, uwalniający dreszczyk emocji“ – oczywiście musiała wypaplać wszystko, ze szczegółami.

– Dobra – odparła. – Trzeba wydrukować formularze zwrotu – kliknęła w klawiaturę i z drukarki wyszły dwa dokumenty. – Tutaj musi się pan podpisać – i zrobiła na kartce takie trzy „ptaszki“ – podpisałem się. Spojrzała. – Jak? Mirosław Piechocki? Eee… niewyraźnie, musi być czytelniej. Niech pan poprawi. Aha! I jeszcze dokładny adres – teraz już wszyscy w aptece wiedzieli, że Mirosławowi Piechockiemu nie pasuje żelik intymny z formułą „rozgrzewająco – chłodzącą, uwalniającą dreszczyk emocji“, a panie z apteki, to nawet wiedziały gdzie mieszkam.

– A jak będzie teraz z wydaniem reszty, bo Unimil kosztuje trzynaście dwadzieścia, a Durex Play siedemnaście czterdzieści dziewięć? – zapytała kierowniczki.

– Nie chcę żadnej reszty – szybko wtrąciłem – dajcie mi tylko ten żel i wychodzę.

– Tak nie możemy zrobić, ale reszty też nie możemy wydać. Dostanie pan od nas bon! Oczywiście do zrealizowania w naszej aptece lub drogerii – odpowiedziała kierowniczka.

– To ja dobiorę jeszcze coś. Niech mi pani dorzuci szybciutko jakieś bakterie. Dopłacę i idę sobie – starsza sięgnęła je z półki. Jednym zamaszystym ruchem, zgarnąłem z lady żel Unimil, bakterie oraz resztę i zebrałem się do wyjścia.

– Jeszcze paragonik – nie wiem dlaczego, ale z niewiadomych mi powodów, nie odwróciłem się na pięcie, a wciąż czekałem na paragon, który był mi do niczego nie potrzebny. Ludziska za mną już nerwowo przedreptywali, z nogi na nogę, a pani z aptecznej kasy obok, u której zrobiła się kilkunastoosobowa kolejka, popatrzyła na mnie z wyrzutem, jakbym dorzucił jej dwadzieścia kilogramów do plecaka, w czasie pieszej wycieczki. Paragonu wciąż nie było.

– Ewa popatrz no! – zwróciła się starsza do tej, z sąsiedniej kasy. – Nie chce mi paragonu wydrukować… zawiesił się, czy co? – Ewa podeszła, a ja byłem teraz winien zablokowania dwóch kas. Czułem, że gdyby nie prawo, jakieś normy społeczne i ochrona, to doszło by do linczu na mojej osobie.

– Wie pan, mamy problem z tym paragonem, musi pan jeszcze chwilkę poczekać… – powiedziała Ewa.

Tak, to był ten moment. Zrobiłem w tył zwrot i nie patrząc za siebie, energicznym krokiem wyszedłem z apteki na hol. W połowie drogi do automatycznych schodów, usłyszałem za sobą donośny głos – Halo! Proszę pana! Pan, który kupił u nas żel intymny! Pan Mirosław Piechocki! – odwróciłem się i zauważyłem, że starsza biegnie w moją stronę, a całe centrum handlowe zamarło i patrzy się na mnie. – Udało się wydrukować, proszę… – oniemiały wziąłem paragon do ręki i wtedy coś we mnie pękło, w środku, ta wrodzona nieśmiałość. Wzniosłem go wysoko, nad głowę i wymachując jak sztandarem wykrzyczałem z całych sił.

– Ludzie! Ludzie!!! Idę ruchać!!!

IKEA czyli zakończenie definitywne

„W odpowiedzi na pismo z dnia 12 sierpnia 2011 roku dotyczące sofy BEDDINGE, proponujemy zwrot towaru. Prosimy o kontakt celem umówienia terminu odbioru sofy BEDDINGE. Pieniądze za zwracany towar możemy przekazać na Pana konto (wówczas prosimy o podanie numeru rachunku bankowego), lub możemy wypłacić w sklepie IKEA Poznań. Prosimy o kontakt ze sklepem IKEA w celu omówienia szczegółów.”

