Archiwum autora: bassooner

Hej! Burger King – a mi się wciąż czka!

Witam Szanownych i Miłych Państwa, a także Dyrekcję BURGER KING®

Chciałem złożyć skargę na Waszą kanapkę Bacon Cheese Whopper, gdyż po jej zjedzeniu źle się poczułem i musiałem zażyć Sylimarol!

Jestem tego  stuprocentowo pewien, ponieważ przypominała mi się w czknięciach jeszcze przez kilka następnych godzin, a nawet teraz, kiedy piszę tę skargę, też mi się przypomina. O! Właśnie czknąłem!

Wiem, wiem co napiszecie – napiszecie, „że to coś innego mi zaszkodziło”, w myśl tej starej jak świat zasady, że jeśli facet puszcza pawia po flaszce wódki, to na pewno zaszkodziła mu sałatka, którą jadł wcześnie. Ale nic z tych rzeczy ponieważ, primo raz: nie jadłem sałatki, primo dwa: byłem tylko po bardzo lekkim śniadanku, czując się (jeszcze wtedy) wręcz wybornie! Ha! No i co na to powiecie?

A najgorsze w tym wszystkim jest to, że wydałem na nią horrendalną kwotę trzynastu złotych i dziewięćdziesięciu pięciu groszy. Słowem: nie dość, że boli mnie brzuch, to jeszcze za to sporo zapłaciłem!

Mam oczywiście na to wszystko dowody w postaci: paragonu, którego zdjęcie  przesyłam w załączniku, a którego nie oddam za żadne skarby, ponieważ jest to mój (że tak powiem) dowód koronny w sprawie oraz z relacji świadków („Tej? Co z tobą? Bekasz i bekasz… „)

Liczę na pozytywne rozpatrzenie mojej skargi, a co za tym idzie zwrot poniesionych kosztów tj. ceny kanapki oraz ceny tych dwóch tabletek Sylimarolu, które musiałem zażyć. Poniżej podaję dokładne wyliczenie.

13,96 zł (kanapka) + 59 groszy (Silimarol 70 mg za 8,99 zł, opakowanie 30 tabletek –  jedna tabletka po +,- 29 groszy)

Proszę nie wysyłać mi (w ramach zadośćuczynienia) żadnych kuponów zniżkowych, zaproszenia na darmowy posiłek, czy też nawet wycieczki pt. Szlakiem Europejskich Restauracji Burger King, gdyż nie skorzystam, bo (no kurde balans) wciąż mi się czka!

11063207_1564570580477754_348743790_n

Parnik vel parownik czyli Полные меню vs Повнi меню

Skarga

parnik.resized.resizedJa niżej podpisany, roku Pańskiego dwa tysiące czternastego, wiedziony nieodpartą tęsknotą i poszukiwaniem smaków z dzieciństwa, nabyłem, na drodze wymiany towarowo… a właściwie pieniężno – towarowej, urządzenie o nazwie „parowar”.

Ponieważ piszę tę skargę do Państwa, którzy to urządzenie wyprodukowaliście (nie do składu, w którym go zakupiłem z wiecznie chowającą się za regałami obsługą, czyli do sklepu Media Markt) to pominę wobec tego cały szereg wyjaśnień, że urządzenie to nie ma nic wspólnego z parowozem, parostatkiem, a wywodzi się w prostej linii z parownika vel parnika do ziemniaków dla świnek tudzież innych hodowlanych stworzeń.

Nie zapomnę smaku ziemniaków z parnika u mojej cioci Zosi na wsi. Był rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty ósmy, lato, sierpień – pamiętam dobrze ponieważ wtedy rozmawiałem pod wodą z żabami topiąc się (jak widać nieskutecznie) w wiejskim stawku i złamałem obojczyk. Zosia miała kilka blondynek, tak pieszczotliwie mawiała o swoich świnkach i kiedy przychodził czas popołudniowego karmienia, a one już to wiedziały wesoło chrumkając, ja zakradałem się do parnika i podbierałem trochę gorących i smaczniutkich pyreczek.

