Archiwum autora: bassooner

Kołtun polski vel plica polonica

kołtun polski vel plica polonicaKołtun polski vel plica polonica, czyli jak nie chorować.

Moje problemy ze zdrowiem zaczęły się od samego urodzenia, trwały poprzez okres dziecięcy, młodzieńczy, trwały nadal przez okres dorastania, trwały kiedy już dojrzałem stając się dorosłym mężczyzną i trwają jakby troszkę bardziej aż do tej pory, czyli wieku lat czterdziestu „z hakiem“. Zawsze coś mi dolegało. Chorowałem częściej niż inni i częściej niż inni odwiedzałem medyków. A medycy jak to medycy – jeden to a drugi tamto, ale żaden mi nie pomógł. Za to wyciągnąć kasę, to tak. Z wiekiem zaakceptowałem swój mizerny stan zdrowia przyzwyczajając się do boleści i dolegliwości. Obecnie katar wita mnie na „dzień dobry“ zaraz po przebudzeniu, ząb boli od słodkiego, zimnego i gorącego, stawy „łupią“, że mam czasami problem wciągnąć koszulę na głowę, a tak zwane „przeziębienia“ łapię hurtem – wiosną, latem, jesienią i zimą. I to po kilka razy w cyklu. Ale jakoś przyzwyczaiłem się. Nie piję i nie jadam nic zimnego ani gorącego, a wszystko co wkładam do ust jest letnie. Z rana wstaję pół godziny wcześniej dając sobie kwadrans więcej czasu na wysmarkanie i wycharkanie, a drugi na założenie koszuli. A kiedy dopadają mnie stany grypowe z cierpliwością czekam na samo – wyzdrowienie, bo na nie działające lekarstwa i wszystkowiedzących doktorów szkoda mi pieniędzy.

Tracąc wiarę w medycynę konwencjonalną, a będąc w potrzebie, zacząłem uczęszczać do różnych – nazwijmy ich – „znachorów“.

Więc kiedy wytknąłem sobie palec, udałem się do „mądrej“ od nastawiania. Starsza, tęga babcinka mieszkała sama, we wsi nieopodal. Wchodząc do jej domu poczułem niemiłą woń starszego człowieka. Słodkawo – mdlący zapach mówił, że w tej chałupie łazienki nie uświadczysz, a leciwa kobiecina radzi sobie jak może przy pomocy miski i to nie za często. Poszedłem do niej z tak zwanego „polecenia“, bo babcinka była nieufna i byle kogo nie przyjmowała, ale poprzez znajomych, znajomych znajomych byliśmy prawie jak rodzina.

– Niech będzie pochwalony – przywitałem się po katolicku, próbując od razu na wstępie zaskarbić sobie jej przychylność. Stosowałem takie powitanie zawsze w stosunku do osób starszych i zawsze działało.
– Tfu! – splunęła przez lewe ramię. – A w piździec z czornymi! Tfu! – dodała na zakończenie, spluwając jeszcze raz. O nic więcej już nie pytałem, a przeszedłem od razu do sedna sprawy.
– Szanowna pani, wybiłem sobie palec, o ten środkowy. Trzeba by pewnie nastawić, bo mam wrażenie, że nie do końca jest na swoim miejscu. Pójdę do doktora, wsadzi mi go w gips na dwa tygodnie, a jak mi go zdejmą, to zostanie szpotawy. Cóż począć szanowna pani?
– Niech pokaże – powiedziała. Wysunąłem dłoń w jej stronę. Chwyciła, pomacała. – W kuchni jest miska. Niech wleje z czajnika ciepłej wody i niech przyniesie. Aha! I niech przyniesie jeszcze szarego mydła. Jest na zlewie. Poszedłem do kuchni. Na żeliwnym, dwukomorowym zlewie, stała zielona mydelniczka, a w niej szare, obślizłe już mydło. Chwyciłem za nią i wytrzepałem mydło na dno białej, emaliowanej miski. Wlałem z czajnika ciepłej wody i wróciłem do pokoju. Rozpoczęło się nastawianie. Kobieta namydliła palec i zaczęła delikatnie i z wyczuciem rozmasowywać. Ugniatała leciutko prawym kciukiem, by po chwili przełożyć do drugiej ręki i ugniatać lewym. Przez cały czas zanurzała dłonie w misce z wodą i namydlała w szarym mydle, patrząc w dal przez okno na pola.

– A skąd pochodzi? – spytała po chwili
– A kto? – odpowiedziałem zaskoczony.
– No łon…
– A… ja. No stąd, z miasta.
– A z jakiej familii?
– A no z tej, co to ojciec miał rozlewnie oranżady jeszcze za komuny.
– A ojciec to dawno już nie żyje?
– A będzie trochę…
– A palec to dzie se wytknął?
– A na sporcie. Piłka mi spadła.
– A po co to grać… – przerwała w pół zdania.

Nagle coś leciutko w paluszku chrupnęło i poczułem ulgę. Jeszcze chwilę przedtem, miałem wrażenie jakiegoś niedopasowania, że coś nie jest na swoim miejscu, a teraz jak ręką odjął.

