Dżdżownica Frida już od dobrych kilku lat przemierzała samotnie ziemię. Kęs po kęsie posuwała się z mozołem wciąż do przodu, w nadziei napotkania utraconej, bratniej duszy. I wcale nie chodziło jej o seks, albowiem jak każda dżdżownica będąc hermafrodytką zaspokajała się w stu procentach – raczej o wymianę poglądów, rzeczową dyskusję np. na temat wpływu globalnego ocieplenia i coraz większej emisji gazów cieplarnianych na smak i gruzłowatość gleby. Miała kiedyś partnera. Prowadzili ożywione dyskusje o tematach w fugach Jana Sebastiana Bacha i ich wpływie na budowę kontrapunktów, które to mieli okazję podsłuchać poprzez zwały gleby z oddali, kiedy to mały Helmucik – uczeń Talent Szule – odgrywał tylko dla nich, swoimi przymaławymi zapuchniętymi od ćwiczeń rąsiami, niesięgającymi nawet seksty. Biedny mały Helmucik. Był dwa razy lepszy od innych, ale ćwiczył cztery razy więcej, bo był dwa razy gorszy.
Kładli się i budzili spleceni jak chałka, a fugi i preludia z „Das Wohltemperierte Klavier” utulały ich do snu. On jednak któregoś wieczora poszedł się przewietrzyć na powierzchnię i już nie powrócił. Od tego czasu jej poszukiwania nie ustawały, a jej ciało z tęsknotą wyczekiwało najlżejszej wibracji. Nie wiedziała jednak, że od dobrych kilku lat jest jedyną dżdżownicą w doniczce z oleandrem w eleganckiej restauracji.
***
Mały Helmucik miał zostać wirtuozem. Tak postanowił jego ojciec i już. Altowiolista ostatniego pulpitu podrzędnej orkiestry symfonicznej. Jeszcze zanim się urodził ojciec grał mu nieczysto na rozstrojonym instrumencie gamy i pasaże w nadziei „wdrukowania” słuchu absolutnego. Robił tak uparcie, aż do trzeciego roku życia pomimo grymasów i płaczu małego oraz narzekań żony. Efekty jednak okazały się jak to mawiają „mizerere” i mały Helmucik nie odróżniał – podobnie jak jego ojciec – tercji małej, czy wielkiej od kwarty, czy kwinty. Jego przyszła kariera wirtuoza skrzypiec przeewoluowała przeto w przyszłą karierę wirtuoza pianisty. Pierwszym nauczycielem został Johann Mitschke, a właściwie Hans Bruner. Ex esesman u którego lekcje zaczynały się i kończyły na pięćdziesięciu pompkach, a pomyłki karane były surowo.
– Nie przy – spie – szaj!!! Nie przy – spie – szaj!!! – uderzał miarowo małego Helmucika w główkę kantem długiej drewnianej linijki.
– Ga – ma Ce – dur nie – ma fis!!! Ga – ma Ce – dur nie – ma fis!!! – a linijka lądowała na małych i zapuchniętych rąsiach – niesięgających nawet seksty.
W domu mały też nie miał sielanki. Zamiast biegać po podwórku z kolegami ćwiczył godzinami w zamkniętym na klucz pokoju, albo co gorsza akompaniował nieudolnie, nieudolnie grającemu ojcu. Kiedy zaczynali grać, pies sąsiadów nie wytrzymywał nerwowo i zaczynał wyć na całą kamienicę. Po chwili schodził sąsiad i dochodziło do awantury, a że był wysokim i krzepkim mężczyzną – w przeciwieństwie do ojca Helmuta – ich wspólne muzykowanie kończyło się tak nagle, jak nagle się rozpoczynało, pod groźbą spuszczenia lania tacie. On wówczas zamykał się w wielkiej, specjalnie wygłuszonej szafie i na zmianę ćwiczył i płakał, płakał i ćwiczył. Mały tylko wtedy mógł wymknąć się po cichutku na dwór. Tam zresztą też nie miał lekko. Roślejsi koledzy mieli go za dziwoląga, a umiejętność gry na fortepianie nie zabezpieczała przed kopniakami, szturchańcami, blaszkami, śledzikami, oczkami, lepami, mukami…
Kiedy Hans Bruner zwalił się na ziemię strzykawka wciąż starczała z jego pośladka. Agenci Mosadu wsadzili go już bezwładnego do samochodu i wywieźli w niewiadomym kierunku. Tak dosyć nieoczekiwanie rozpoczęła się krótka przygoda małego Helmucika z waltornią. Ćwiczył na zmianę. W pokoju – jak nie było sąsiada i w szafie jak był sąsiad, a nie było w niej ojca. Efekty jednak okazały się… jak to mawiają „mizerere”. Szczególnie po upadku waltorni z czwartego piętra na brukowane podwórko, kiedy to pod obecność sąsiada zapomniał wejść do szafy i doszło do kolejnej awantury zakończonej, tym skądinąd pięknym lotem szlachetnego instrumentu.