To wspomnienie smaku z dzieciństwa tli się we mnie do dziś, a właściwie tliło do czasu zakupu parowaru, bo oto kiedy pojawił się w domu, biegiem udałem się do piwniczki i nu, dawaj! Zaparowałem sobie słuszny kilogram ziemniaczków i smaki z dzieciństwa powróciły. I nie myślcie sobie, że zajadałem się nimi tak bez niczego, bez żadnej okrasy, no może pierwszy worek tak, ale już potem, hulaj dusza! Było i masełko i sól. Żona moja, wspaniała zresztą kobieta, podzielała również z początku mój entuzjazm, jednak na trzeci tydzień dość kategorycznie zaprotestowała trzasnąwszy mnie instrukcją obsługi tegoż parowaru i domagając się bardziej zróżnicowanej diety. Wtedy to dopiero odkryliśmy, że to, co zdawało się z początku instrukcją obsługi, której przecież żaden rozsądny człowiek nie czyta, jest książką kucharską z gotowymi przepisami! Tak! O to nam właśnie chodziło!

Książka jest bogato ilustrowana, z przepięknymi zdjęciami, że aż ślinka leci, ciężka, a co za tym idzie wydana na papierze dobrej jakości (co poczułem kiedy żona walnęła mnie nią w łeb) ale szkopuł w tym, że ma jedną, malutką, tyciunią wadę… mianowicie… my nic nie rozumiemy co tam jest napisane! Ona po prostu napisana jest cyrylicą po rosyjsku i ukraińsku!

parnik 2.resized2Prosilibyśmy wobec tego Szanownych Państwa o przesłanie nam takowej ale wydanej w języku polskim (żona następnego tygodnia parowanych pyreczek, nawet z okrasą! nie zniesie).

Pozdrawiamy i czekamy na odpowiedź.

 

Zażalenie do Dyrekcji PKP

Szanowna Dyrekcjo PKP niniejszym składam zażalenie na jakość świadczonych przez Szanowną Dyrekcję (w dalszej części Sz. D.) usług przewozowych.

Nie będę się tutaj niepotrzebnie rozwodził nad całością materii, nad wszystkimi tymi spóźnieniami, wagonami działającymi jak chłodnie czy mikrofalówki i tym podobnymi niedogodnościami, do których normalny (nie niedzielny) pasażer już się przyzwyczaił i z nimi oswoił ale skoncentruję się tylko na jednym, jedynym połączeniu. Mowa o pociągu relacji Kostrzyn nad Odrą – Poznań, do którego wsiadam, a bardziej trafnym byłoby określenie „próbuję wsiąść” w Szamotułach o godzinie siódmej minut pięćdziesiąt osiem.

Ogólnie nie lubię pracować w sobotę, zresztą pewno nie ja jeden, ale kiedy jest mus i do pracy iść trzeba, to niczym jest dla mnie sobotnia pobudka o godz. 7.00 w porównaniu do tego, co czeka na mnie niecałą godzinę później.

Ale od początku.

Kiedy wchodzę na peron dokonuję rzeczy najważniejszej, a mianowicie wyławiam z tłumu osoby znajome lub choćby takie, które znam z widzenia, starając się trzymać jak najbliżej nich, a w dalszej części zażalenia dowie się Sz. D. dlaczego. Pociąg wjeżdża na stację, a na peronie ustawia się trzydziestometrowy szpaler, w którym każdy ma nadzieję, że drzwi będą akurat na wprost niego co i tak (o czym za chwilę) jest bez znaczenia. Pociąg w końcu staje i kiedy drzwi rozsuwają się, oczom ludzi stojących na peronie ukazuje się ściana ludzi stojących lub też upchanych w pociągu. Normalnie każdy człowiek przy zdrowych zmysłach pomyślałby: „Nie, to niemożliwe, do tego pociągu nie da się wsiąść!”, albo zrobiłby w tył zwrot i poczekał na następny, jednak smutek całej tej sytuacji polega na tym, że następny pociąg jeździ… tyle, że nie w soboty. Taki psikus. Przeto po chwili konsternacji, zwątpienia i patrzenia po sobie dokonuje się rzecz nieprawdopodobna – wszyscy ludzie, którzy stali na peronie wciskają się do pociągu!

Następuje odjazd.

Wewnątrz mamy do czynienia z efektem kaszany ogólnej, bo jeśliby pociąg porównać do flaka, to pasażerowie stanowiliby farsz wymemłany w misce, przemielony przez maszynkę i z tejże do niego wciśnięty. Miejsca siedzące? Boże o czym ja piszę? Ludzie zajmujący miejsca siedzące to prawdziwi wybrańcy, na których stojący patrzą z mieszaniną podziwu, zazdrości i nienawiści. Stojący natomiast zajmują każdy centymetr kwadratowy podłogi, włącznie z przestrzenią „w boksach” pod oknami, pomiędzy nogami siedzących naprzeciw siebie pasażerów i gdyby człowiek potrafił lewitować, zajęta byłaby też przestrzeń nad głowami, aż po sam sufit. Bliskość jest tak duża, że ociera się o akt seksualny, powoduje dyskomfort i zakłopotanie, by po chwili przerodzić się w nerwowość. Wszyscy kręcą się, stękają, przedeptują z nogi na nogę i pół biedy, kiedy masz na wprost kogoś znajomego (jak ja, kiedy wyłowiłem go z tłumu) gorzej, kiedy patrzysz z odległości dziesięciu centymetrów głęboko w oczy osoby, której nie znasz.
Bliskość taka ma też różne oblicza.