– O widzi. Wskoczyło.
– No faktycznie – kilkukrotnie zgiąłem i wyprostowałem palec.- Leży, że tak powiem, „jak ulał“. Żeby wszystkie choroby tak momentalnie przechodziły.
– A co jeszcze dolega?
– A ogólnie taki chorowity jestem, „jak nie urok to sraczka “jak to mówią.
– A to niech kołtun zapuści i wszystkie choroby same przejdą.
– Kołtun??? A co to takiego???
– No włosy takie. Długie. Nie czesane, a najlepiej też nie myte.
– I to pomoże?
– A pomoże. Kiedyś pomagało, to i teraz pomoże, kołtun chroni przed chorobami.
– A jak to się robi?
– A włosy musi zapuścić, a jak długie będą, to merdać w nich i merdać, aż zrobią się, jak walonki i wcierać od czasu do czasu łój jakiś.
– I to wszystko? Nic więcej?
– No kiedyś dobrze było, jak w tym kołtunie coś sobie jeszcze mieszkało… – zrobiłem wielkie oczy ze zdziwienia – no weszka jakaś, albo mendka, ale teraz ludziska boją się tych niewinnych i nieszkodliwych robaczków.
– Na to chyba żona i dzieci nie przystaną – odparłem.
– To nie aż takie ważne, ale kołtun niemyty i smarowany łojem regularnie, od chorób wszelakich, tfu – splunęła przez lewe ramię – uchronić powinien.
– To ja pomyślę jeszcze. Zastanowię się.
– A tutaj nic do myślenia nie ma. Zapuścić, nosić gdzieś z boczku, albo pod czapką i wszystkie choróbstwa, tfu! psia ich mać! przejdą, jak ręką odjął.
– Aaa… – przytaknąłem głową, chcąc już nie kontynuować tematu kołtuna – a ile się za wstawienie palca należy?
– A, co łaska… – dałem babcince dziesięć złotych, wstałem i ruszyłem do drzwi.
– To dziękuję i z Bogiem.
– Tfu – pożegnała się spluwając przez lewe ramię.

Nie minął tydzień, a mnie znowu dopadła choroba grypopodobna i rozłożyła na dobre.

Żona stawała na rzęsach, żeby odstawić córki do przedszkola i szkoły i jeszcze zdążyć do pracy. W czasie wielogodzinnego leżakowania w gorączce i wpatrywaniu się w sufit, w mojej głowie zaczęła rozkwitać myśl o zapuszczeniu kołtuna, cudownego środka na wszelakie dolegliwości i pozbyciu się ich raz na zawsze. Powziąłem decyzję o zapuszczeniu włosów, a później się zobaczy. Minął miesiąc, zbliżały się święta Bożego Narodzenia i w domu zaczęła się ta cała przedświąteczna latanina, w załatwianiu rzeczy nagle niezbędnych. „Kochanie, a kiedy pojedziesz, do tego znajomego, po karpie?“, „Kochanie, a kiedy posprzątasz w piwnicy?“, „A dopytywałeś się już w sprawie choinek?“, „Trzeba, by pomalować w korytarzu, bo tak jakoś brudno od lata się zrobiło“, „Nie mam zielonego pojęcia, co w tym roku kupić dzieciom na prezenty, w tym roku ty się martw“ – a w końcu padło pytanie, na które z utęsknieniem czekałem – Kochanie, a nie musiałbyć już iść do fryzjera?

– A wiesz rybcia, postanowiłem ciut sobie zapuścić… na zimę – dodałem.
– Ale jak ty będziesz wyglądał? – na jej twarzy wymalował się grymas zdziwienia, połączony z dezaprobatą.
– Miałem przecież kiedyś długie włosy… nie pamiętasz?
– Ależ kochanie! Wtedy jeszcze miałeś włosy, a teraz? No, sam popatrz. Tu zakola, tu siwe, a tutaj, na czubku już jakby rzadsze. O! Co widzę! „Półwysep powolutku oddziela się od lądu stałego!“ – miała rację. Zakola, już dobrych parę lat temu, rozpoczęły, powolną i mozolną ekspansję ku górze. Na środku został mi tylko „cypel“, który coraz wyraźniej atakowany po bokach, przeistaczał się w „wyspę“.
– Widziałem w telewizji dużo starszego, siwego i bardzo modnego pana. Otoczony był przez młode i ładne kobiety. Nosił fajne okulary i sprawiał wrażenie światowca! Miał długie włosy, kitkę, potężne zakola i nie widać było, żeby się tym specjalnie przejmował – przystąpiłem do kontrataku.
– Karlem Lagerfeldem to ty raczej nie będziesz, kochanie…
– Dobra, dobra. A co mi szkodzi? Sprawa przecież jest odwracalna. Jak będzie źle, to zetnę i koniec – zakończyłem temat.

Minęło pół roku. Włosy podrosły. Rzadkie, a długie, sprawiały dziwne wrażenie, kojarząc mi się z panami, którzy kiedyś zasłaniali łysinę, zaczesując na nią włosy znad ucha. Byłem jednak wytrwały i zdesperowany. Żona marudziła coraz bardziej, ale przekonałem ją mówiąc, że finał jest już bliski i będzie to nie lada niespodzianka.

U Maćka, kolegi z uczelni i jedynego rastafarianina jakiego znam, zasięgnąłem fachowej porady.