Powrócił zatem do fortepianu, a nowa nauczycielka – choć wymagająca – okazywała jednak odrobinę czułości. Kiedy ćwiczył, ona pochylała się nad nim. Kładła swoje pulchne dłonie na młodych ramionach i zesuwała coraz niżej, aż jej duże i pełne piersi dotykały jego kościstych barków.
– Nie. Nie tak Helmucie. Rozluźnij się. Nie tak sztywno – mówiła wtedy prawie szeptem do jego ucha.
– Ona, starsza i dominująca… i on, dorastający chłopiec. Świadomość, że byli sami w jej mieszkaniu. Mogła z nim zrobić wszystko: skrzyczeć, że jest nieprzygotowany, rozkazać aby za karę rozebrał się do naga i poszedł do kąta albo nawet uderzyć go. Potęgowało to jej podniecenie. I zdarzyło się, że szczytowała ocierając podbrzuszem o jego wątłe plecy, a on grał i wciąż grał nie przerywając…
***
Kilka lat później, ale w innym landzie, a dokładniej w południowej Turyngii.
– Musisz zdążyć!!! Dasz radę!!! Szybciej, szybciej!!! – motywował siebie podstarzały już Jorg – dwudziestocentymetrowy skąposzczet.
Przedzierał się co sił ku powierzchni. Walczył o życie uciekając przed swoim śmiertelnym wrogiem – kretem. Wiedział, że na powierzchni będzie bezpieczny. Ale czy zdąży? Fedrował zatem co sił, a jego wiekowe już mięśnie pracowały na granicy wytrzymałości. Przez myśl przemknęła mu jego młodość, narodziny i ona, którą spotkał zwabiony dziwnymi dźwiękami dochodzącymi znad ziemi. Pokochali się od pierwszego dotknięcia, miała taką delikatną skórę. To ona nauczyła go co to jest muzyka. Byli nierozłączni i gotowi oddać życie za siebie. Później wyciągnęli go na ryby. On zdołał jednak w desperackim akcie jakoś uciec z pudełka. Współwięźniowie nie mieli tyle szczęścia i umierali w męczarniach. Nabijani na haczyk, a później topieni w ciemnej i zimnej otchłani.
Wibracje zaczęły się wzmagać! Wiedział, że śmierć w zębach Czarnego jest bliska. Ostatkiem sił przyspieszył. Jego stare serce waliło jak młot, miał wrażenie, że za chwilę pęknie.
– Nie! Nie chcę! Frida! Moja ukochana! – wykrzyczał po dżdżownicowemu, a smutna myśl, że jej więcej nie poczuje odebrała mu resztki sił.
– Boże! Boże! Litości! Nie chcę! – omdlał z wysiłku tuż pod powierzchnią. Wyobraził sobie ten straszny ból, kiedy ostre niczym igiełki zęby wbiją się w jego wątłe ciało.
Nie wiedział czy jeszcze żyje. Pierwszą myślą było to, że jest w jakimś raju. Unosił się bezwładnie niesiony przez hektolitry wody, która przerwała groble na rzece po wielodniowych opadach. Była przyjemnie ciepła i chociaż morderczo niebezpieczna dla niego, to jednak dziwnie kojąca. Płynął tak przez długi czas tracąc co rusz przytomność, aż w końcu wyrzuciło go na stały ląd. Fala przeszła, a on leżał wymięty jak sznurowadło od trampka.
– Szybko! Pod ziemię! Pod ziemię! Ptaki! – ledwo był w stanie się poruszyć, ale poszło mu łatwo i kilkoma powolnymi esami schronił się pod powierzchnię miękkiego i ładnie pachnącego gruntu. „Zakład produkcji ziemi ogrodowej” – taki napis widniał na płocie, za który to wezbrana rzeka wyrzuciła Jorga. Kiedy pracownicy uprzątnęli szkody po powodzi, został zapakowany w pięciokilogramowy worek z napisem „Ziemia kwiatowa” i wysłany daleko, daleko „autobahną” do innego landu, a dokładniej do Bawarii, a dokładniej do Monachium.
***
– Nawieźcie tego oleandra, bo coś marnie mi wygląda! – powiedziała właścicielka eleganckiej restauracji do obsługi sali – najlepiej zmieńcie mu doniczkę na większą i dosypcie świeżej ziemi. A w ogóle to nie pasuje mi tutaj. Zawieźcie go do mojego domu.