Tak oto, zakończyła się nasza przygoda, ze składaną sofą, a właściwie z trzema składanymi sofami BEDDINGE, które zgrzytały, zapadały się i pękały, a które IKEA wymieniała nam bezproblemowo i to bez paragonu!*

Z jednej strony szkoda, bo owe łóżko to całkiem udany mebel, którego próżno szukać w zwykłych salonach meblowych, gdzie wciąż króluje płyta pilśniowa i wiejski sznyt obić, a z drugiej dobrze, bo perspektywa spania, w niezmiennej pozycji do samego rana, była źródłem wielkich stresów dla naszego małżeństwa.

Obecnie zrezygnowaliśmy całkowicie z (nazwijmy to) „wynalazku o nazwie łóżko”, śpiąc na dwóch, sprężynowych materacach, wprost na podłodze. Teraz jest cicho, a ja dodatkowo, mam poczucie bezpieczeństwa, odsuwając w niepamięć traumę z dzieciństwa – wtedy to, będąc u cioci na wakacjach, spadłem, a właściwie „skulnąłem” się z łóżka na podłogę, łamiąc sobie obojczyk! Wystarczył upadek z trzydziestu centymetrów, by przez następny miesiąc chodzić z gipsem. A że gipsu wtedy, „był ci dostatek”, w przeciwieństwie do najzwyklejszych produktów codziennego użytku, więc ogipsowali mnie solidnie. – Co chłopczyku? Chciałbyś czekoladę, pomarańczko, szyneczkę, nowe buty? Nic z tego… tu masz dwa kilo gipsu gratis! – z takiego pewnie założenia wyszedł chirurg, w zabiegowym. Pół biedy, gdyby była zima. Wtedy po prostu wdziewałbym sam sweter bez podkoszulki, a na to kurtkę. Ale było lato. Dodam, że bardzo ciepłe lato i ten miesiąc wspominam, jakbym chodził z baranią skórą na plecach.

Zresztą wakacje „u cioci” to była prawdziwa sztuka przetrwania. Prawdziwa selekcja naturalna. Tam topiłem się, tam łamałem obojczyk, tam najadłem się do syta maku, wprost z makówek i zasnąłem w przydrożnym rowie, tam wbiłem sobie w dłoń drzazgę wielkości połowy zapałki, którą de facto, mam w dłoni do dziś i tam też nadepnąłem bosą stopą, na zbite denko od butelki, że aż „wyszła górą”. Na szczęście ciocia, zaradna kobieta, siostra mojej mamy, miała na wszystko proste, wiejski rady. Złamany obojczyk próbowała nastawić i nie powiem trochę bolało. Denko od butelki wyciągnęła własnoręcznie, po czym udaliśmy się do… nie nie nie – nie do szpitala, a do „mądrej” we wsi. Po co do szpitala? Przecież to tylko pół butelki wbite w stopę. „Mądra” przepisała okłady z ziół i kilka dni gorączkowałem.

Ale najlepsza rada była na wbitą drzazgę. Były to kąpiele we wrzątku, z mydłem, żeby drzazga zmiękła! Rękę, ciocia z „mądrą”, wkładały mi na siłę, do garnka z ukropem, a kiedy już wyłem wniebogłosy, wyciągały. Chyba pomogło bo drzazga tkwi w palcu do teraz, a komplikacji żadnych nie miałem. Właściwie to od pewnego czasu mam pewne podejrzenie, że drzazga przemieściła się z kciuka lewej ręki, do ramienia ręki prawej, bo tam ją ostatnio wymacałem, co zresztą ponoć jest możliwe.

Ale wracając do tematu.

Teraz już nie muszę umartwiać się upadkiem z wysokości trzydziestu centymetrów (z perspektywą złamania obojczyka) bo śpię ledwie na wysokości dziesięciu centymetrów, ani serenadą skrzypiącej, metalowej konstrukcji łóżka, bo materace są prawie bezgłośne. Młodsza córka, która w środku nocy przeprowadza się pomiędzy mnie, a żonę, w celu wypłacenia kilku kopniaków, za dzienne zakazy i przykrości, jakich (w jej mniemaniu) doświadcza, z naszej strony, też ma ułatwione zadanie i nie musi się wydzierać w środku nocy, że nie może nań wejść. Słowem: brak łóżka, nie oznacza wcale braku komfortu, a patrzenie na Indian z Amazonii z politowaniem, bo śpią pokotem, gdzie bądź, nie do końca jest słuszne.