Wiesz na ten przykład co kto jadł na śniadanie, jakiego dezodorantu pod pachy używa, czy kiedy depilował sobie grube włosy z brwi, czy uszu. Może przytrafić się młoda i ładna dziewczyna ale też i pracownik z branży budowlanej, która złamała niejednego czyścioszka i abstynenta.
W tym wszystkim jednak, nie jest najgorsza owa „bliskość”, a brak tlenu i panująca duchota, bo w tym pociągu z niewiadomych mi przyczyn, nie używa się klimatyzacji. Zapytacie: „Jakiej klimatyzacji, w pociągu?”, ale my podróżni wiemy że jest! Wiemy, bo czasami jest włączana, poza tym sprawdziliśmy dając wymowne znaki (kolega symulował, że się dusi, łapiąc powietrze „jak karp”) w stronę kamery do maszynisty i ten litując się uruchomił nawiew. Po prawdzie za dużo symulować nie musiał i w końcu naprawdę ktoś zemdleje albo dostanie jakiś omamów spowodowanych stężeniem CO2 (Wikipedia: Zatrucie dwutlenkiem węgla. Stężenie powyżej 10%). Na domiar złego okna są „nie – otwieralne” i nieraz już myśleliśmy w chwilach prawdziwej desperacji o użyciu tego specjalnego młotka do rozbijania szyb. Wiecie jednak jak to jest w pociągach z otwieraniem okien, zawsze znajdzie się ktoś kto marudzi, że go zawieje, że zimno, że przeciąg, nawet jeśliby konał z gorąca.

Reasumując.

W powyższym zażaleniu starałem się opisać warunki jakie panują w porannym pociągu relacji Kostrzyn nad Odrą – Poznań Główny (do którego ja wsiadam w Szamotułach). Pomyślicie sobie: „Gość pewnie ciut ubarwił i przejaskrawił swoje doznania”, ale nic z tych rzeczy! A dowodem w sprawie niech będzie całkowite zaniechanie kontroli biletów. Zresztą nie ma co się temu dziwić, bo po pierwsze: kontrola w takim ścisku jest praktycznie niewykonalna, a po drugie: kierownik pociągu ma jeszcze na tyle przyzwoitości (ale też i instynktu samozachowawczego), że stara się nie drażnić ludzi swoją obecnością (zapewne też w obawie przed linczem).

Kończąc, wnoszę o przemyślenie przez Sz. D. całej tej sprawy oraz przedsięwzięcie jakichkolwiek kroków celem zapewnienia nam, podróżnym godziwego dojazdu w sobotni poranek do pracy.

I proszę! Jest odpowiedź!

 

 

 

Victoria!!!

Sam nie wiem, czy moje pismo wywarło, aż takie wrażenie, czy też było tą kroplą, która przechyliła szalę zwycięstwa ale wychodzi na to, że w nowym rozkładzie jazdy zostanie uruchomione dodatkowe, późniejsze połączenie, o którym pisałem, a które w znaczący sposób odciąży pociąg wcześniejszy. Słowem: victoria! Zwycięstwo!

 

 

 

 

Lubię to! ale falszki z Tobą nie wypiję…

Piątek wieczór. Postanowiłem urządzić małą, cotygodniową imprezkę. Żeby imprezka była bardziej globalna wrzuciłem na Facebooka zdjęcie flaszki z ledwie napoczętą zawartością oraz czterech pełnych kieliszków, do których napełnienia ta napoczęta zawartość posłużyła. Podpis po zdjęciem głosił: „Piątek, godz. 20.00, początek weekendu, będzie się działo!!!”.

Otrzymałem od moich Facebookowych znajomych ponad sto lajków, które oczywiście też zalajkowałem, słowem odznaczyłem „lubię to” oznajmiając wszem i wobec, że „lubię to”, że ktoś mnie „lubi”. Kieliszki zostały opróżnione, więc jako pan domu zadbałem o ich uzupełnienie. Polałem.

