Piszę ten tekst ponieważ porę roku mamy taką, że każdy z nas jest już „po”, „w trakcie” (jak ja) lub co gorsza na dzień „przed” dolegliwością zwaną powszechnie „przeziębieniem”.
Zaczyna się na pozór niewinnie. Z reguły dzień wcześniej – tak z wieczora.
Nie mamy ochoty ani na browarka, ani na ćmika… o w mordę „ani na browarka, ani na ćmika”… uuu… coś niedobrego dzieje się w państwie duńskim.
Szkoda tylko, że jutro nie jest wolna sobota lub choćby niedziela, bo reguła jest taka, że przeziębienie dopada nas na początku tygodnia i to w dzień poprzedzający dzień, w którym mamy „milion pięćset” rzeczy do zrobienia.
Nic to. Przypominamy sobie z wieczora o herbatce z cytryną i miodem, którą odstawiliśmy do lamusa od czasu poprzedniego przeziębienia rok temu. No i wygrzebujemy z szuflady Aspirynę Bayer’a… Nie Polopirynę lub cokolwiek co zawiera kwas acetylosalicylowy.
Musi być Aspiryna Bayer’a – bo jest niemiecka! Bo jest najlepsza! I już!
Rozpuszczając ją na łyżeczce, patrzymy nań wzrokiem ufnym i pełnym nadziei. Wiemy, że od niej zależy wręcz nasze życie. Bo musicie Panie wiedzieć, że faceci bardzo źle znoszą wszelkiego typu przeziębienia, o grypie to już nie wspomnę.
Wy potraficie mając trzydzieści osiem i pięć zająć się trójką dzieci, z czego jedno chodzi do szkoły, drugie do przedszkola, trzecie dopiero co zaczęło w ogóle chodzić, a są ferie zimowe, ugotować dwudaniowy obiad i jeszcze nie wiadomo kiedy: odkurzyć, poprasować, pogadać z koleżanką przez telefon robiąc równocześnie pedicure i zabawiając dwójkę pozostałych pociech oraz pofarbować sobie włosy i wydepilować hmm…
My to co innego, u nas stan podgorączkowy to odpowiednik Waszego końca skali termometru, a przy trzydziestu ośmiu to już się prawie słaniamy na nogach i gotowi jesteśmy spisywać testament.
Mamy przy tym wzrok pobitego psa i „nie ma takiego bata” żeby Wam się serce nie łamało na nasz widok. My po prostu naprawdę źle znosimy niby błahe przeziębienia, bo dla nas facetów to może być nawet choroba śmiertelna.
Ale wracając do sprawy.
Rozpuszczamy na łyżeczce wieczorem Aspirynę Bayer’a patrząc nań wzrokiem ufnym i pełnym nadziei – wiemy (z reklam) że nam pomoże na sto procent, oto jest ten lek, nasze wybawienie… łykamy… popijamy gorącą herbatą z cytryną i miodem – „oj to się żołądek zdziwi” – myślimy sobie. Normalnie zimne piwko, a tu gorąca herbata… Cóż za niespodzianka, ale czego to się nie robi dla zdrowia. Już mamy się kłaść spać, właściwie to nawet już się położyliśmy i przypomina nam się jakaś zasłyszana historia o zbawiennym działaniu czosnku… Męczy nas ta myśl niemiłosiernie, bo może akurat to najprawdziwsza prawda jest.
Nic to. Idziemy do kuchni po czosnek. Nie mamy czasu na jakieś tam pierdoły, wkładamy ząbek wprost do ust i gryziemy. Pali i piecze jak cholera. Myślimy sobie „jak mnie tak mocno pali to takiego małego bakcyla wypali na śmierć – trzeba wytrzymać”.
W końcu jednak nie wytrzymujemy i popijając zimnym mlekiem wprost z lodówki połykamy wszystko.
Kładziemy się spać i wzdychamy, a owe westchnienie jest kwintesencją naszego złego samopoczucia . Po chwili żona odwraca się na drugi bok, coś tam złośliwie mamrocząc pod nosem.
Noc upływa pod znakiem dziwnych erotycznych koszmarów przeplatanych snem o jakiejś dziwnej lewatywie wprost do naszego czoła oraz problemów związanych z dostarczeniem tlenu naszemu organizmowi. Lewą dziurkę w nosie zatkało nam na amen, a prawa jest drożna tak w trzydziestu procentach. A i tak jeśli już jest drożna, to coś w niej bezustannie furczy, rzęzi i chlupie.
Mamy wrażenie, że jakaś część ciała (nazwijmy ją „zynzelek”) wisi nam w nochalu na jakiejś niby żyłce i nie może się zdecydować, czy wylecieć przez nos na poduszkę, czy też dostać się do tchawicy i skrócić nasze cierpienia. W efekcie czego oddychamy czasami przez tę rzężącą dziurkę z falującym wewnątrz „zynzelkiem”, a czasami (jak „zynzelek” utknie w „pozycji szczelnej”) to przez usta.
Budzi nas rano suchość ust, bo prawie całą noc oddychaliśmy jednak przez usta („pozycja szczelna”) staramy się wykonać czynność przełykania – nie da rady – nie ma czym – nie wiemy czy ślinianka wyschła nam na dobre i jest do odratowania.
Dochodzi do tego mocny, przetrawiony aromat ząbka czosnku, który to schrupaliśmy w bólach przed snem i jakaś klucha w gardle. Przechodzi nam przez myśl, że w nocy weszła nam do gardła żaba i usadowiła się tam na dobre.
Nie wiemy czy to upiorny sen, czy jawa. Mamy nadzieję, że upiorny sen… Niestety, okazuje się, że to upiorna jawa. Staramy się podnieść powieki, z których każda waży jakiś kilogram, a następnie głowę – o kurde, nie da rady, waży jakieś pięćdziesiąt kilogramów i mamy wrażenie, że ktoś w nocy wykonał nam lewatywę wprost do czoła.
„Zynzelek” wykonał przeprowadzkę w nocy i teraz furczy, rzęzi i chlupie w najlepsze w lewej dziurce, a dla odmiany prawa jest zatkana na amen.
Idziemy do łazienki, spoglądamy w lustro… O Boże… Mogliśmy zrobić tyle mądrzejszych rzeczy: pośpiewać o godzinie szóstej zero pięć rosyjskie pieśni akompaniując sobie na bałałajce, wziąć młoto – wiertarkę i „pobawić” się troszkę ze stropem, albo wejść na dach i poprawić antenę. Ale nie – spojrzeliśmy w lustro i to był błąd, bo choć to niemożliwe, okazuje się jednak, że jesteśmy w stanie gorzej wyglądać niż się czuć.
Próbujemy pozbyć się tej kluchy w gardle, połknąć nie da rady – próbujemy zassać i wypluć. Pierwsze podejście – nic. Drugie… mocniejsze… coś jakby drgnęło. Trzecie podejście – idziemy na całość i zasysamy na maksa, mamy nawet wrażenie, że nam na chwilę wessało „małego”… spluwamy do umywalki – patrząc z przerażeniem stwierdzamy, że teoria o żabie może być prawdziwa…
Bierzemy szałer. Łykamy, rozpuszczając wcześniej na łyżeczce, dla odmiany dwie Aspiryny Bayer’a patrząc nań wzrokiem ufnym i pełnym nadziei. Z czosnku rezygnujemy.
„Zynzelek” w nosie, lewatywa do czoła i pozostałe pół żaby w gardle.
Ale nic to. Wychodzimy do roboty. Mamy przecież dzisiaj tylko „milion pięćset” rzeczy do zrobienia… nie czas na umieranie…