We czwartek zaplanowałem sobie moją podróż do pracy, pociągiem o 17.29. Planowo jest na miejscu o godzinie osiemnastej, tak że w razie jakiegoś nieoczekiwanego opóźnienia, mam zapas idąc do pracy na godzinę dziewiętnastą i mając z dworca kolejowego dziesięć minut „z buta”. Jednak z racji pewnych spraw, które żona wyznaczyła mi na ten dzień do pozałatwiania („Idzie zima kochanie, a dzieci nie mają w czym chodzić.”) musiałem wybrać opcję wcześniejszą, aby polatać po kilku sklepach z odzieżą dziecięcą. Pojechałem pociągiem osobowym o godzinie siedemnastej. Nie powiem, przyjechał prawie punktualnie i dojechał na miejsce, nawet nie psując się po drodze. Na drugi dzień spotkałem mojego serdecznego przyjaciela. On również dojeżdża koleją i również jak ja, jest wielkim miłośnikiem piwa. W czasie spontanicznej rozmowy o wyższości piwa niepasteryzowanego nad pasteryzowanym, nieutrwalanego na zimno, od utrwalanego i niefiltrowanego, nad filtrowanym oraz o innych pierdołach, całkiem przypadkiem dowiedziałem się, jakie to wielkie szczęście mnie wczoraj spotkało, bo pociąg, którym w pierwszej kolejności planowałem jechać, został odwołany! Ha! – pomyślałem sobie. – Ma się tego „nosa”. Spóźnienie – spóźnieniem i to akurat mam wkalkulowane w ryzyko korzystania z usług PKP, ale wszystko lega w gruzach, gdy pociąg odwołują i nie ma go w ogóle. W związku z powyższymi informacjami, tym bardziej udałem się tego dnia na „pewny” pociąg, na godzinę siedemnastą. Żona co prawda, nie wyznaczyła mi żadnych zadań, jednak wolałem być w pracy o godzinę za wcześnie, niż dojechać ze znacznym opóźnieniem. Byłem na stacji z pięć minut przed odjazdem, więc udałem się prosto na peron. Nigdy nie lubię wchodzić na peron za wcześnie. To źle wróży i często przynosi pecha, ale tym razem nie było go aż tak wiele, więc poszedłem. Spotkałem tam miejscowego penera, który zaplanował sobie podróż właśnie tym pociągiem na gapę, a przy okazji zdradził mi przechlanym i ochrypłym głosem, pewną tajemnicę. Bo rozumie pan – mówi do mnie – można pić i z dziesięć kaw dziennie, ale gdy każdą jedną popije się szklanką wody, wtedy nie zaszkodzi. Chyba miał rację, bo wyglądał na takiego, któremu raczej nie kawa zaszkodziła. Po piętnastu minutach stania na dworze, a dziesięciu od wyznaczonej godziny planowanego odjazdu, zrobiło mi się chłodno i żałowałem, swojego przedwczesnego wyjścia na peron. Zapeszyłem! To moja wina! – kotłowało mi się w głowie. – Wylazłem na niego za wcześnie, bez zapowiedzi z megafonu i teraz mam! – Wróciłem na stację, do okienka w celu zasięgnięcia informacji od pani, która nigdy nic nie wie. A skąd ja mam niby wiedzieć?!! – zawsze mówi rozkładając ręce, ale tym razem mnie zaskoczyła, bo wiedziała. – Odwołali go – powiada. – Jak to odwołali?!! – zrobiłem wielkie oczy. – Przecież jeszcze wczoraj jechał! Przedwczoraj jechał i przed przedwczoraj też jechał! W ogóle cały tydzień jeździł bezproblemowo! – No ale dzisiaj jest odwołany… – Ale dlaczego? Dlaczego na sam koniec tygodnia zaserwowali mi taką niespodziankę? Przecież ani to święto, ani w pobliżu jakiegoś święta? – A niby skąd ja mam wiedzieć? – pani rozłożyła bezradnie ręce, robiąc wielki oczy. Była w swoim żywiole „nic nie wiedzenia”. Pomyślałem, że nie będę drążył tematu, a szukając jakiegoś ratunku, zapytam o pociąg następny, czyli ten, który odwołany był wczoraj. – A co z tym o 17. 28 alias 17.34? Pojedzie dzisiaj? – pani podeszła do czarnego, ebonitowego telefonu kolejowego, zawieszonego na ścianie, zakręciła raz obrotową tarczą, zapytała miłym głosem, po czy odwracając się, przekazała mi dobrą nowinę. – Pojedzie! Ale sześć minut później… – To znaczy on ma przestawiony planowany odjazd o sześć minut i nie wiadomo kiedy będzie, czy już jedzie, jest trochę opóźniony i przyjedzie te sześć minut później? – wolałem zapytać dokładniej, bo sama informacja o „sześciu minutach później” jeszcze mi nic nie mówiła. Zawsze mogłem ratować się jazdą pociągiem, który właśnie zapowiedzieli, a którego mój bilet miesięczny nie obejmował, czyli TLK, spółka Intercity. Pomyślałem, że w razie co pojadę na gapę, a na wypadek kontroli powiem znudzonym i pewnym głosem, że „miesięczny. Gdyby jednak chcieli okazania, to udam „głupa”, że nie wiedziałem. Najwyżej mnie wykasują dodatkowo, za wypisanie. Trudno się mówi, zaryzykuję, ale nie będę tracił dodatkowo dziesięciu złotych, mając miesięczny w kieszeni, za ponad dwie stówy. – Nie, nie – odpowiedziała kasjerka. – On będzie o sześć minut później! – nie było źle, pociąg był w trasie, czyli istniał materialnie i najwyżej co, mógł się zepsuć i nie dojechać. Miałem teraz dwadzieścia pięć minut do zagospodarowania, udałem się wobec tego do pobliskiej apteki, w celu nabycia suplementów diety oraz czegoś na uspokojenie. Po niecałych dziesięciu wróciłem na stację, a resztę czasu zagospodarował mi kot, który na moje odruchowe „kici, kici” przybiegł w te pędy, jakbyśmy znali się od lat. Przed wyjściem na pociąg, mam w zwyczaju pastować buty. Wiadomo – po czym jak po czym, ale po butach widać z kim się ma do czynienia, więc staram się je mieć zawsze czyste i porządne. Tym razem po naniesieniu pasty, zabrakło mi niestety czasu na polerkę, więc były lekko matowe, jednak mój „przyjaciel” kot, załatwił sprawę znakomicie. Przez dziesięć minut wałkonił się na moim obuwiu, doprowadzając je do lśnienia, jak za nowości! Dodatkowo jego przymilanie się do moich łydek, ukoiło moje skołatane nerwy i nie musiałem zażywać pigułek, które nabyłem w aptece.
Polskie Koleje Polarne cz. VIII
Dodaj komentarz