Niektórzy z wielu, ba! set znajomych z Fejsa, których zalajkowałem, że oni mnie zalajkowali, lajkując pod zdjęciem, odpowiedzieli lajkiem na moje ich zalajkowanie, lajkowania. Nie mogłem pozostać dłużny na takie to wyrazy serdeczności i prawdziwej przyjaźni, więc również zalajkowałem ich lajkowanie, że oni mnie zalajkowali, bo ja zalajkowałem ich lajkowanie pod zdjęciem. Polałem znowu.

Pojawiły się też i komentarze, czyli bardziej kreatywne i wymagające sposoby podtrzymania internetowych przyjaźni, niż tylko same lajkowania. „A co później???”, „Pewnie ruszycie w miasto!!!”, „Oj! Będzie się działo!”. Ba! – odpisałem – Na bogato! – oczywiście lajkując te spontaniczne komentarze, jak oraz lajkując lajki, które dostała moja odpowiedź. Kieliszki zostały opróżnione więc polałem, a flaszka zrobiła się w połowie pusta (lub pełna – jak kto woli). Zrobiłem więc jej zdjęcie i posłałem w świat Facebooka.

Kolejne komentarze brzmiały: „O! Zero seven wam się kończy! Się dzieje!”. Się dzieje! – odpisałem krótko i jako pan domu ruszyłem do kuchni kombinować jakieś przekąski. Kiedy wróciłem z nakrojonymi kabanosikami, żółtym serem, małosolnymi, smaluszkiem i chlebkiem moje zdjęcia miały już ponad dwieście lajków! Polałem i idąc dalej za ciosem, na tle w połowie pełnej (albo pustej – jak kto woli) flaszki, zrobiłem zdjęcie zakąsek. Zdjęcie zatytułowałem: „Było coś dla ducha, a teraz będzie coś dla ciała”.

Oczywiście nie musiałem długo czekać. Już po chwili miałem pełne ręce roboty, odpowiadając lajkami na setki lajków, a po chwili lajkami na lajki moich lajków, na lajki moich serdecznych przyjaciół z Fejsa, pod moim nowym zdjęciem. Polałem do czterech kieliszków i wszystkie jeden po drugim wypiłem, zakąszając dopiero po czwartym kabanosikiem i żółtym serem, a kiedy chciałem sięgnąć po małosolnego, nogi się pode mną ugięły i miękko osunąłem się na podłogę. We flaszce zostało ledwie na jeden „strzał”, a ja na krótko przed zaśnięciem pod stołem pomyślałem, że mając pięciuset pięćdziesięciu siedmiu znajomych na Facebooku, nie mam z kim zrobić flaszki w piątkowy wieczór, po czym wyszeptałem do samego siebie – Oto mamy do czynienia z klasycznym przykładem powiedzenia „Jakość przeszła w ilość”…

Auto bajer

Auto bajer, czyli jak nie sprzedawać samochodu

P1070106Siedzieliśmy z Jureczkiem przy piwku. Ponieważ byłem tuż po zakupie swojego nowego, dziewięcioletniego samochodu, a w trakcie sprzedaży poprzedniego, rozmowa naturalnie zeszła właśnie na ten temat.

– Teraz to, jak mawia mój kolega, z którym gram w siatę – samochody nie mają swojej ceny – żaliłem się popijając bronka. – Chciałem za Vectrę dostać z pięć i pół klocka. Uważałem, że tyle jest warta. Ale cisza. Zero telefonów. Co kilka dni obniżałem cenę, aż doszedłem do kwoty trzech tysięcy dziewięćset zakładając, że to już ostatnia obniżka, choćby nie wiem co! Napisałem uczciwie w ogłoszeniu co jej dolega i uczciwie porobiłem zdjęcia, nic nie ukrywając. Zrobiłem zdjęcie parcha rdzy na progu i na nadkolu, zrobiłem zdjęcie przetartego tylnego zderzaka i wciąż nic. Dawałem jeszcze drugi komplet opon na stalówkach, a ogłoszenie napisałem tak, no… z poczuciem humoru, żeby zachęcić. Przeczytać ci?
– Dawaj – odparł Jurek. Wyciągnąłem z kieszeni kartkę papieru, na której w czasie jazdy pociągiem napisałem treść ogłoszenia i zacząłem czytać na głos.