* Dla niewtajemniczonych podlinkowuję całą, kilkuletnią historię, pękającej, rozjeżdżającej i trzeszczącej ramy sofy BEDDINGE.

 

IKEA

IKEA czyli sprawa rozpatrzona pozytywnie

IKEA kam bek

IKEA czyli kolejna reklamacja

 

Ja, człek doświadczalny

 

 

 

Wczoraj zostałem królikiem, a właściwie, odwracając kota, ogonem, człowiekiem doświadczalnym, testując na sobie, krem na krowie wymiona. Mazidło przyniosła do domu moja żona i oświadczyła „Że to krem dla krów, żeby im skóra na cyckach nie pękała!”. „To teściowej go zapodaj, bo raz widziałem i o mało nie oślepłem” – już chciałem powiedzieć, ale na szczęście, myśl szybsza była, niźli język.

Krem jest bezwonny, biały i dość gęsty. Zwiera same naturalne składniki i po przetestowaniu, z pozytywnym skutkiem, na rękach, przyszła pora na całe ciało – słowem wysmarowałem się nim „od stóp, do głów”. Z początku było normalnie, no pomijając fakt, że posklejały mi się brwi i „zrobiłem się” jakiś takiś, jedwabny, ale później zaczęły dziać się rzeczy straszne… W kuchni, z okrzykiem na ustach „Na pohybel udojniom!”, wylałem do zlewu pięć litrów mleka UHT, które dopiero co zakupiłem w Tesco. Później, pędząc jak oszalały po schodach i wykorzystując do tego wszystkie cztery członki, a przednie, czyli górne, zaciśnięte w piąstki, wybiegłem na taras i głośno zamuczałem. Była to godzina szesnasta, czyli godzina udoju krów w oborach. Przechodząca akurat przygłucha sąsiadka, odpowiedziała na moje muczenie „Dzień dobry”, myśląc zapewne, że i powiedziałem, do niej „Dzień dobry”. Pobiegłem dalej, na pokoje. Ubodłem tam delikatnie żonę w miednicę, a będącą akurat z wizytą teściową dotkliwie kopnąłem, dwa razy, w łydkę. Zbiegając po schodach, znalazłem się w ogrodzie, a właściwie ogródeczku. Począłem parskać i sapać na widok trawy, a ślina leciała mi obficie po brodzie. Dopadłem do niej i z największą rozkoszą, na oczach skonsternowanego (co za słowo!), sąsiada zza płota, zacząłem konsumować! W dość krótkim czasie ogołociłem całą połać i z wyrzutem spojrzałem na niego, bo właśnie wytaszczył na zewnątrz kosiarkę. Zrobił takie jakby przyzwolenie, dygając głową i wskazując swoją posesję. Jednym susem przeskoczyłem przez ogrodzenie i ogołociłem także jego trawnik. Później spaliliśmy po fajce, wypijając przy tym po browarku.

W przeciągu tygodnia przestawiłem się na dietę, wysoko – trawną. Stałem się bardziej jurny, ale i zadziorny, co bardzo spodobało się mojej żonie. Żywię się właściwie za darmo, konsumując na około trawę i jednocześnie pobierając niewielką opłatę, jeśli jest to na przykład trawnik na czyjejś posesji. Mam wszędzie kumpli, bo okazało się, że nikomu nie chciało się, z własnej i nieprzymuszonej woli, strzyc trawnika, a na dodatek jak pociągnę „z baniaka” to „mucha nie siada” i „klient” pada jak „mucha”. Trzeba mnie tylko wtedy w odpowiedni czas powstrzymać, bo leżącego już delikwenta, próbuję na dokładkę jeszcze stratować.

 

 

W Żabce wierzą we mnie jak (własna) żona

 

 

 

W drodze do pracy wszedłem do Żabki. Spotkałem tam mojego znajomego z pracy. Gość jest artystą – plastykiem i jako jedyny może oficjalnie, w naszym „zakładowym” bufecie, pić z rana piwo, o godzinie dziewiątej trzydzieści. Wymieniliśmy kilka zdawkowych zdań, po czym dokonałem zakupów – paczka Cameli i kefir to niedużo, a jakże odmiennie. Fajki na zgubę moich płuc, a kefir, ku uciesze jelit. I kiedy przyszło mi do płacenia, pani podała mi taką tyciunią naklejkę z misiem.