– Co?! Mam ci zrobić dreda? Z tych lichych włosów? Przecież jak skończę, to połowa może ci wylecieć! A twoja żona o tym wie? Mam nadzieję, że tak, bo jeśli nie, a dowie się, że to moja sprawka, to nie chciałbym się z nią spotkać – Maciek nie mógł zrozumieć mojej decyzji. Już od studiów kojarzył mnie, jako człowieka statecznego, porządnego i schludnego.
– Nie myśl za dużo, tylko bierz się za mierzwienie. Chce jednego, dużego dreda i koniec. A tu masz sześciopak i torebeczkę wiesz czego i nawet nie pytaj, skąd to mam…
– Dobra, dobra. Ale wiesz, odwrotu już nie będzie. „Po“ możesz się już tylko na Kodżaka ściąć.
– A miałbyś może jakąś rastafariańską czapkę na zbyciu? I może jakieś luźniejsze ciuchy?
– Stary?!! Przypaliłeś sobie z tej torebeczki, czy jak? Bierzesz jakieś leki? Prozac, co? Lekarz zapisał ci Prozac? Przyznaj się.
– Nie! Postanowiłem przystać do Rastafari. Zupełnie świadomie i bez żadnego „wspomagania“. Odpaliliśmy po piwku, Maciek wykonał skręta i zabrał się za mierzwienie. Powspominaliśmy stare, studenckie czasy i pierwszy raz od piętnastu lat, sztachnąłem się maryśką.
– A powiedz szczerze stary, po co ci ten dred? Masz ponad czterdziechę, żonę, rodzinę, pracę, nie to co ja, wolny strzelec, a zawsze byłeś raczej stonowanym facetem – zapytał.
– Robię dla zdrowotności…
– Dla zdrowotności?
– „Mądra” mi tak poradziła.
– Co? Ta od nastawiania gnatów? A w czym, ma ci niby pomóc zapuszczenie dreda?
– W zasadzie to nie chodzi o dreda, a o kołtun.
– O fuck! A co to jest!
– To taki pra, pra, pradziadek twoich dredów. Nosili go chłopi pańszczyźniani, żeby nie chorować. Wiesz, nie mieli kasy na medyków, na lekarstwa. Musieli się jakoś ratować.
– I co? To im pomagało?
– Tak mi „mądra” powiedziała.
– Ale mi przecież nie pomagają. Choruję jak każdy.
– Bo kołtun to nie dred. Kołtuna nie wolno myć, trzeba go smarować łojem i muszą się w nim zadomowić, jakieś żyjątka.
– Wszy?!!
– No, akuratnie z tych zrezygnowałem, choć „mądra” sugerowała. Poprzestanę na glonach, porostach i ewentualnie bakteriach.
– Będziesz miał czerep jak leniwiec!
– Leniwiec?
– No. Leniwiec. Jego futerko to siedlisko glonów i innych żyjątek. Ponoć jest zajebiście odporny na infekcje i wszelkie zranienia. Coś w tym może być!
– No widzisz. Eureka! Moim zdaniem jesteśmy tak wyjałowieni, że nawet najsłabsze choróbstwo nas powala. Wracam do korzeni. Zostanę okazem zdrowia. Będę jak leniwiec!
– Hmm… tylko co na to twoja żona? Może się niezbyt ucieszyć, kiedy ułożysz swój kołtun, obok jej lica, na podusi.
– Doceni to gdy przestanę chorować. Zobaczysz.

 

kołtun polski vel plica polonica 2Kiedy skończył, w tyle mojej głowy pojawiło się kilka, dziesięciocentymetrowych, dość grubych dredów.

Zaplecione były ze wszystkich włosów z czubka i „półwyspu“, który był w trakcie przeistaczania się w „wyspę“. Wyglądał dziwnie, dlatego wspólnie z Maćkiem, po wypaleniu trzech blantów i „zepsuciu“ sześciopaku, postanowiliśmy ciut podgolić boczki nad uszami, używając do tego maszynki do włosów, bez nasadki. Efekt był piorunujący! Wyglądałem teraz jak Robert De Niro w rastafariańskiej wariacji na temat „Taksówkarza“. W drodze do domu, w sklepie z luzackimi ciuchami, który prowadził znajomy Maćka, kupiliśmy wiosenno – zieloną bluzę z kapturem i pomarańczowe spodnie dzwony. Poczułem się wyzwolony, a od sprzedawcy, w „gratisie“ dostałem czapko – beret, w kolorach tęczy i promieniu, chyba z trzydziestu centymetrów.

Przebrałem się. Stare rzeczy wrzuciliśmy, nieopodal, do zsypu na odzież PCK i na rogu rozstaliśmy się.

– Muszę iść do domu Maciuś, żona i dzieci czekają.
– Spoko stary, wpadaj kiedy chcesz, posłuchamy sobie Boba Marleya i zakurzymy ziółka. Aha! Pozdrów Renię i córki. Pokój całemu światu.
– Pokój – przytaknąłem.
– Mamo! Mamo! Zobacz jaką tatuś ma fryzurę na głowie! – w korytarzu przywitała mnie młodsza z córek, a za chwilę dołączyła do niej starsza.
– Tatowinko? Jakie masz fajowskie ciuchy! I beret!

Pojawiła się moja ładniejsza, ale bardziej nerwowa połowa.- Pokój temu domowi – powiedziałem spolegliwie. – Byłem w Maćka i zostałem rastafarianinem! Teraz tak się będę nosił. Koniec ze sweterkami, spodniami na kant, koniec z marynarkami i koszulami. Kochanie! Od dzisiaj już nie musisz prasować moich koszul! Czyż to nie jest piękne? – zmierzyła mnie wzrokiem, od góry do dołu, zaciskając lekko zęby, ładne skądinąd.

– Pusta czaszka z włosami… – powiedziała i wyszła.

Żona nie gadała ze mną dobry tydzień, z czasem akceptując, a wręcz doceniając moją przemianę. – Mój mąż przestał nagle chorować, słucha w samochodzie reggae, nosi się luźno i ma do wszystkiego dystans! „Spoko kochanie, spoko…” – tak zawsze do mnie mówi, gdy mamy jakiś problem i zawsze go rozwiązuje – tak powiedziała przez komórę, do swojej kumpeli. Wiem, bo podsłuchałem. Zauważyłem jednak i to już następny dzień po przebudzeniu, kiedy jako „nowy człowiek rastafara“ otworzyłem oczy, że nie mam kataru! Nie łupało mnie też w stawach, a w kuchni, gdy lekko spragniony dopadłem do zimniutkiej maślanki, że nie bolą mnie zęby. Pomarańczowe spodnie, wściekle zielona bluza z kapturem oraz fryzura wpłynęły na moje zachowanie i stałem się luzakiem.