Jestem drugim właścicielem samochodu, który sam znalazłem w 2006 roku na mobile.de, pojechałem po niego do Erfurtu, kupiłem od pierwszego właściciela spod domu, który na prawdę miał Helmut na imię i przyjechałem na kołach. Dodam, że nie na lawecie na kołach, a jako kierowca. Jak do tej pory sprawuje się bezawaryjnie. Wymieniałem już pasek rozrządu jak i na bieżąco wszystkie rzeczy eksploatacyjne. W 2007 roku zrobiłem serwis całej klimatyzacji, wymieniając przewody wysokiego ciśnienia, uszczelniając pompę jak i wymieniając chłodnicę klimatyzacji na nową. Robiłem to w specjalistycznym serwisie klimatyzacji.
Posiadam drugi komplet opon – opony zimowe (jak i kluczyków choć sam nie wiem po kiego ludzie to piszą?) na stalowych felgach marki Vredestein Snowtrac 3. Są w bardzo dobrym stanie ale zdjęciami niestety pochwalić się nie mogę, ponieważ są u wulkanizatora w magazynie. Zapewniam jednak, że oferta sprzedaży, dotyczy ich również. Letnie opony, co widać na zdjęciu nr 3, poniżej parcha rdzy na nadkolu są na alufelgach.


Jak widać na zdjęciach samochód jest dobrze wyposażony oferując dodatkowo podłokietnik jak i mały schowek nad lusterkiem środkowym. Piszę o tym, bo wiem że niektórym „wygodnickim” bardziej zależy na podłokietniku niż np. na oponach, ABS – ie, czy klimatyzacji. Lusterka zewnętrzne są elektrycznie ustawiane jak i podgrzewane, a to co oddziela przedział pasażerski od ładunkowego, to nie metalowa kratka, przykręcona brutalnie i bez skrupułów na blachowkręty, a estetyczna roleta, którą w razie przewozu kanapy z IKEA, motoroweru czy kuca, można ewentualnie bardzo łatwo zdemontować. Zabezpiecza też w razie nagłego hamowania, przed lecącymi z przedziału ładunkowego w kierunku potylicy, zgrzewkami piwa, młoto – wiertarkami, czy innymi narzędziami, ponieważ to rodzinne auto jak najbardziej nadaje się też jako środek transportu dla tak zwanego „fachofca”.


Samochodem regularnie wożę dwójkę moich dzieci, foteliki wyjąłem jednak na czas sesji zdjęciowej, żeby było widać, że i z dwójką pociech tapicerka nie musi wyglądać jak po transporcie gości z wieczoru kawalerskiego. Słowem jest czysta! Jedyny mankament, co załączyłem na odpowiednich fotach, to rdza w nadkolu i progach, którą trzeba zrobić przed zimą, a której nie robiłem sam, żeby ktoś nie powiedział, że auto jest po ciężkich przejściach, czyli zespawane z dwóch plus w gratisie z elementów przystanku autobusowego bo, co jest rzeczą pewniejszą niż nasze emerytury, jest ono w 100% bezwypadkowe! Jaśniejsza plamka na tylnym zderzaku, to efekt ataku betonowego bloczku, na ów.


P.S. Z rzeczy mniej ważnych to są jeszcze cztery poduszki powietrzne, napinacze pasów, wielofunkcyjna kierownica, odtwarzacz CD, regulacja położenia kierownicy i dość duża i dobra gaśnica z manometrem, jednak po upływie terminu ważności.

– No i co ty na to? Podoba ci się?
– Podobać to się podoba i nawet śmieszne jest, ale tak się nie pisze w ogłoszeniu. Każdy, który to przeczyta pomyśli, że coś jest „nie teges” z tym samochodem, choć niby piszesz wszystko uczciwie, co i jak. Trzeba ludzi oszukać, bo chcą być oszukiwani, a najlepsze, że ty to wiesz, że ich bajerujesz i oni też to wiedzą, że są bajerowani. To jest właśnie ta potęga bajeru w sprzedaży samochodów.