Obsługa zadzwoniła do sklepu. Z rana przyjechał ogrodnik, przywożąc dużą donicę i czarny pięciokilogramowy worek ziemi. Przesadził go i wywiózł do domu właścicielki – pięćdziesięcioletniej, samotnej damy. Chwilę później przybył nowy pianista, po tym jak poprzedni został zasztyletowany przez schizofrenicznego melomana heimatmelodie za nieznajomość „Wildsau – Moritat”. Był to mały Helmucik, który przez lata spędzone w pokoju do ćwiczeń zmienił się w końcu w niewiele większego Helmuta. Jego kariera solisty legła w gruzach, a salą koncertową stały się podejrzane spelunki, gdzie „nowi” witani byli ołowianymi spojrzeniami, a żegnani żelazem kastetów. Dzisiaj jednak miał grać w zastępstwie w eleganckiej „restaurant” i zamiast bawarskich piosenek przygotował, już prawie zapomniany, repertuar klasyczny. Siedząc w rogu sali zaczął sprawdzać fortepian.
Nadszedł wieczór. Ubrał się w zapomniany od dawna frak. „Cóż za ulga – pomyślał – a jeszcze wczoraj miałem na sobie krótkie skórzane Trachtenhose i białe getry do kolan”. Miał zacząć o dwudziestej.
Właścicielka restauracji siedziała przy stoliku popijając wino. „Kolejny samotny wieczór, samotnej kobiety” pomyślała. Dostrzegła go. To był jej uczeń, kiedy kilka lat temu dawała lekcje gry na fortepianie. Spodobał się jej już wtedy. Zapragnęła go i zaczęła fantazjować. „Może zaproszę go do domu?” – pomyślała, a zwierzęce myśli poczęły go konsumować…
Usiadł do fortepianu w pokoju, w którym nie był od lat. Zaczął grać Bacha. Było ciepło, na podłodze leżał bordowy dywan, lampa z abażurem ledwo oświetlała pokój. Przy oknie stał potężny oleander wyglądający jak monstrum, w poświacie rzucanej przez uliczną latarnię. Stanęła za nim, jak dawniej podczas lekcji. Położyła swe dłonie na jego ramionach, powoli zsuwając coraz niżej. Poczuł jej pełne piersi na swoich plecach.
Znajome, dawno niesłyszalne dźwięki oraz znajome wibracje przywołały wspomnienia o ukochanym. Frida, pomimo podeszłego wieku, wyprężyła się niczym struna. Gdyby miała oczy, zapewne pojawiły by się w nich łzy, ale jak każda dżdżownica, nie miała ich. Westchnęła, przeto z takim smutkiem, z jakim może westchnąć skąposzczet. Z całych sił zaczęła przedzierać się w stronę powierzchni, jej podstarzałe mięśnie pracowały najsilniej jak tylko mogły, a małe, zmęczone serduszko biło wciąż szybciej i szybciej… Była co raz bliżej ukochanego. Aż dotknęli się i spletli mocno stanowiąc jedność. Później zaś pofedrowali sobie. Troszkę w górę i troszkę w dół, troszkę w prawo i troszkę w lewo.
– Rozluźnij nadgarstki – szepnęła mu do ucha, a jej ciepły, pachnący winem oddech rozproszył go. Pomylił się.
– Niedobry Helmucik! Co to jest?!! Nie przygotowałeś się?!! Marsz do kąta! Rozbierz się! Będziesz tam stał za karę!
Rozebrał się do naga i stanął w kącie ze spuszczoną głową. Patrzyła na niego przez chwilę. Był już dojrzałym młodzieńcem. Niższym od niej i wciąż wątłym. Nacieszyła wzrok jeszcze przez chwilę po czym podeszła do niego zsuwając swoją wieczorową suknię. Ściągnęła bieliznę. Była wyższa o głowę, masywnej budowy. Dotknęła sutkami jego chudych barków.
– Odwróć się i uklęknij! – powiedziała tonem stanowczym, a on wykonał jej polecenie. Ujęła mocno jego głowę i przycisnęła do podbrzusza. Zaczął instynktownie lizać ją. Zwilgotniała. Objął rękoma jej duże pośladki. Była już bliska, ale wolała jeszcze poczekać. Ujęła jego dłoń i pociągnęła za sobą. Podeszli do starego Bechsteina. Odwróciła się do niego tyłem opierając łokciami o instrument i kładąc jedną nogę na klawiaturze.
– Weź mnie – szepnęła, a rozochocone wulgarne spojrzenie obmacało jego gotowość. Wszedł w nią. Poczuł ciepło. Zaczął miarowo poruszać się, coraz mocniej uderzając swoimi szczupłymi lędźwiami w pulchną pupę. Zaczęła falować i pomyślał przez chwilę o morzu. Jej wielkość oraz biała i gładka skóra skojarzyła mu się białuchą. „Walę walenia” – pomyślał perwersyjnie i podnieciło go to jeszcze bardziej. Wbijał się coraz mocniej i szybciej, aż zajęczała cichutko, a jej pośladki falowały i falowały…
– Bia – łu – cha, bia – łu – cha – mantrował sobie pod nosem, a każda sylaba oznaczała jedno w nią wejście i jedną falę. Noga oparta o klawiaturę, co chwila ześlizgiwała się po dźwiękach na dół, grając jakąś aleatoryczną, atonalną melodię.