Kiedy poszedłem do pracy w poniedziałek, wywołałem ogólne poruszenie, a szef wezwał na rozmowę. Czaił się już na mnie od zeszłego tygodnia. Przebiegła dość krótko, ponieważ powiedziałem mu „że go zwalniam“ i wyszedłem. Firma była akurat w trakcie reorganizacji i kiedy po kilku dniach, przyszedł na kontrolę „szef szefa“, okazało się, że zupełnie słusznie szef został przeze mnie zwolniony.

Ja za to dostałem awans.

– Pan mi się podoba! – powiedział do mnie „szef szefa“. – Nie trzęsie pan dupą, o byle co, a ma do wszystkiego dystans. A spokój, tylko spokój nas może uratować!
– Pokój tej firmie! – odparłem zupełnie spokojnie…

Zażalenie

berbela dnia 07-11-2012

Prezydent Miasta Poznania Ryszard Grobelny.

Zażalenie W związku z otwarciem, nieopodal budującego się Poznań City Center, nowego, darmowego, buforowego miejskiego parkingu, pragnę wyrazić swoje niezadowolenie z warunków na nim panujących. Ponieważ zdarza mi się z niego korzystać, od czasu, do czasu, z przykrością zauważam, że został urządzony na terenie zupełnie nieprzystosowanym, a wręcz pokusiłbym się o stwierdzenie, że „na chybcika“ i „na dziko“ zaadoptowanym.

Teren jest nieutwardzony, a parkowanie odbywa się wprost na gołej ziemi, pomiędzy kępami traw i gruzem. W efekcie czego, nawet po niewielkich opadach deszczu, w nieckach i zagłębieniach, tworzą się potężne kałuże, że w powodzeniem można by tam nasadzić „kroczek“ karpia i na święta Bożego Narodzenia, byłoby jak znalazł. Jednak osoby o mikrym wzroście i nieumiejące pływać, wpadłwszy do takowej, mogłyby przypłacić to życiem . Parking nie posiada żadnego oświetlenia. Ja na szczęście, jestem w tej dogodnej sytuacji, że korzystam z parkingu za dnia, ale przechodząc czasami, późnym wieczorem w drodze na pociąg, ze smutkiem zauważam, że panujące tam ciemności egipskie, wręcz uniemożliwiają odnalezienie swojego samochodu. Nie raz widziałem ludzi z latarkami, którzy bezskutecznie błąkali się po tym potężnym areale, w poszukiwaniu swojego, pozostawionego za dnia, środka transportu. Nie ma wyrysowanych miejsc postojowych i na parkngu panuje prawo dżungli. Każdy stawia samochód, gdzie mu się żywnie podoba – wzdłuż, a poprzek i na skos, blokując się nawzajem.

Ale najgorsze są drzewa. Drzewa rosnące w wielkiej ilości i potężnych rozmiarów. Przecież jakaś kobieta, może przywalić w któreś swoim samochodem! Bo o ile sytuacja z tonącym w kałuży karłem, jest mało realna, o tyle wizja białogłowy wjeżdżającej w drzewo już całkiem, całkiem. Wiem, bo żona kolegi przyfasoliła w jedyny słup, stojący na dużym i pustym parkingu, pod marketem.

Zostawiam Panu owo zażalenie pod rozwagę, mając nadzieję, że znajdą się odpowiednie fundusze, na poprawę warunków panujących, na nowym, buforowym parkingu miejskim. Wszak dbałość o jakość i ilość miejsc parkingowych w centrum, skutkować będzie zachętą do korzystania z własnego środka transportu, co przełoży się wprost, na większą ilośc samochodów stojących w korkach, co uczyni nasze miasto bardziej europejskim i metropolitalnym, a do czego tak bardzo aspirujemy. bassooner

P.S. Teks dedykowany Poznaniakom, kto nie widział, ten nie zrozumie…

Sport to mord

Skręciłem sobie nogę w kostce grając w piłkę z kumplami na Orliku. Spotykamy się w każdy poniedziałek o godzinie dwudziestej i gramy, co jest rzeczą u nas niespotykaną, całkowicie na trzeźwo! Zjawiamy się ze dwie minuty przed, gramy godzinkę, po czym rozstajemy się i każdy jedzie do swojego domu, jakbyśmy się w ogóle nie znali. Sytuacja ta całkowicie odmienna jest, od wtorkowych i czwartkowych spotkań na hali sportowej, gdzie gramy w siatkówkę. Tam mecz rozpoczyna się od krótkiej rozgrzewki jeszcze w szatni, a polegającej na wypiciu piwa i wypaleniu w kibelku po papierosku. Pijemy też w trakcie, z reguły po trzecim, a nawet po drugim secie i pijemy też po. Piwo pełni dla nas funkcję płynów izotonicznych i napojów energetyzujących. No chyba, że jest jakaś okazja, bo wtedy dochodzi jeszcze wódeczka. Piłka to całkiem inna para kaloszy i może właśnie dlatego skręciłem sobie nogę, bo na trzeźwo. Zrobiłem zwód w prawo, stopa poszła w lewo, coś chrupnęło i już wiedziałem, że jest po meczu. Zawsze jednak mogę liczyć na swoich wspaniałych kolegów – „Biegaj! Rozchodź! Rozbiegaj!“ – krzyczeli. Posłuchałem, wszedłem na boisko i jeszcze strzeliłem dwie bramki! Gorzej było, gdy przyszedłem, a właściwie doczłapałem się do domu, a jeszcze gorzej jak obudziłem się rano. Kostka spuchnięta, że aż ponaciągało mi linie papilarne, na wewnętrznej stronie stopy, ból jak cholera, a najgorsze w tym wszystkim było to, że przed żoną musiałem udawać, że nic się nie stało, bo nie daj Boże, jak facet przyzna się, że doznał jakiejś kontuzji, uprawiając jakikolwiek sport. „A nie mówiłam“, „Taki stary, a taki głupi“, „A ty myślisz, że wciąż masz dwadzieścia lat?!“ – słyszy od razu, to lepiej mu zagryźć zęby i udawać, że faktycznie nic się nie stało. Okazało się jednak, że było to ponad moje siły i schodząc po schodach stęknąłem sobie żałośnie. Wiedziałem, że usłyszała, ale niby udała, że nie usłyszała. Wyczekała i kiedy zeszliśmy do kuchni powiedziała.