Piszesz „IGŁA!!!”, piszesz „serwisowany”, piszesz „silnik chodzi równiutko” i choć auto jest po dużym dzwonie i ma wytrzaśnięte poduszki powietrzne, książkę serwisową z pieczątkami z nieistniejącego serwisu w nieistniejącym mieście, którą kupiłeś od Turka w komisie, a silnik jest cofnięty o dwieście pięćdziesiąt tysięcy kilometrów, bierze olej i ledwie zipie, to przyjdzie kupiec, popatrzy i nawet jak mu w głowie zacznie dzwonić alarm, „że przecież piętnastoletni diesel kombi nie może mieć przejechane sto dwadzieścia tysięcy kilometrów”, odepchnie tę myśl szybciutko od siebie, a jak zhandluje trzy stówy, to będzie w siódmym niebie, choć ty pchnąłbyś go za „tałzena” niżej jak go wystawiłeś, ale tego nie zrobisz, bo byłoby to podejrzane. To jest właśnie ten cały bajer.
– No faktycznie, tak tego nie widziałem. Ale wiesz ja uczciwy jestem. Jak facet dzwoni z Katowic i pyta się „czy jest rdza na progach?” to co ja mam mu odpowiedzieć? Że, jej nie ma! A on przyjedzie specjalnie, w sobotę po ten samochód, przeświadczony, że wszystko jest okej i jak ja mu wtedy w oczy spojrzę.
– No i bardzo dobrze stary! Dlatego ty nie jesteś handlarzem, a uczciwym człowiekiem i ja z tobą piję teraz piwo! Tak ma być i tak jest! To co bierzemy po drugim?
– Bierzemy! Kiedyś, za komuny to ze sprzedażą samochodów problemów nie było. Dostawało się talon na dużego Fiata, pojeździło kilka lat i sprzedawało drożej niż się kupiło. O! To była ta magia PRL – u. A pamiętasz Syrenki i Trabanty?
– Ba! Miałem syrenkę i raz mi się nawet zapaliła! Z początku myślałem, że mi tak fajnie ogrzewanie w stopy dmucha i nawet się ucieszyłem, ale po chwili doszedł mnie swąd palonej gumy i zauważyłem dym wydobywający się spod maski. Zatrzymałem się i uciekłem, jednak obok stanął facet ciężarówką i podał mi wielką gaśnicę. Otworzyłem klapę i zgasiłem pożar w try miga. Straty nie były nawet takie wielkie, tylko kable do wymiany.
– To jest nic – odparłem. – W moim Trabancie otwarła mi się maska w czasie jazdy! Zawsze miałem z nią problemy, bo zdarzało się, że na wybojach, czy przy mocniejszym podmuchu wiatru z naprzeciwka, lekko podskakiwała. Była źle przymocowana do takich rurek i w końcu, za którymś razem jadę sobie, jadę, mija mnie TIR z naprzeciwka i podwiało ją tak, że się otwarła zupełnie, do samej góry! Wyobraź sobie stary – jedziesz z siedem dych, nie jest to może prędkość astronomiczna, ale dla Trabiego była, że tak powiem, pierwszą prędkością kosmiczną, a tu otwiera ci się macha! Bo przy dziewięćdziesięciu, czyli przy drugiej prędkości kosmicznej, wnętrze samochodu nagle ożywało – każda jedna śrubka miała coś do powiedzenia, wpadała w rezonans, wydając z siebie metaliczne pobrzękiwania i zgrzytnięcia, lusterko wsteczne opadało, dwa wielkie, okrągłe pokrętła, jedno od świateł, drugie od wycieraczek drgały, terkocąc jak jakieś owady, a to od wycieraczek zazwyczaj zlatywało na podłogę i czasami opuszczała się szyba od strony pasażera. Przy setce, czyli przy trzeciej prędkości kosmicznej, którą osiągnąłem tylko raz zjeżdżając z wiaduktu, zrobiło się nagle dziwnie cicho i spokojnie, bo wyłączał się silnik! Kiedy przytrafiło mi się to po raz pierwszy, zjechałem na pobocze i otwarłem maskę sprawdzając, czy faktycznie nie wypadł. No więc jechałem te siedemdziesiąt, a tutaj zamiast widoku na drogę, otwarta klapa. Udało mi się na całe szczęście, nie wpaść w panikę i zatrzymać bezpiecznie.
– A mi kiedyś, jak walnąłem drzwiami, odleciał cały „placek” szpachlu z lakierem! Wcześniej uderzył mi w nie tramwaj, ale dość lekko, o ile można w ogóle powiedzieć, że tramwaj może w cokolwiek lekko uderzyć. Dałem blacharzowi do wyklepania, ale ten pewnie tylko zaszpachlował i polakierował. No i jak przywaliłem, to cały wielki kleks szpachlu z lakierem odpadł na jezdnię. Fakt, że drzwi nie zamykały się za lekko i trzeba było dość mocno nimi trzasnąć.