– To chyba wariacje Antona Weberna na fortepian solo pomyślała Frida do swojego ukochanego – cóż za wspaniały, punktualistyczny utwór – dawno tego nie słyszałam… chyba raz jak fedrowałam w pobliżu konserwatorium. Frida ze swoim ukochanym już nie fedrowali, ino spletli się jak ongiś, jak chałka. Helmut za to „fedrował” co sił w lędźwiach.
– Bia – łu – cha, bia – łu – cha!!! – powtarzał już na głos, a fortissimo klasterów granych nogą wypełniało cały pokój… Ba, całą kamienicę!
– Hm… słyszę melorecytację – pomyślała Frida – to chyba nie Webern, a raczej „Księżycowy Pierrot” Schönberga – tam jest sprechmelodie.
Każde uderzenie o jej pośladki wywoływało falę, która płynęła po jej obfitych plecach, aż do karku gdzie zawracała tracąc stopniowo swój początkowy impet, a kiedy wróciła następne dodawało jej sił i tak pływała w te i we w te, a on patrzył na te fale synchronizując swoje „fedrowanie” do ich częstotliwości.
Białucha!!! – wykrzyknął i zesztywniał, ale zanim wytrysnął, ona zesunęła mu się z członka, uklękła i wyssała do końca z siłą odkurzacza przemysłowego, a gorące nasienie usatysfakcjonowało ją bardzo. Że poczuła orgazm i wykrzyknęła: „Aleś gorący mój ty wielorybniku!”. On omdlał po swoim pierwszym razie, wzięła go na ręce i zaniosła do łóżka, a nim zasnęli, szepnęła czule: „Dla ciebie mogę być i nawet płetwalem błękitnym… Zuch chłopak… i ten twój harpun”.
Obudzili się rano szczęśliwi. Ciepła ziemia torfowa bogata w różne ważne i mniej ważne składniki pokarmowe utuliła ich do snu oraz nakarmiła z rana do syta.
– Cóż za wspaniały współczesny koncert zaserwowali nam wczoraj Państwo, tam na górze – powiedziała Frida.
– Tak, zaiste… prawdziwa uczta melomana – przyznał jej rację ukochany – i do tego ta wspaniała, aromatyczna gleba.
– Jak to się mawia: coś dla ciała i dla duszy – podchwyciła Frida i zaczęli się oboje śmiać.
Helmut był sam w pokoju. Na fortepianie leżała karteczka: „Poszłam do sklepu po ciepłe pieczywo mój kochany”. Zadowolony usiadł bez odzienia do instrumentu i zaczął grać. Molto espressivo.
Wracała radośnie z ciepłymi bagietkami. Właśnie miała przejść przez ulicę gdy usłyszała dobiegającą przez uchylone okno muzykę. Jej wyczulone ucho wyłowiło znajomy dźwięk starego Bechsteina. Spojrzała do góry uśmiechnęła się i weszła na jezdnię. Auto potrąciło ją z taką siłą, że przeleciała przez chodnik i uderzyła głową w mur kamienicy. Krzyki przechodniów wypełniły całą okolicę skutecznie tłumiąc dochodzący już z coraz większej oddali utwór. „To Chopin… Preludium Deszczowe”. – pomyślała, a była to jej ostatnia myśl. Jej oczy zaczęły powoli gasnąć. Ból zamienił się w spokój. Odpłynęła…
Helmut zaniepokoił się krzykami dochodzącymi z zewnątrz. Wyjrzał przez okno. Zobaczył ją leżącą pośród ludzi w nienaturalnej pozycji. Jakaś kobieta krzyczała. Poczuł mrowienie na całym ciele. Posikał się na podłogę. Podszedł do donicy i ukląkł przy niej nagi. Zaczął wpychać sobie w usta garściami ziemię. Żuł ją, przełykał dławiąc się i krztusząc. W którymś kęsie były dwie dżdżownice, on jednak nie zważał na to, aż wypełniła przełyk i tchawicę, aż stracił dech i udusił się.
***
Daleko, daleko za kręgiem polarnym cztery białuchy wydały na świat cztery cielęta. Wszystkie przyszły na świat prawie w jednakowym czasie. Dwie samice i dwa samce opuściły na zawsze brzuchy swych matek by znaleźć się w otchłani lodowatego i czystego jak kryształ Oceanu Arktycznego, by żyć i wzbogacać swe dusze o kolejne epizody jednego istnienia.
Koniec.