– Co? Skręciłeś sobie nogę na piłce? – zadała retoryczne pytanie. – Aha! Wiedziałam, że tak „to“ się skończy – celowo podkreśliła słowo „to“, które symbolizuje całe podejście rodu kobiecego do wyjść żonatych mężczyzn na piłkę, siatkówkę, czy koszykówkę. – A ty myślisz sobie, że wciąż masz dwadzieścia lat? Dobrze ci tak! – dodała na zakończenie, wyrażając tym samym jedność ze mną oraz pocieszając.

– Kochanie… przecież wiesz, że te wszystkie sporty uprawiam dla ciebie – zastosowałem starą śpiewkę – żeby byś zdrowszym i dłużej sprawnym – tutaj strzeliłem do niej oczko. – Przecież facet może być bez nogi, czy ręki, ale najważniejsze, żeby nie był kaleką…

– Tak, tak! Znam ja tę śpiewkę i pewnie dla mnie też pijesz z kolegami piwo po siatkówce? – żona wciąż myśli, że piję piwo tylko po.

– A piwo, to żeby się odstresować, żeby ochłonąć i dla nerek też. Pamiętasz przecież kochanie, co lekarz zalecił Wiesiowi, jak mu kamienie porozkruszali? Piwo, piwo i jeszcze raz piwo!!!

– Tak, tak! A dokładniej powiedział, że jak już musi, to ewentualnie małe piwko, bo chłop chlał gorzałę jak smok! Ale wy wszyscy jesteście tacy sami, zawsze znajdziecie jakąś okazję, jakiś powód, żeby się nawalić.

– Och kochanie, a kiedy to niby wróciłem po siatkówce pijany do domu? – powiedziałem z miną niewiniątka.

– Jak to kiedy? W zeszły czwartek! – tu mnie miała, nie przemyślałem, bo Jacek stawiał i opijaliśmy zaległe urodziny jego czteroletniej córeczki.

– No, ale to była sytuacja wyjątkowa – próbowałem wybrnąć – za zdrowie dziecka trzeba!

– Znam ja te wasze „sytuacje wyjątkowe“. Piętnastu chłopa, a miesięcy w roku dwanaście. Do tego opijacie i urodziny i imieniny, i nawet urodziny dzieci. Jak ktoś zmieni samochód „żeby się nie psuł“, też opijacie, dochodzi jeszcze „pępkowe“, dochodzą mecze w telewizji. A czasami pijecie bez okazji, bo któryś przechodził koło monopolu i niespodziewanie flaszka się na niego rzuciła!

– No i widzisz, z siatkówki przychodzę bez kontuzji, a po piłce, całkowicie na trzeźwo popatrz, skręcona noga. A jedyny z nas Janusz, co to jest, a właściwie był zmuszony do gry na trzeźwo, bo nijak nie mógł sobie transportu zorganizować i sam musiał samochodem z daleka dojeżdżać, kontuzja jak „sie masz“. Że nawet pogotowie go z sali ściągało prosto do szpitala! A stopa wystawiona tak, że tworzyła z łydką kąt dziewięćdziesięciu stopni! Chłop nie mógł się napić i stąd te problemy.

– No proszę jak mi to ładnie wytłumaczyłeś. Wszyscyście razem to wykombinowali?

– Nie, sam wymyśliłem – odparłem zadowolony z siebie.

Telefon bezprzewodowy – historia pewnej reklamacji

Telefon bezprzewodowy – historia pewnej reklamacji…

gigaset telefon bezprzewodowyPrzesyłam z powrotem Państwu, ten oto telefon, ponieważ doszło z mojej strony (i ową przyjmuję solidnie na klatę) do poważnej pomyłki!

Grozi mi przez to prawdopodobna eksmisja z domu, gdzie egzekutorem będzie żona, a jest to możliwe, ponieważ wniosła go ona w nasz związek, jak to mawiają „w wianie“.

Ale od początku

Zakupiłem poprzez internet telefon Siemens Gigaset AS200, przesyłka doszła w try miga, czyli w przeciągu dwudziestu czterech godzin, od wykonania przelewu. Telefon zakupiliśmy, ponieważ poprzedni nadawał się już tylko do stania na bazie, a i tam nie wyglądał za dobrze. Prowadzenie jakiejkolwiek rozmowy, trwającej więcej niż dwadzieścia sekund, było nie lada ryzykiem. Nie powiem, czasami, jak w przypadku telefonicznych komiwojażerów, zaproszenia na pokaz, czy mamy mojej żony, nagłe urwanie połączenia, w pół zdania, przydawało się, jednak kiedy zadzwonił mój serdeczny przyjaciel i umawialiśmy się na wódkę, nie było to już tak przyjemne. Tak więc, dostawszy odpowiednie dyrektywy od współmałżonki (kiedy kupisz ten cholerny telefon?!!), pogooglałem i wybrałem ofertę najkorzystniejszą, czyli Państwa.