– Ja też miałem „magika” od napraw. Gościu zakochany był chyba w nitownicy, bo mi prawie cały samochód zanitował – maskę z przodu przynitował do tych rurek, w sumie dobrze, bo mi się już od tego czasu nie podnosiła, ale nie wyglądało to za dobrze, bo patrząc na auto z przodu, widziało się cztery, wielgachne nity, na samym jej środku. Na tylnej klapie przynitował, plastikowy napis „601”, z boku przynitował czarne nakładki na zderzak, a od góry przynitował dach! Dałem mu Trabiego, żeby mi hamulce naprawił, a on dodatkowo, umieścił na różnych elementach samochodu ze dwadzieścia nitów! A hamulce i tak niedługo wysiadły. To znaczy przestały działać w ogóle. A pamiętasz, że na starsze syrenki z otwieranymi w drugą stronę, przednimi drzwiami, mówili kiedyś „kurołapy”? Właściwie to chodziło o drzwi typu „kurołapy” – jechałeś przez wieś i jak przyszło ci wjechać z stado domowego ptactwa, otwierałeś je i łapałeś na przykład kurę na rosół, albo kaczkę na czerninę.
– Ja taką właśnie miałem! Kur co prawda nie łapałem, ale raz otwarły mi się w czasie jazdy i właśnie wtedy z boku, od tyłu przypierdzielił mi w nie ten tramwaj. Wtedy zatrzasnęły się tak mocno, że musiałem przez pewien czas wysiadać od strony pasażera. Ale za to lubiłem zapach spalin Syrenki.
– To Fakt. Trabi też niby dwusuw, a śmierdziało jakoś inaczej. Jednak nasza technologia produkcji silników dwusuwowych była bardziej dla ludzi… to znaczy dla nosa, niemieckie nie pachniały już tak ładnie.
– A pamiętasz te stare Trabanty? Te zaokrąglone?
– No pewnie! Pamiętam nawet stare Wartburgi! Wujek miał takiego w kolorze burym mat. Auto było tak matowe, że pochłaniało światło jak czarna dziura. Dodatkowo wujek wyznawał prostą zasadę, że samochodów się nie myje, bo od tego jest deszcz, co bardziej potęgowało tę matowość. Zawsze powtarzał, że Trabanty wywodzą się w prostej linii z samochodu DKW, co tłumaczył jako Dykta, Klej i Woda. Ale mi to nie przeszkadzało, bo przynajmniej nie rdzewiały. Jak miałem Opla to z rana słyszałem chrumkanie, jak mi go rdza wcinała. Dzwoniłem nawet do lakiernika, to mi powiedział, że to „walka z wiatrakami”, rdza i tak wyjdzie, więc sprawę olałem i zaakceptowałem.
– Moja Skoda jakoś nie rdzewieje, może dlatego, że mam ją od nowości i nie garażuję. Ponoć jak auto garażowane to rdzewieje bardziej?
– Tak mówią – poniżej zera nie zachodzi reakcja chemiczna, bo woda zamarza, to i nie rdzewieje, a w ogrzewanym garażu to ci chrumka całą noc! W Trabantach za to, to znaczy stricte w moim Trabancie, piętą Achillesową były hamulce – jak działały, to działały kiepsko, mocno ściągając. Gdybym nie trzymał z całej siły kierownicy, bo ta prawie wyrywała mi się z rąk, to samochód momentalnie odbiłby na środek jezdni. Opracowałem nawet taki numer – jak jechałem z kimś pierwszy raz i miałem skręcić w lewo, to przed zakrętem puszczałem kierownicę i lekko naciskałem na pedał hamulca, wtedy auto samoistnie skręcało! Manewr robił piorunujące wrażenie na pasażerach. Ale i tak największy problem miałem z wycieraczkami. Prawdopodobnie, bo nigdy do tego nie doszedłem, była wyszczerbiona jakaś zębatka i wycieraczki po wykonaniu ruchu w górę, zacinały się na powrocie. Wtedy dochodził spod deski rozdzielczej, taki charakterystyczny warkot i pod groźbą przycięcia palców, wkładałem tam, w czasie jazdy, prawą rękę i nic nie widząc, na wyczucie, musiałem znaleźć cięgło od wycieraczek, aby je popchnąć. Ogólnie, ponieważ do zacięcia wycieraczek dochodziło, co drugi, trzeci cykl, jechałem, mając cały czas rękę wetkniętą pod pod deskę, w okolicach przedniej szyby, a brodę przy kierownicy, co (ale o tym za chwilę) miało swoje plusy. Nie była to zbyt komfortowa podróż, szczególnie, że odbywała się przecież w strugach deszczu, a przednia szyba dodatkowo, z uwagi na słaby nawiew, nieustannie parowała. W efekcie czego, dochodziło do takiej sytuacji, że prawą ręką popychałem wycieraczki, lewą, co rusz, przecierałem gąbką, tę parującą szybę, by w tym samym czasie przytrzymywać kierownicę brodą. Ludzie którzy jechali ze mną po raz pierwszy byli pod wrażeniem mistrzowskiej koordynacji oraz ilości czynności, które zmuszony byłem wykonywać, pomijając oczywiście prowadzenie pojazdu.
