Kiedy do nowo wybudowanego bloku zaczęli wprowadzać się lokatorzy, nasze życie zmieniło się. Byliśmy tam od zawsze, a nasze domy i kamienice pamiętały czasy przedwojenne. Bloki zabrały nam ogrody, które plądrowaliśmy, baraki, w których polowaliśmy na szczury i miejsca niezagospodarowane, których dzikość czyniła naszą młodość barwniejszą. Nowi przyjechali ze wsi, byli zatrudnieni na kolei i wszyscy, ale to wszyscy bez wyjątku łowili ryby.
Nie wiem, czy była to zwykła pasja, czy też niezwykła pogoń za białkiem w dobie kryzysu, ale coś nakazywało im zrywać się w nocy i iść na pociąg o trzeciej zero, zero. Szli więc objuczeni kilogramami sprzętu i wiadrami zanęty. Samotnie, bądź małymi grupkami z papierosami w ustach. Niektórzy jeszcze na wpół śpiący i skacowani po piątkowym, bądź sobotnim spożywaniu. Wypełniali cały pociąg łowiąc ile Bozia dała, a żadne limity połowu w ogóle nie wchodziły w rachubę. W efekcie – jak to na rybaczce – czasami wracali o kiju, a czasami z wiadrami wypełnionymi po brzegi, przysparzając swoje żony o palpitację serca.
– Trochę się zje, a reszta pójdzie do octu.
Tak mawiali, a akurat octu było wtedy w sklepach pod dostatkiem.
Wtedy też, w myśl marksizmu, doszło do pojednania ludu pracującego miast, z ludem pracującym wsi. Nasi wiejscy rówieśnicy z bloku kolejowego szybko się z nami zintegrowali. Zaczęliśmy wspólnie grać w piłkę robiąc „kłypę” na Wiciu, napadać resztę pozostałych w okolicy ogrodów i oczywiście, gdy zarazili nas rybaczką, jeździć na ryby.
Musieliśmy skompletować sobie sprzęt wędkarski. W owych czasach jego kupno było nie lada wyzwaniem, ponieważ w jedynym sklepie wędkarskim w mieście nie było nic. Towar pojawiał się z rzadka wykupywany na pniu przez w mgnieniu oka powstającą, wędkarską kolejkę. Jednak kilka razy udało nam się utrafić na przyjęcie towaru. Ustawiliśmy się w kolejce, która może nie była powalająca jeśli chodzi o jej długość, jednak jej gęstość w miarę zbliżania się otwarcia sklepu była coraz to większa. Ludzie napierali ze wszystkich stron, a my ze swoimi wątłymi ciałami byliśmy w samym środku „oka cyklonu”. Kiedy wreszcie drzwi sklepu, jak bajkowy sezam otwarły się, kolejka ożyła i niczym potężna larwa wtoczyła się do środka. Larwa była tak zbita, że uniósłszy mnie kilka centymetrów nad ziemię, przeniosła z ulicy przed ladę pomimo, że do sklepu wchodziło się po kilku schodkach. Zakupiliśmy sobie kije teleskopowe oraz kołowrotki o wdzięcznej nazwie Delfin, wszystko made in CCCP i zaczęliśmy jeździć na ryby, dołączając, w sobotnie i niedzielne poranki, do uśpionej ciżby idącej na pociąg trzecia, zero, zero.
Moi przyjaciele wyznawali tylko jedną zasadę: niczego nie za wiele. Tyczyła się ona w równej mierze ilości wrzucanej zanęty, ilości i wielkości zabieranych ryb (czytaj: wszystkie), jak i wytrzymałości sprzętu. Tutaj nie wyznawali żadnych kompromisów. Łowiąc z reguły płocie i leszcze wytrzymałość haczyków, a właściwie haków i żyłek mieli obliczoną na suma. Technikę połowu określali dwoma słowami „droga powietrzna”. Dla niewtajemniczonych dodam, że po zacięciu ryby następuje jej hol zakończony bądź w dłoni, bądź też w podbieraku – jeśli zestaw jest delikatny. „Droga powietrzna” była alternatywną metodą wyciągnięcia ryby z wody. Po zanurzeniu, przynurzeniu lub jakimkolwiek gwałtowniejszym ruchu spławika, czyli braniu, następowało potężne, oburęczne zacięcie, które wyrywało rybę z jej naturalnego środowiska wprost w korony drzew. Tak więc nawet półkilowe leszcze śmigały sobie w przestworzach i zwisając, chwilę później z gałęzi, złociły się w promieniach porannego słońca.
Oczywiście z tak potężnymi hakami i grubymi żyłkami, nie mogliśmy liczyć na grubsze, ostrożniejsze sztuki ale zdarzały się jednak i kilówki. Myślę, że były to najbardziej przygłupie ryby w ławicy, wysyłane przez te mądrzejsze w celu wybadania całej sprawy. Dokonywaliśmy przeto naturalnej selekcji, eliminując te najbardziej przygłupie okazy, a pozostawiając same cwane i sprytne. Zapewne dlatego ryby już nie biorą jak kiedyś.