Przesyłkę otrzymałem na następny dzień i kiedy, wraz z żoną rozpakowałem ją, zadała ona bardzo rzeczowe, a jak dalej się okazało, całkowicie pogrążające mnie, pytanie, patrząc na słuchawkę – Gdzie, kochanie, włącza się w tym telefonie tryb głośnomówiący, bo nie widzę tej charakterystycznej słuchaweczki???“.
– Kochanie, na pewno gdzieś tu musi być… przecież niemożliwym jest, aby produkowali obecnie telefon, bez trybu głośnomówiącego? Mamy dwudziesty pierwszy wiek, umarł już nawet pierwszy człowiek, który stanął na księżycu – odpowiedziałem i zabrałem się za wertowanie instrukcji obsługi. Kątem oka zauważyłem jednak zniecierpliwienie i te charakterystyczne groźne zmarszczenie, nad linią brwi u kobiety. Długo szukać nie musiałem, gdyż już na pierwszej stronie dowiedziałem się, że tryb głośnomówiący dostępny jest, ale w modelu AS300.

Najbardziej spolegliwym tonem poinformowałem żonę, co wyczytałem w instrukcji

– Kochanie, hmm… on chyba nie posiada tej funkcji…
– Co? Pięknie! Pięknie! To jak ja będę teraz rozmawiała z Anią (jej serdeczna przyjaciółka, razem „za panny“ robiły pół litra i jeszcze szły na piwo) i gotowała obiad bez głośnika?! – bo musicie Państwo wiedzieć, że żona gotuje dobrze, używając do tego dwóch rąk! Ciężko przecież kroić marchewkę, czy obierać ziemniaki ręką jedną. Przekonała mnie. Fakt, jedną ręką można sobie, co najwyżej, podłubać w nosie, albo rzucić kamieniem. Nie zaogniając sytuacji, powiedziałem bez przekonania, że na pewno można telefon wymienić na inny, z trybem głośnomówiącym.

nocne wilkiPozostawiam w Państwa gestii, przyszłość mojego pożycia małżeńskiego, mojej rodziny, dzieci, mając nadzieję, że pomimo, że paczkę rozpakowałem, zgodzicie się na wymianę tego telefonu, na inny z trybem głośnomówiącym.

P.S. Po tym liście telefon został wymieniony przywódcy Dziennych Wilczurów (to ten miszczu po prawej), jak to mówią, w try miga.

Tłuszczak to nie ganglion

Wyrosło mi „coś“ nad linią majtek. Po lewej stronie. Właściwie to można powiedzieć, że od pewnego czasu, zaczęło mi „to“ rosnąć, bo lekkie wybrzuszenie miałem odkąd pamiętam. Zawsze myślałem, że to żyła. Kolega miał coś podobnego na ręce, na nadgarstku. Było dość twarde, przesuwało się pod skórą i miało bardzo ekstrawagancką nazwę – ganglion. Kiedy wreszcie zdecydował się na usunięcie, lekarz, jeszcze przed nacięciem i wydłubaniem owej chrząstki, próbował mu ją zgnieść rękoma pod skórą, żeby niby rozkruszyć. Nie poszło, jednak ślady paznokci, na nadgarstku miał jeszcze z tydzień po zabiegu.

– Usuń to! – mówi do mnie żona, już któryś raz z rzędu zresztą.

– A ty w kółko, to samo… „usun to i usuń to“…

– Bo jakbyś usunął, to już bym ci nie marudziła.

– A mi to nie przeszkadza. Dermatolog zresztą powiedział, że to pewnie tłuszczak jest…

– A skierowanie do chirurga onkologa ci dał?

– No… dał…

– No widzisz. Czyli powinieneś iść…

– No dobra, pójdę…

– I co zarejestrowałeś się?

– No… jeszcze nie…

– To na co czekasz? Aż ci urośnie taki wielki, że sobie będziesz mógł go w kieszeń od portek schować?

– Dobra, dobra… zadzwonię jutro…

Zadzwoniłem i zarejestrowałem się. Nadszedł w końcu dzień upragnionej, oczywiście ze strony mojej żony, wizyty. Wchodzę do szpitala, a później do poczekalni. Ludzi w bród, że nawet ledwie jest gdzie stanąć po ścianą. Mam numerek dwudziesty dziewiąty, z sugerowaną godziną przyjęcia jedenastą trzydzieści, a jest dziesiąta. Lepiej być za wcześnie, niż za późno, bo przeoczenie swojego numerka, zawsze skutkuje ogólną dezaprobatą i zdaniem się na czyjąś łaskę. Zadaję „w powietrze“ to sakramentalne pytanie

– Przepraszam! Który wszedł numerek? – część ludzi patrzy na boki odwracając wzrok, część ani drgnęła, jakby w ogóle nic nie usłyszeli. Standard. W końcu jednak „pęka“ jakaś fajna, zresztą babka i odpowiada, że „piętnasty“. Brnę więc dalej, bo najważniejszą rzeczą w kolejce u doktora, żeby kontrolować sytuację, jest wiedzieć, kto ma numerek przed nami.

– A kto z Państwa ma numerek dwudziesty ósmy? Bo ja mam dwudziesty dziewiąty.

– Ja – wyrywa się pani siedząca na krześle, pod ścianą na przeciwko.