– A to co? – zapytałem.

– A to takie coś, co pan sobie naklei, na to tutaj – i podała mi kolorową ulotkę, gdzie były puste miejsca, na bardzo dużo miśków. – Kiedy dokona pan u nas zakupów, za minimum dwanaście złotych, dostanie pan jedną naklejkę, a kiedy wszystkie pola będą pełne, dostanie pan miśka maskotkę!

Spojrzałem na ogrom pustych miejsc i szybko wykalkulowałem, że za wydanego, ponad tysiaka, dostanę miska – maskotkę, za dziesięć złotych.

– Nie dam rady – odpowiedziałem z uśmiechem.

– Da pan radę – odpowiedziała ona.

– Raczej nie dam rady – odpowiedziałem znowu.

– Da pan radę – nie ustępowała i wtedy stała się rzecz niesamowita, bo dziwnym zrządzeniem losu, ani ona, ani ja ustąpić nie zamierzaliśmy.

– Chyba jednak nie dam rady.

– Da pan radę.

– Ale chyba jednak nie dam rady.

– Da pan radę.

– Ale widzi pani ile tu jest tych pół? Nie dam rady…

– Da pan radę… W sklepie zaległa cisza, a inni klienci, w liczbie trzech, w tym mój znajomy z pracy, co to ma dożywotnią dyspensę na browary, zaczęli się z zaciekawieniem przyglądać, zaistniałej sytuacji.

– Ale jednak nie dam rady – kontynuowałem.

– Da pan radę – pani odeszła od kasy i krzątając się po sklepie, odpowiadała mimochodem, pod nosem.

– Nie wydaje mi się. Na pewno nie dam rady.

– Da pan radę.

– A co jak nie dam rady? Nie robię tutaj zbyt często zakupów.

– Da pan radę.

– A wie pani, że żona, czasami też mi mówi: „Kochanie dasz radę! Dasz radę!”, a ja jednak, „czasami” nie daję rady… myślałem, że już nic nie powie, ale wychodząc, usłyszałem stłumioną odpowiedź, zza regału.

– Da pan radę…

Kiedy byłem na zewnątrz pomyślałem, że nie tylko żona wierzy we mnie bezgranicznie. Są także inni ludzie, dla których mogę stanowić przykład niezłomności i niezmordowanego parcia do wyznaczonego celu. W tym przypadku gratisowego miśka za dychę, ale w cenie wydanego tysiaka.

 

 