Gorzej było kiedy hamulce wysiadały w ogóle. Na całe szczęście nie zdarzyło mi się to nigdy podczas jazdy, a wycieki płynu miały miejsce na postoju, a raz na okresowym badaniu, podczas kontroli stanu technicznego. Tak. Okresowe badanie na stacji diagnostycznej, było moją coroczną zmorą, bo doprowadzenie Trabiego, do stanu względnej sprawności, było praktycznie niemożliwe. Dlatego też kiedy zbliżał się ów termin, byłem cały w nerwach, a jadąc tam, odchodziłem od zmysłów, no bo tak: numery nadwozia się nie zgadzały, a kiedy je w końcu przebiłem, wyglądały tak, jakby je ktoś przebił, ustawienie prawidłowo świateł było bardzo trudne, opony zawsze miałem prawie „slicki”, a hamulce były z tego wszystkiego najgorsze. Pamiętam jak dziś – wjeżdżam na rolki, facet ustawia na sprzęcie parametry pojazdu i się zaczyna. Każe wrzucić na luz i po chwili zahamować. Sprawdza odczyt. Po chwili mówi, żeby jeszcze mocniej zahamować. Cisnę nogą jeszcze mocniej, sprawdza i powtarza, żeby jeszcze mocniej. Wchodzi pod pojazd, a ja prawie staję jedną nogą na pedale hamulca, zapierając się rękami o dach. Moje ciało jest naciągnięte jak struna z wyprostowanymi nogami, zawieszonymi w powietrzu pośladkami i wyciągniętymi ramionami, dotykającymi dachu. Z podłogą tworzę kąt czterdziestu pięciu stopni i ze wszystkich sił napieram na ten pedał, a mięśnie od tego wysiłku zaczynają mi się trząść. Naraz pedał robi się nagle „miękki”, zjeżdżając do samej podłogi, a spod Trabiego wychodzi facet, zlany na twarzy płynem hamulcowym i mówi, że „ten pojazd kontroli nie przeszedł”. Wrócić muszę teraz już bez hamulców i kiedy szykuję się do odjazdu, przychodzi drugi facet i słyszę, jak szepcze do pierwszego, że źle ustawił rolki, bo na auto o masie „tona trzysta”…
– No to nieźle. Ja tam zawsze dawałem znajomemu dowód rejestracyjny, ten zanosił do drugiego znajomego, który to miał uprawnienia i przykładał pieczątkę. Kosztowało to jak normalnie, plus flaszka.
– Teraz to już przeglądu za flaszkę nie załatwisz, a miałem kumpla, co załatwiał kiedyś przegląd za samą flaszkę, bez żadnych dodatkowych opłat!
– No to już prawdziwe mistrzostwo!
– Żebyś wiedział. Teraz jedziesz i nie dość, że musisz zostawić stówkę, to jeszcze ci marudzą, że to, że tamto…
– A wiesz w instrukcji obsługi Syrenki było napisane, że „klimatyzacja uruchamia się automatycznie po otwarciu okien!”. Serio! Tak było!
– No teraz to już nie wyobrażam sobie samochodu bez klimy. Moja Vectra miała całkowicie sprawną, bo wpakowałem w nią ponad półtora kafla! Aż żal było sprzedawać.
– A właśnie, bo odeszliśmy od tematu… sprzedałeś ją w końcu?
– Aha… na czym to ja stanąłem? Aaa! Już wiem. Co kilka dni obniżałem cenę, aż doszedłem do kwoty trzech tysięcy dziewięćset zakładając, że to już ostatnia obniżka choćby nie wiem co! więc jak przyjechał handlarz i powiedział „trzy koła”, to go wyśmiałem, a po trzech dniach oddzwoniłem do niego, mówiąc – Bierz pan za trzy! – i modląc się, żeby się nie rozmyślił. Tragedia. Przyjechał i jeszcze zaczął marudzić „że za drogo”, bezczelny typ… Odparłem, że to kwota „ostateczna!”, spojrzał tylko w moje oczy i już wiedział. Bez słowa wybecelował trzy patole. Spisaliśmy umowę i odjechał. Pomyśl, sprzedałem samochód za dwukrotność kasy włożonej w naprawę klimatyzacji.
– Ech… samochody nie mają teraz swojej ceny – przytaknął Jurek.
– Ano nie mają… to co Jureczku… po trzecim?
– Po trzecim…