– To ja po pani – dodaję. Wiadomo, że wejdę po niej – przecież nie ma numerka dwudziestego ósmego i pół – ale taka deklaracja, wygłoszona na forum publicznym, daje innym do zrozumienia, że, jak już wspomniałem, kontroluję sytuację i mam baczenie, na wszyskich ewentualnych „wślizgiwaczy kolejkowych“ z wyższymi numerkami. Stanie taki pod ścianą i przy pomocy mikro – ruchów stopami, przemieści się pod drzwi, ża nawet nie zauważysz!Patrzy przy tym gdzieś w dal, rozgląda się na boki, jakby w ogóle nie był zainteresowany wejściem do gabinetu, a wsliźnie się jak mgiełka wyparowując, ni stąd ni zowąd poczekalni. Staję pod ścianą i czekam. Na dworze dziś gorąco, więc ubrany jestem jedynie w krótkie spodenki, sandały i koszulkę, a klimka w poczeklani działa, że hej! Wylot skierowany jest wprost na mnie i po chwili czuję, że robi mi się chłodno. Zresztą stres prezed wizytą potęguje to uczucie. Z gabinetu obok wychodzi starsza pani, ledwo trzymając się na nogach. Za rękę przytrzymuje ją młoda kobieta. Widać, że coś jej wypalali na twarzy, bo przytrzymuje sobie opatrunek. Wygląda nietęgo i na pytanie, jak się okazuje wnuczki

– Babciu, może chcesz sobie tutaj na chwilę usiąść – odpowiada zdecydowanie.

– Nie! Idźmy stąd jak najprędzej…

– Następny proszę! – w półotwartych drzwiach staje lekarz w gumowym fartuchu, wyglądający na rzeźnika – z krzesła podnosi się facet w średnim wieku i idzie pokornie, ze spuszczoną głową. Uuu – pomyślałem sobie – dobrze, że nie idę tam gdzie wypalają, a tutaj, gdzie wycinają, bo z mojego gabinetu ludzie wychodzą raczej uśmiechnięci i zadowoleni. Minęła godzinka i zrobiło mi się naprawdę zimno. Zorientowałem się, że do gabinetu można wejść poprzez dwa przedsionki, które są po lewej i prawej stronie. Przez ten czas, kiedy tylko drzwi, otwierają się choćby na moment, pielęgniarka atakowana jest tysiącami pytań, przez pacjentów. A to: „czy do zdjęcia szwów bez kolejki?“, a to: „do których drzwi, do zdjęcia szwów?“, „czy z wynikami, tylko na chwileczkę, żeby tylko pokazać, też trzeba czekać?”, i czy: „czy dziś przyjmuje doktor X czy doktor Y, bo ja byłam u doktora Y, a ponoć dziś jest doktor X?”. Próbowałem nawet poczytać książkę, ale rozgardiasz był taki, że nie mogłem się skupić, poza tym, z tego chłodu, zaczęły mi się trząść ręce. W trakcie zdawkowych rozmów w poczekalni, udało nam się ustalić, że czas przeznaczony na jednego pacjenta, wynosi dwanaście minut. Pani z numerkiem trzydziestym, miała napisaną, sugerowaną godzinę przyjęcia, jedenastą czterdzieści dwie, a pani przedemną jedenastą osiemnaście. W końcu jednak, nadeszła moja kolej i wszedłem do przedsionka, gdzie na przestrzeni metra kwadratowego oczekiwałem wezwania, do gabinetu głównego. Po minucie, drzwi otworzyła wyczerpana pielęgniarka, każąc mi wejść do środka.

– Dzień dobry! – przywitałem się. – Na obrotowym zydelku, siedział młody, rosły i łysy doktor i odwracając się w moją stronę zapytał

– Słucham pana?

– Tu mi coś wyszło – podniosłem koszulkę. Doktor chwilkę popatrzył, po czym ścisnął „to“ dość silnie, pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym i pociągnął tak mocno, że aż mi się skóra na pośladku napięła.

– Był pan może ostatnio w jakiś egzotycznych krajach? – zaprzeczyłem głową. – To pewnie tłuszczak… ciachnę go panu od razu – odpowiedział zupełnie naturalnie, bez emocji, jakby mowa była, o wyrwaniu włosa.

– Zgadza się pan?

– Ale tak od razu? Z marszu? W sumie nie byłem przygotowany? No dobra… – odparłem bez przekonania.

– To poproszę do zabiegowego, na kozetkę. Zabiegowy znajdował się za moimi plecami. Położyłem się na kozetce, podciągając wysoko tiszert.

– Zimno macie w tej poczekalni jak w prosektorium – powiedziałem.

– A nie mówiłam panie doktorze, że za mocno klima „chodzi“ – przytaknęła pielęgniarka. – Mi jest tutaj zimno.

– Niech pan się nie martwi, za chwilę zrobi się panu gorąco! – „pocieszył“ mnie lekarz stając nademną jak posąg.

– Siostro! Skalpel, nić dwójeczkę albo nie!… trójeczkę, gaziki, igłę i rękawice. Doktor stał po mojej lewej stronie, pielęgniarka po prawej, a ja leżąc na wznak czułem się nieswojo.

– Ale tę koszulkę i spodenki, niech pan lepiej ściągnie, bo możemy panu to wszystko krwią zachlapać – wtrąciła pielęgnirka. Wtedy już przestałem odczuwać chłód, a zrobiło mi się tak w sam raz. Podciągnąłem koszulkę, aż po samą szyję, krótkie spodenki spuściłem do kostek, a bokserki postanowiłem poświęcić, nie obnażając się przed pielęgniarką. Lekarz ubrał gumowe rękawiczki, popsikał skórę Oktaniseptem, przetarł wacikiem, wziął skalpel do rąk i kiedy się pochylił, a ręka przed cięciem, na chwilę zawisła w powietrzu, z drugiej strony odezwała się pielęgniarka, trzymając w rękach strzykawkę i robiąc wielki oczy.

– Panie doktorze! A znieczulenie?

– A faktycznie… byłbym zapomniał… zresztą przereklamowana sprawa z tym znaieczuleniem… Cholera! Za dużo tych zabiegów dzisiaj! Dziesięć minut na pacjenta to za mało. Zobaczy siostra, że kiedyś wytnę delikwentowi nie to, co trzeba! Boże uchowaj – i spojrzał wymownie w sufit. – Uff… no dobra, pani da tą strzykawkę – zrobiło mi się gorąco, a krople potu wystąpiły na czoło. Poczułem ukłucie i po chwili dziwne otępienie w tym miejscu. Lekarz wziął skalpel do ręki i „ciachnął“. Trochę zabolało więc zmarszczyłem brwi. Ścisnął mocno i naciągając skórę, wycisnął tłuszczaka, który wyskoczył, jak fasolka.