Facet w prochowcu

Siedziałem, a właściwie stałem w pociągu, a konkretniej, to stałem w pociągowym WC, bo tylko tam było jeszcze miejsce dla mnie i kilku innych osób. Co prawda z początku staliśmy na korytarzu, ale napierający, z wrogimi okrzykami, tłum pasażerów – Proszę zrobić dla nas miejsce! – spowodował nasze przemieszczenie właśnie do pociągowej toalety. Ludzie stali nawet w łącznikach między wagonami, a jeden facet stał tylko na jednej nodze, bo w miejsce drugiej ktoś wpakował mu walizkę i miał ją teraz podkuloną. Był szczupły, z dłuższymi szpakowatymi włosami i wystającym, haczykowatym nosem i wyglądał teraz jak czapla siwa. My, osadnicy pociągowego WC, nie mieliśmy aż tak źle, no może za wyjątkiem zapachu, bo w zapachu zawarte było całe poprzednie sześć godzin jazdy, zanim pociąg dojechał na stację, na której wsiedliśmy. Szczęśliwcy, a wśród nich moja osoba, którzy stali przy oknie, trzymali głowy na zewnątrz, a reszta z braku innej opcji, przyjmowała zapach twardo „na klatę”. Młoda dziewczyna ze łzami w oczach, miała widocznie próg zapachowej wytrzymałości dość niski i próbowała wyjść. Nie bardzo jednak było jak i gdzie, bo ludzie stali wszędzie, a wciąż napierali nowi. W oknie zmieściły się trzy głowy, a ja miałem jeszcze to szczęście, że wysiadałem na pierwszej stacji. Byłem, jak to określał pewien mój znajomy policjant luzak, któremu na służbie ukradli z policyjnej motorówki silnik, pasażerem krótkodystansowym. I kiedy tak wyglądałem przez okno, w poszukiwaniu innych, znajomych „krótkodystansowców” z mojego miasteczka, zobaczyłem jego – faceta w prochowcu.
Facet w prochowcu odziany był elegancko. Jasny, popielaty płaszcz, ciemniejsze spodnie, biała koszula pod krawatem, do tego brązowe i wypastowane buty, które odróżniają sznyt wiejski, od miejskiego i całe mnóstwo bagaży. Dwie porządne walizki, torba na ramię i neseser w zębach dopełniały całości. Aha! Facet w prochowcu miał jeszcze żonę. Żona szła na samym przedzie z tyciunią damską torebeczką, w której mieściła się zapewne tylko chusteczka, klucze, szminka i lustereczko i pana poganiała, a pan już ledwo zipał. – Mówiłam, że peron trzeci, nie jest za peronem czwartym, a po drugiej stronie dworca! Przez ciebie nie zdążymy! – wykrzykiwała, a ja zauważyłem w jego spojrzeniu, jakieś cierpienie. Pociąg był całkowicie wypełniony pasażerami, oni jednak jakimś cudem wpakowali się do środka i zagłębili z mozołem w tę zbitą i zdawałoby się nierozerwalną, ludzką ciżbę. Z odgłosów, które wydawała pani, wywnioskowałem, że mają miejscówkę. Szczęściarze!
Pociąg ruszył, a po dziesięciu minutach, w drzwiach od toalety, pojawił się pan w prochowcu i oświadczył, że „On musi!”. Znam to spojrzenie, tę rozpacz, bo sam to kiedyś przeżyłem, więc od razu wiedziałem, że sprawa jest poważna i facet się za chwilę albo zleje, albo zesra. Zanim przemieściliśmy się z toalety na korytarz, minęło z dziesięć minut, a poruszaliśmy się kroczkami o długości centymetra. Pan w tym czasie przestał się odzywać, dostał szczękościsku, a na czoło wystąpiły mu kropelki potu. W końcu jednak WC zostało opróżnione i zamykając drzwi, został w niej sam. Mając do nich przyciśniętą głowę, usłyszałem tylko krótkie pierdnięcie, a później zaległa cisza. Złowroga cisza. Po dłuższej chwili, drzwi wolno uchyliły się i przez wąską szparkę ujrzałem go w samej koszuli, krawacie, skarpetkach i butach. Nie miał na sobie już ani prochowca, spodni, a nawet gaci, za to w oczach miał wstyd. Zostałem jego powiernikiem i facet zdradził mi pewien sekret – Zesrałem się do prochowca… – wyszeptał do mnie – pomóż mi pan.
– Słucham? – odpowiedziałem. – Bo niedosłyszałem – a dosłyszałem przecież dobrze, jednak mój mózg nie dopuścił takiej informacji. Wiecie, jak ktoś powie rzecz niewiarygodną, w stylu, „Jestem ufoludkiem”, albo „Mam wrażenie, że przedmioty się jakoś tak dziwnie na mnie patrzą”, to pomimo, że człowiek usłyszy dobrze, i tak odpowie „Że co?”, „Że jak?”. Tak było i w tym przypadku, bo makabryczność tej sytuacji wydawała mi się nieprawdopodobna.