– Co? Trochę zabolało? – przytaknąłem głową. – Mówiłem, że znieczulenie to przereklamowana sprawa. Zresztą tak na dobre, zacznie działać za pół godziny, jak pan do domu zajedzie. Ale wie pan… dwanaście minut na osobę – pokazał na zegar wiszący na ścianie – dwanaście minut. Chce pan go zobaczyć? – zapytał zadowolony z siebie.

– Może za chwilkę, jak się spionizuję, bo jeszcze wam tu zemdleję – odparłem. Lekarz wziął w ręce igłę i nić i wprawnymi i zamaszystymi ruchami, zabrał się za szycie. Po chwili szarpiąc mocno, zakończył pętelką. Pielęgniarka popsikała jeszcze raz Octaniseptem, osuszyła i zalepiła solidnym kawałkiem plastra. Wstałem z kozetki.

– O widzi pan! Tak to wygląda – w małym szklanym pojemniczku, było coś, co wyglądało jak biało – czerwony glut wielkości pędraka. – Damy to teraz do analizy, a jak pan przyjdzie za dwa tygodnie, do wyjęcia szwów, to wyniki już powinny być. Przeszliśmy z powrotem do gabinetu. Lekarz patrząc w ekran komputera, zaczął dyktować drugiej pielęgniarce, też siedzącej przez komputerem, jakieś fachowe określenia, zabiegu usunięcia tłuszczaka. Pomyśłałem sobie, że wspiera się mediami, ale kiedy kuknąłem mu przez ramię, zauważyłem, że był na stronie, jakiegoś biura podróży i przeglądał wycieczki do Indii. To pewnie stąd to podejrzenie o podskórną larwę, jakiegoś pasożyta. – No to, jak już wspomniałem, widzimy się za dwa tygodnie. Niech pan idzie się już teraz zarejestrować, a jak pan przyjdzie do wyjęcia szwów, to „wchodzimy bez kolejki“ – wyszedłem zadowolony, że następnym razem, nie spędzę w zimnej poczekalni prawie dwóch godzin. W miejscu nacięcia czułem lekki ból, ale w czasie drogi przez miasto, zaczął powoli ustępować. Aha! Znieczulenie zaczęło działać… Minęły dwa tygodnie. Pierwszy, założony przez pielęgniarkę opatrunek, okazał się tak wspaniale przymocowany, że nawet mocząc go pod prysznicem, oderwałem wraz z kawałkami naskórka. Przez ten czas, młodsza córka, codziennie i z poważną miną, oglądała moje szwy i pokazując paluszkiem mówiła – ałka. Starsza wtedy uciekała i krzycząc – ble – zamykała oczy. Udałem się do lekarza. W poczekalni jak zwykle tłumy i prawo dżungli, bo obowiązują niby numerki, ale jak nie przypilnujesz, to nadwyraz żwawo, wkręci ci się w kolejkę jakaś babcinka. Idę na pewniaka, bo do wyjęcia szwów numerki nie obowiązują. Przeciskam się do samego przodu, aż po same drzwi. Wrogie spojrzenia już mnie bacznie lustrują „co to za gość?“, „jak on śmie?“. Aha! Już jakiś emeryt, wyglądający na byłego działacza ORMO, nie wytrzymuje i zadaje pytanie

– A pan co się tak do przodu rozpycha? Kolejność obowiązuje i numerki! – ha! Tylko na to czekałem! Tu cię mam! Odpowiadam więc spokojnie, tak od niechcenia.

– Ja do wyjęcia szwów – robię małą pauzę, żeby przetrawił. – A do wyjęcia szwów bez kolejki… – okazuje się, że takich do wyjęcia szwów jest więcej, ale stłamszeni przez tłum, czekali pokornie jak baranki w normalnej kolejce. „Ja też do wyjęcia“, „ I ja też“, „I ja“ – zdaje się słyszeć z najdalszych kątów poczekalni, gdzie ów biedacy, niczego nieświadomi, siedzieli sobie grzecznie. Wszyscy teraz przeciskają się w moją stronę, a kolejkowa ciżba zazdrośnie łypie na nich oczami.

– Ja też mogę powiedzieć, że do wyjęcia szwów – marudzi pod nosem ormowiec.

– Powiedzieć pan może, ale ja mogę pokazać – zadzieram w górę tiszert, pokazując publicznie, wystające z ciała, zielonkawe kawałki żyłki. – O widzi pan! – prezentacja zrobiła należyte wrażenie i zakończyła całą sprawę. Jednak osób do wyjęcia szwów, też okazało się całkiem sporo i w poczekalni wytworzyła się alternatywna kolejka, do lewego przedsionka gabinetu. Ja, z racji nieswiadomości innych uprzywilejowanych, byłem w niej na pierwszym miejscu i oczekiwałem wezwania przez pielęgniarkę. Z gabinetu obok, wyszła jakaś młoda, wymęczona dziewczyna, a lekarz wyglądający na oprawcę, rzucił od niechcenia: „Następna osoba proszę“. Facet stojący obok mnie zapytał.

– A może my też tam?

– Nie, nie – odparłem ze spokojem – tam wypalają… żywym ogniem! – dodałem po któtkiej pauzie robiąc poważną minę. Facet wziął głęboki oddech i wybałuszył oczy.

– To może lepiej tutaj – pokazał głową na nasz lewy przedsionek.

– Tak, zdecydowanie tak – potwierdziłem.