– No normalnie… zesrałem się do prochowca. Jak siadłem na kibel, to go nie podkasałem. Walnąłem kupala i zorientowawszy się co zrobiłem, zerwałem się na równe nogi i wtedy stało się to najgorsze, bo zawartość spłynęła mi do spodni. Miałem rozwolnienie, a wstrzymywałem już od samego wyjścia z domu. Pomóż mi pan, bo się ze wstydu spalę albo wysiądę w biegu.
– A jak mam panu pomóc?
– Wiesz pan, prochowiec, spodnie i gacie wyrzuciłem przez okno. Nie było innego wyjścia. Nie mogę teraz tak przejść przez cały pociąg. Daj pan znać mojej żonie, żeby mi wyciągnęła spodnie z walizki. Ona wie gdzie są. Siedzi w czwartym przedziale.
– Dobra, zobaczę co da się zrobić. Zamknij pan drzwi i czekaj pan. Zapukam za chwilę. Stwierdziłem, że zamiast przeciskać się przez tłum, puszczę wiadomość, głuchy telefon i wtedy będzie szybciej. Powiedziałem więc do sąsiada, żeby podał dalej, żeby powiedzieć pani w czwartym przedziale, żeby wyciągnęła z walizki spodnie i podała, bo mąż potrzebuje. O dziwo poszło szybko, jednak zamiast spodni, dotarła do mnie wiadomość zwrotna.
– Pani w czwartym przedziale pyta się „Po co?” – powiedział do mnie sąsiad.
– Powiedz jej pan, że „Pilnie potrzeba!” – odparłem.
– Dobra – rzekł sąsiad i wiadomość powędrowała dalej. Nie minęło dużo czasu, a ktoś zaczął przeciskać się w kierunku WC. Była to żona pana w prochowcu. Przyszła oczywiście bez jego spodni, ale za to z pretensjami.
– Co się tutaj dzieje? Gdzie jest mój mąż? To już nie można sobie spokojnie w przedziale posiedzieć? – szepnąłem do niej, że mąż jest w środku i miał pewien, nieprzyjemny incydent. Drzwi powolutku uchyliły się, a w szparce pojawiła się sama przestraszona twarz.
– Cicho kochanie, wejdź do środka. Masz spodnie? – drzwi zamknęły się i po chwili już cały pociąg wiedział o zdarzeniu pana w toalecie.
– A gdzie ty masz spodnie?! – wykrzykiwała. – Co? Wyrzuciłeś przez okno spodnie, które ci sama wybrałam i kupiłam? A gdzie masz płaszcz?! Też wyrzuciłeś przez okno? Co?! Zesrałeś się do prochowca?!! Zwariowałeś chyba! Jak ja wytrzymałam z takim człowiekiem?! Co? Że ci moja zupa od wczoraj zaszkodziła? Oj czekaj! Idę po te twoje zasrane, o przepraszam, czyste spodnie, a ty mi się na oczy lepiej nie pokazuj przez resztę drogi! Jak się mama dowie to dopiero będzie…
Pani cała wzburzona wyszła z toalety i energicznie zaczęła przepychać się w kierunku swojego przedziału. Po chwili dotarły do mnie spodnie, podawane z rąk do rąk. Zapukałem. Przez lufcik wyjechała ze środka dłoń, w którą wsunąłem zwitek. Pociąg zbliżał się do pierwszej stacji i zaczął powoli zwalniać. Zatrzymaliśmy się, otwarłem drzwi. W tej samej chwili, wylazł z toalety facet w prochowcu, ale już bez prochowca i w innych spodniach, przebił się do wyjścia i stanął po chwili, ze mną na peronie.
– Nie jedzie pan dalej? – spytałem.
– Nie. Wcale zresztą nie chciałem. Mam w tym mieście starego kumpla z woja. Dzwoni czasami do mnie i zaprasza, żebyśmy razem na ryby pojechali. Zawsze chciałem, ale wie pan, żona nie pozwalała. Teraz jest właśnie ta chwila, ten moment, „albo teraz albo nigdy”. Mieszka tu, niedaleko. Wysiadam, a co będzie dalej, nieważne. Pociąg ruszył. Szliśmy jeszcze przez chwilę razem, by po kilkudziesięciu metrach rozejść się.
– To taaaakich połowów! – rzekłem na pożegnanie.
– Dziękuję, ale tu nie tylko o ryby chodzi. Chodzi o wolność, wie pan, żeby robić to co się chce, a nie co się musi… Dziękuję za pomoc… no z tymi spodniami. Jakby pan czegoś potrzebował, to dzwoń pan śmiało. Tu jest moja wizytówka – chciał mi podać też rękę, ale szybko cofnął. – Lepiej nie – i uśmiechnął się.
Przeczytałem wizytówkę „mecenas Jan Maria Kościelski – adwokat”. Kto wie – pomyślałem – nie wiadomo na jaką połówkę trafię, może kiedyś się przyda?